Nieoczekiwany skutek pandemii. Pediatria na Dolnym Śląsku jest sparaliżowana, ale przez wirus RSV

Dorota Kuźnik
Zaczyna się niewinnie – katarem, kaszlem i stanem podgorączkowym. W ekspresowym tempie objawy mogą się nasilić, wywołując między innymi zapalnie płuc. Takie skutki niesie zakażenie wirusem RSV, który szaleje na Dolnym Śląsku. Jest poważnym zagrożeniem, zwłaszcza dla najmłodszych dzieci. To widać po pękających w szwach dolnośląskich szpitalnych oddziałach pediatrycznych.
Wirus RSV szaleje na Dolnym Śląsku. Marianna OSKO/East News

RSV bezlitosny dla dzieci

Beata jest lekarką w jednym z dużych szpitali na terenie Dolnego Śląska. Tam obecnie 80 proc. przypadków dzieci na oddziale pediatrycznym to infekcje spowodowane wirusem RSV.

– Polemizować można z poziomem odpowiedzialności rodziców, którzy w szczycie sezonu infekcyjnego postanawiają zrobić sobie pierwszy spacer. Oczywiście gdzie? Do galerii handlowej. A trzy alejki dalej widzę dziecko w zaawansowanym stadium ospy, z charakterystyczną wysypką na twarzy. A ile osób wokół jest przeziębionych, w tym z zakażeniem wywołanym RSV, tego gołym okiem nie widać – mówi lekarka.


I co z tego, że w centrach handlowych jest obowiązek zasłaniania ust i nosa, skoro i tak cała masa osób tego nie przestrzega. Tymczasem nie tylko covid, ale też takie infekcje jak te wywołane RSV, doskonale rozprzestrzeniają się w zamkniętych pomieszczeniach.

Anna Skiba jest pediatrą w jednym z wrocławskich POZ-ów. – RSV zwykle zaczyna się niewinnie – stanem podgorączkowym, kaszlem i katarem. Słowem klasyczne przeziębienie. Niestety zdarza się, i to nierzadko, że po paru dniach objawy się nasilają. To najczęściej 5-6 doba choroby, kiedy zamiast poprawy dochodzą duszności. Te łatwo rozpoznać po przyspieszonym oddechu, zapadających się międzyżebrzach i oddechu przeponowym. Infekcje RSV też charakteryzują się też tym, że dzieci mają pienistą wydzielinę w nosie i gardle. To jest przyczyną problemów z jedzeniem i piciem, dlatego nawet jeśli nie dojdzie do duszności, często rodzice muszą jechać z nimi do szpitala, bo dzieci są odwodnione. Nie mają siły ani jeść ani pić, więc rodzice są bezsilni. Często też nie radzą sobie z odciąganiem wydzieliny, a trzeba to robić porządnie i regularnie – dodaje lekarka.

Kasia – mama niespełna rocznych bliźniąt spod Wrocławia – próbowała ostatnio umówić dzieci do przychodni. Jedno brzydko kaszlało i chciała, żeby osłuchał je lekarz. Zapisy telefoniczne ruszają o ósmej i o tej godzinie złapała za słuchawkę. Była 72. w kolejce. Wizyty na ten dzień nie udało się umówić. Infekcja, z pozoru niewinna, w niedzielę rozkręciła się na tyle, że w przypadku jednego z dzieci skończyła się intubacją.

To przykład klasycznego problemu weekendów, kiedy o wizytę u lekarza rodzinnego trudno, więc zostają wizyty prywatne, nocna i świąteczna opieka zdrowotna, albo czekanie do poniedziałku, mówi Iwona, pielęgniarka pediatryczna. – Zaczyna się więc kalkulowanie zysków i strat, czyli dylemat – ryzykować złapanie czegoś gorszego w poczekalni, czy starać się leczyć na własną rękę. Zła decyzja niestety obarczona jest poważnymi konsekwencjami, bo u dzieci, zwłaszcza małych, pogorszenie może nastąpić w bardzo szybkim tempie. Wtedy nie zostaje nic innego niż szpital.

Covid przyczyną nasilenia się RSV?

– RSV jest starym, dobrze znanym wirusem, ale zyskał przewagę przez lockdown. Wysyp zakażeń najczęściej był na przełomie grudnia i stycznia, ale dwa sezony infekcyjne spędzone w domu osłabiły nam odporność. Wcześniej, kiedy dzieci miały z nim regularny kontakt, to tę odporność się nabywało. Teraz przeciwciała trzeba na nowo wytworzyć — tłumaczy pediatra z bolesławieckiego szpitala Aleksandra Kopczyńska i przestrzega, by przed RSV szczególnie chronić dzieci, zwłaszcza te najmłodsze. Na ciężki przebieg infekcji spowodowanej tym wirusem szczególnie narażone są niemowlęta poniżej 6 miesiąca życia i wcześniaki.

– Łagodniejszemu przebiegowi sprzyja karmienie piersią, bo w mleku matki naturalnie tworzą się przeciwciała, ale zdarza się, że również te dzieci ciężko chorują. Rodzice też kategoryczniej powinni zakazać wizyt u najmłodszych niemowląt nawet lekko przeziębionych dziadków i wujków. U dorosłych, w tym również u seniorów, infekcja RSV daje najczęściej objawy lekkiej infekcji, która nie obejmuje dolnych dróg oddechowych, natomiast u dzieci choroba atakuje oskrzele, oskrzeliki i płuca. Ciężki przebieg, w którym nie wystarcza domowe leczenie, najczęściej kończy się pobytem w szpitalu — mówi. O ile oczywiście będzie jakieś wolne łóżko.

Brak medyków dotyka najmłodszych

Na Dolnym Śląsku są 24 oddziały pediatryczne, z czego trzy we Wrocławiu. To tam kierują się rodzice z dziećmi, które wymagają pilnej interwencji medycznej. Najciężej chore dzieci z z regionu z reguły trafiają do Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego przy ul. Koszarowej, który potocznie zwany jest szpitalem zakaźnym. Tam miejsc jest najwięcej, ale mimo to, jak mówi jedna z pielęgniarek – Iwona – obłożenie jest stuprocentowe.

– Może nawet większe. Co prawda dzieci nie leżą na korytarzu, ale w zasadzie głównie dlatego, że zabraniają tego wytyczne sanitarne. Taki stan rzeczy trwa już od miesiąca i jak prognozuje zespół, pewnie potrwa do wiosny. Około 1/3 potwierdzonych testem przypadków to RSV, ale są też zapalenia oskrzeli i ciężkie zapalenia płuc oraz powikłane zapalenia uszu. Sporadycznie zdarza się także PIMS, czyli Dziecięce Powikłanie po covid-19. Tych ostatnich przypadków nie jest dużo, ale jeśli już się zdarzają, dzieci wymagają bezwzględnej hospitalizacji. Pewnie za miesiąc dojdzie do tego jeszcze grypa. Nie odsyłamy z kwitkiem, ale powinniśmy. W takim sezonie jak teraz zwyczajnie nie ma ludzi do pracy. I co z tego, że mamy fizycznie w szpitalu kilka stanowisk więcej, czyli teoretycznie moglibyśmy przyjąć kilkoro pacjentów więcej, ale kontrakt opiewa na określoną liczbę wakatów. Zespół też ma określone moce przerobowe i nie jesteśmy w stanie, mimo szczerych chęci, zająć się porządnie większą liczbą pacjentów – dodaje pielęgniarka z 30-letnim stażem.

Problem z białym personelem jest w całej Polsce, co pokazały zresztą protesty medyków. Jeszcze kilka miesięcy temu obrywali chorzy na covid, co pewnie zaraz się powtórzy. Dziś rykoszetem dostaje się najmłodszym pacjentom z RSV, grypą i innymi chorobami sezonowymi. — Moje koleżanki pracują średnio na 2 etaty, często w dwóch różnych szpitalach. Gdybym chciała, żeby wszystkie zostały tylko w naszym szpitalu na Koszarowej, to jeden. Oni bazują praktycznie wyłącznie na pracownikach z zewnątrz – tłumaczy pielęgniarka.

Braki kadrowe widać gołym okiem. Pielęgniarek przed trzydziestką, które zajmują się na koszarowej najmłodszymi pacjentami, można policzyć na palcach. Później jest wielka przerwa i mamy grupę w wieku przedemerytalnym. Jak na, nomen-omen, lekarstwo jest również pediatrów. — Pediatria jest jedną z najbardziej niedoszacowanych specjalizacji — mówią zgodnie lekarze-specjaliści z tej dziedziny. Jedna z lekarek dodaje, że miejsc na rezydenturach jest mało, bo ministerialne limity są jakie są, a rodzin w miastach przybywa. — Kto ma te wszystkie dzieci leczyć? — pada retoryczne pytanie.

Brak ludzi do pracy to oczywiście cały czas także problem ratowników medycznych, mówi Krzysiek, zapytany przeze mnie pracownik wrocławskiego pogotowia. –Kiedy kończyłem studia, 10 lat temu, wraz ze mną na rynek wyszło 110 nowych ratowników medycznych. W tym roku, we Wrocławiu, ratownictwo skończyło 14 osób. Trudno mi powiedzieć jakiego rzędu dziś są deficyty, bo na 27 zespołów przez brak obsady raz nie wyjedzie jeden, a raz osiem. Ale sprawdziłem – rekordowo brakowało nam obsady do 11 karetek – dodaje.

A to, że ratownicy, podobnie jak pielęgniarki, pracują na dwa etaty, to norma. Tylko wielu z nich, zamiast w zawodach medycznych, szuka sobie pracy gdzie indziej. – Jedni pracują w budowlance na wykończeniówkach, inni robią zdjęcia i kręcą filmy, jeszcze inni jeżdżą taksówką. Są też tacy, którzy całkiem się przekwalifikowali i kiedyś jeździli ze mną w karetce, a dziś są programistami. Kolega ostatnio bez żalu powiedział mi, że żałuje, że tak późno się zdecydował — tłumaczy ratownik.

Przekwalifikowują się także pielęgniarki, zwłaszcza te świeżo po studiach, co potwierdzają te, które zostały na Koszarowej: — Wchodzą na oddział, zaczynają pracę na zmiany, a to jak trudno pracuje się w takim systemie wiedzą tylko ci, którzy przez to przeszli, stykają się ze śmiercią, praca odbija się na życiu prywatnym i się odechciewa. Jak tak dalej pójdzie, ostatnia zgasi światło. Kto wie, może na oddziale pediatrycznym.

Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione, pozostają do wiadomości redakcji.