12 lat temu Anna usłyszała taką samą diagnozę jak Iza. Lekarze nie mieli wątpliwości, co zrobić

Alan Wysocki
Nie milkną echa po śmierci 30-letniej Izabeli z Pszczyny. Kobieta zmarła w 22. tygodniu ciąży. Wcześniej wykryto u niej bezwodzie, jednak nie wykonano zabiegu aborcji. Lekarze czekali, aż płód obumrze. 12 lat temu Anna Górska usłyszała identyczną diagnozę.
Śmierć Izabeli z Pszczyny. U Anny też zdiagnozowano bezwodzie Jakub Kaminski / East News
Rok po zaostrzeniu prawa antyaborcyjnego media społecznościowe obiegły doniesienia o śmierci Izabeli z Pszczyny. Kobieta zmarła na skutek wstrząsu septycznego. Zgon odnotowano 24 godziny po przyjęciu do szpitala. W rozmowie z naszą redakcją mecenas Jolanta Budzowska wskazała, że 30-latka mogłaby żyć, gdyby medycy nie czekali na obumarcie płodu.
W mediach społecznościowych, niedługo po zainicjowaniu akcji "Ani Jednej Więcej", głos zabrała Anna Górska. Członkini Zarządu Krajowego Partii Razem podzieliła się doświadczeniem sprzed 12 lat.

"12 lat temu lekarze nawet nie pomyśleli o tym, żeby nie ratować mnie najpierw. Poznałam wszystkie opcje związane z bezwodziem i zdecydowałam. Dziś takie podejście, to widmo prokuratorów fanatyka Ziobry na karku, więzienia i utraty zawodu. Tak się kończą prawackie zabawy w prawo" – czytamy we wpisie aktywistki. Skontaktowaliśmy się z autorką wpisu, by dokładnie poznać jej historię.


Alan Wysocki: Dlaczego zdecydowała się pani podzielić swoim doświadczeniem?

Anna Górska: Kiedy dowiedziałam się o śmierci kobiety spowodowanej wyczekującą postawą lekarzy, wielu, głównie prawicowych polityków, zaczęło odżegnywać się od tego, że ta sytuacja ma jakikolwiek związek ze zmianą prawa aborcyjnego. W mojej opinii ta sytuacja wynika właśnie ze zmiany prawa oraz podejścia do kobiet jako przedmiotu, a nie podmiotu.

Chciałam dać temu wyraz i pokazać różnicę, jaka była w podejściu do pacjentki w identycznej sytuacji jeszcze 12 lat temu. Zmiana, która dokonała się na przestrzeni 12 lat, wynika nie tylko ze zmiany prawa, ale także z kampanii nienawiści wobec kobiet, prowadzonej przez prawicę i Kościół katolicki.

Kiedy zauważyła pani, że ciąża rozwija się nieprawidłowo?

Obudziłam się rano mokra. Od razu wiedziałam, że coś jest nie tak. Czułam się nietypowo. Poszliśmy z moim ówczesnym partnerem na izbę przyjęć, gdzie wykonano mi badanie USG. Wtedy stwierdzono, że odeszły mi wody, natomiast nadal ciąża była żywa.

Mogło dojść do dwóch sytuacji. Pierwsza, taka jak ostatnio, czyli lekarze mogli uznać, że nic się nie da zrobić, trzeba czekać. Wtedy jednak rzetelnie mnie przebadano, poinformowano, co się dzieje i co się może wydarzyć w zależności od mojej decyzji. Przede wszystkim pozwolono mi tę decyzję podjąć.

To jest ta radykalna różnica między moją sytuacją przed 12 laty a tą, która miała miejsce w Pszczynie. To ja podejmowałam decyzję, a lekarze byli jej wykonawcami.

Jakie miała pani wybory i jakie konsekwencje się z nimi wiązały?

Płód był żywy. Był to 20. tydzień ciąży, więc dziecko nie mogło przeżyć samodzielnie poza moim organizmem. Mogłam próbować za wszelką cenę donosić ciążę. W takich sytuacjach od razu wdraża się leczenie antybiotykowe, ponieważ dochodzi do uszkodzenia pęcherza owodniowego, więc mamy do czynienia z dużym ryzykiem infekcji. Mogłabym czekać aż płód będzie gotowy do porodu lub cesarskiego cięcia.

Na tak wczesnym etapie ciąży praktycznie niemożliwe jest, żeby ten płód rozwinął się w warunkach bezwodzia. Wody płodowe są absolutnie konieczne, żeby prawidłowo rozwinęły się organy wewnętrzne, jak nerki czy płuca. Nawet gdyby udało się utrzymać tę ciążę, dziecko mogłoby mieć nieuleczalne, ciężkie wady.

Z drugiej strony wystąpiło ryzyko dotyczące mojego zdrowia. Samo zakażenie wewnątrzmaciczne mogłoby doprowadzić do utraty macicy, zapalenia ogólnoustrojowego, sepsy i śmierci - z czym mieliśmy do czynienia w przypadku pani Izabeli z Pszczyny.

Mogło dojść do naturalnego obumarcia płodu, co też jest dodatkowym ryzykiem dla ciężarnej. Oceniając moją sytuację, uznaliśmy, że nie ma dobrych wyjść. Każde niesie jakieś ryzyko. Ale ta decyzja powinna należeć do osoby, która jest w ciąży. Po konsultacjach z partnerem uznaliśmy, że nie będziemy ryzykować moim zdrowiem i życiem. Nie mieliśmy szans na zdrowe dziecko, więc przerwaliśmy ciążę, aby w ogóle móc starać się o kolejną.

Jak się pani czuła po usłyszeniu diagnozy?

Nasza decyzja została uszanowana. Przede wszystkim ja byłam potraktowana jak dorosły człowiek, który decyduje o swoim życiu. Przeżyliśmy swoją żałobę. Pochowaliśmy dziecko. Do dzisiaj odwiedzamy jego grób. To była nasza pierwsza ciąża. Bardzo jej chcieliśmy. Dopiero po ponad dwóch latach ponownie zdecydowałam się na kolejną ciążę.

Była to decyzja dla nas bolesna, ale z upływem lat, coraz bardziej utwierdzaliśmy się w tym, że ta decyzja była słuszna. Ostatnie informacje wywołały we mnie wręcz odczucie, że miałam szczęście, że nie stało się to teraz. Tylko czy nasze życie oddane pod szpitalną opiekę powinno zależeć od szczęścia?

Znalazła się pani w podobnej sytuacji do Izabeli z Pszczyna. Co pani poczuła na wieść o jej śmierci?

Tej kobiecie przedstawiono pełną informację o jej zdrowiu, ale odebrano jej prawo wyboru. To mnie najbardziej wzburzyło. W sytuacji, w której lekarze wiedzą, że ta konkretna sytuacja może zakończyć się utratą życia, ciężarna musi mieć prawo zdecydować. Nie może robić tego lekarz zobowiązany własnym sumieniem lub uwiązany fanatycznym prawem.

Najbardziej tragiczne jest to, że osoba, która umarła, nie miała nawet szansy zawalczyć o swoje własne życie. Wykonać podstawowego, atawistycznego odruchu w sytuacji zagrożenia. Nie miała szansy się obronić.

Prawa strona sceny politycznej zapewnia, że winne są nie zmiany w prawie, ale lekarze. Czy pani ciężar winy za tę tragedię przerzuca na medyków, czy system prawny?

Uważam, że w tej chwili prawo i cały system sprawiedliwości zarządzany przez konserwatystów działa na lekarzy mrożąco. Ten system mówi wprost, że decyzję podejmuje instytucja medyczna, lekarz, a nie osoba w ciąży. To lekarz diagnozuje i wie jako pierwszy, czy sytuacja zagraża życiu. To oni decydują, czy należy o tym pacjentkę poinformować. Może też jej o tym nie poinformować, skoro i tak to on decyduje o procedurze, a jest mu to na rękę na przykład z powodów ideologicznych. Wiemy, że takie rzeczy się dzieją. Ostatecznie, w takim stanie prawnym, kobieta nie może zażądać przerwania ciąży.

Wiem, że są medycy, którym obecne prawo jest na rękę. Mam świadomość, że specjaliści są różni, ale nawet ci, którzy chcą pomagać pacjentkom, zastanowią się wiele razy, zanim, zdecydują się, przy obecnym stanie prawnym, na przerwanie ciąży. Do ostatniej możliwej chwili będą oceniać, czy to bezpośrednie zagrożenie życia już w sensie prawnym występuje. Lekarze, stojąc nad pacjentką, nie są od interpretacji prawa, tylko od leczenia, ratowania życia. Nie wiem, jaka była dokładna sytuacja Izabeli z Pszczyzny, ale jestem przekonana, że nie wiemy o wielu sytuacjach, gdzie podobne wydarzenia miały miejsce.

Współczując bliskim zmarłej, powinniśmy też im podziękować, że zdecydowali się nagłośnić sprawę i pokazać, że zakaz aborcji realnie zabija kobiety. Ja im za to dziękuję i bardzo współczuję, że stracili najbliższą osobę.

Czy w obecnym systemie prawnym zdecydowałaby się pani na zajście w ciążę?

Nie wiem, jaka byłaby moja decyzja, gdyby zachować dzisiejsze prawo i cofnąć się o te 12 lat. Wiele kobiet po prostu chce być matkami niezależnie od wszystkiego, ale rozmawiam też z osobami młodszymi. Wiem, że te osoby odkładają decyzję o macierzyństwie do czasu, aż prawo będzie je traktowało podmiotowo. Czekają na prawo, w którym nie będą musiały się bać, że trafią do publicznej ochrony zdrowia, gdzie nie zostanie im udzielona pomoc. System ochrony zdrowia musi stawiać nasze życie na pierwszym miejscu.
Czytaj także: Po śmierci Izy z Pszczyny chcą pełnego zakazu aborcji. "Kaczyński zrealizował swoją obietnicę"

Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut