Podwójnie złoty trzydziestolatek. Szczególny rok kapitana mistrzów Polski i wyjątkowa dedykacja

Maciej Piasecki
Maciej Janowski to obok Bartosza Zmarzlika najlepszy polski żużlowiec. Czwarty zawodnik cyklu Speedway Grand Prix ma za sobą świetny rok. Tytuły mistrzowskie w Polsce i Szwecji tylko to potwierdziły. Dla naTemat opowiedział o "swoim" Wrocławiu, wyjątkowej dedykacji złota oraz konflikcie z wielkim rywalem.
Maciej Janowski zdobył w 2021 roku dwa tytuły mistrzowskie, w Szwecji oraz Polsce. Ten drugi dla rodzinnego Wrocławia. Fot. PAWEL JASKOLKA/AGENCJA SE/East News
Maciej Janowski to postać, której specjalnie nie trzeba przedstawić kibicom żużla. Multimedalista na krajowym i światowym podwórku, od lat w czołówce cyklu Speedway Grand Prix. Rok kalendarzowy 2021 był dla niego wyjątkowo udany ze względu tytuły mistrzowskie w Polsce i Szwecji.

W przypadku szwedzkiego klubu mowa o Dackarna Malilla, w Polsce "Magic" jest liderem i kapitanem Betard Sparty Wrocław. Obok Bartosza Zmarzlika jest uważany za najlepszego polskiego żużlowca. Od kilku sezonów jest w czołówce indywidualnie, ale też jako jeden z liderów żużlowej reprezentacji Polski.


W rozmowie z naTemat, jako człowiek z Wrocławia, w opowiada o tytule, który zdobył z kolegami z drużyny dla Betard Sparty - po 15. latach przerwy.

Zadedykował drużynowe złoto Tomaszowi Jędrzejakowi. Przyjacielowi, wieloletniemu kapitanowi Spartan, który w 2018 roku odebrał sobie życie.

Rok 2021. Przełomowy w karierze?

Na pewno bardzo ważny, zdecydowanie nasz najlepszy sezon. Dlaczego mówię w liczbie mnogiej? Bo poza zespołami, w których jeżdżę, dochodzi cały mój team, który pracuje na ostateczny sukces. A ja później walczę o takowy na torze.

Jasne, zdarzyły się też dołki w tym roku, głównie związane z Speedway Grand Prix. Ale odbiłem to sobie w lidze.

Co się zmieniło, że skończyło się klubowym sukcesem?

Wprowadziliśmy kilka nowych rozwiązań związanych z motocyklem, które zdały egzamin. Dodatkowo ja sam trochę inaczej przygotowywałem się do sezonu. W obu przypadkach nie będę jednak ułatwiał zadania konkurencji, niech kombinują.

Na końcu wszystko razem dobrze zagrało. Ale mamy zamiar jeszcze coś ulepszyć, żeby nie osiąść na laurach tego. Bo ciągle może być lepiej.

Teraz czas na relaks?

Faktycznie jest okazja, żeby poleniuchować. Zabrałem się za codzienne, domowe prace. Coś ogarnę wokół domu, pokręcę się... To nic wielkiego, ale dającego sporo satysfakcji i takiego wewnętrznego relaksu.

Odcinam się przy tym trochę od sportu, ale też nie w całości, bo staram się spędzać czas aktywnie. Chociażby za sprawą jeżdżenia na motocyklach enduro.

Wrocław na tytuł mistrzowski w krajowym żużlu czekał 15 lat. Tobie, jako człowiekowi z tego miasta ulżyło, że w końcu sięgnęliście po złoto?

Przyznaję, kamień spadł mi z serca. Pracowaliśmy na to złoto od kilku ładnych lat we Wrocławiu. Wydaje mi się, że dopełnieniem tych starań było przyjście do klubu Artioma Łaguty. Jego obecność dała nam dodatkowy argument do zdobycia mistrzostwa.

Decydujący argument?

Bardzo ważny. To nie tylko kwestia punktów Artioma, choć w statystykach wygląda to imponująco, nie ma tu co dodawać. Dodatkowo mieliśmy większy komfort psychiczny w zespole.

Zupełnie inaczej jedzie się ze świadomością, że jeśli na kilka wyścigów, raz czy drugi coś nie wyjdzie, to są też inni. Koledzy mogą dźwignąć ten trudny moment, a potem uzyskają od nas tę samą pomoc.

Jak wspominasz wieczór po zdobyciu mistrzostwa Polski?

Zeszliśmy z podium, chwilę poświętowaliśmy w gronie drużyny, szefów klubu, sponsorów. Pamiętam wszystko, bo nie mogłem sobie pozwolić na zbyt duże szaleństwo.

Następnego dnia czekał mnie wyjazd do Szwecji, gdzie również walczyliśmy o mistrzostwo kraju. Dlatego wsiadłem do auta, spojrzałem przed siebie i przyznałem: Okej, to już jest za nami.

Tak po prostu? A może to do ciebie jeszcze nie do końca dotarło?

Dotarło, dotarło. To ogromny sukces, ale już się wydarzył. Trzeba spoglądać w przyszłość.

Bardzo się cieszę, że kibice we Wrocławiu dostali upragnione złoto. Ja również mocno pracowałem, żeby po nie sięgnąć właśnie dla naszego miasta. Ale teraz powinienem już spoglądać na przyszłość, żeby stało się to regułą. I kolejne zwycięstwa zostawały we Wrocławiu.

Podczas transmisji telewizyjnej z finału, dedykowałeś mistrzowski tytuł Tomaszowi Jędrzejakowi. Dużo się mówiło o tym geście. To był wyjątkowy człowiek?

Zdecydowanie tak, dla mnie na pewno. Nigdy nie ukrywałem, że z Tomkiem się mocno przyjaźniliśmy. Od początku mojej kariery nasze drogi się połączyły.

Mogłem liczyć na sporo podpowiedzi od starszego, najpierw kolegi z drużyny. Mieszkaliśmy wielokrotnie razem w pokoju na wyjazdach, zgrupowaniach. Mieliśmy bardzo dobry kontakt. Często wystarczyło, że na siebie spojrzeliśmy i już było wiadomo, co ten drugi myśli. Wiem jak mocno był zaangażowamy w żużel we Wrocławiu. Jak dużo siły wkładał w jazdę dla Betard Sparty. Wiele lat był jej kapitanem. Nie jest tajemnicą, że ten tytuł jest mocno powiązany właśnie z Tomkiem i jego drogą po to złoto.

To nie był jeden rok, na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat było wiele momentów, że byliśmy bardzo blisko mistrzostwa. Ale za każdym razem się wymykało. Wiem jednak, jak bardzo Tomek pracował na ten sukces i jak bardzo pragnął, żeby żużlowy Wrocław ponownie mógł zdobyć najcenniejsze trofeum w Polsce.

Dlatego też moja dedykacja była oczywista.

Gdzie łatwiej o zwycięstwo, w Polsce czy Szwecji?

Tu i tu jest trudno. Ale emocje, które wiązały się z walką o złoto w Szwecji i Polsce, na pewno były różne. I nie chcę ujmować szwedzkiej rywalizacji, bo tam również dawałem z siebie wszystko.

Jednak jako mieszkaniec Wrocławia, nie mogę porównywać tych dwóch sukcesów. W domu to smakuje zupełnie inaczej.

A skąd pomysł na to słynne zdjęcie z pucharem? Inspiracja Joanną Wołosz?

Szczerze? Dowiedziałem się o tych porównaniach już po fakcie. Nie miałem pojęcia, że to tak wyglądało w przypadku Joanny, ale nieźle się ubawiłem. Bardzo fajnie! Najwyraźniej jest jakaś energia wszechświata, która przyciąga takie sposoby na fetowanie tytułu.

Kto jest autorem ujęcia?

Kolega z zespolu, Duńczyk. On się podjął tego wyzwania. Było wesoło.

W tym roku wybiło Maciejowi Janowskiemu 30 lat. Poważny wiek?

Gdyby nie to, że dosyć często muszę się legitymować przy różnych sprawach związanych z transportem, kolejnym startami, itd., to nawet bym za bardzo nie zdawał sobie sprawę z tego, ile mam lat. Mam wrażenie, że ta werwa sprzed dziesięciu lat, jaką miałem, nadal we mnie siedzi.

Ale żużlową młodzież wspierasz coraz częściej. Pojawiła się wewnętrzna potrzeba zadbania o młody narybek?

Jeśli tylko mam okazję, jak najbardziej z chęcią to robię. Widzę, jak młodzi zawodnicy reagują na moją obecność. To bardzo miłe, kiedy wywołujesz takie pozytywne emocje u kogoś.

Co tu kryć, pamiętam też siebie z tej drugiej strony. Kiedy chodziłem na mecze Sparty z rodzicami. Wiem, jak reagowałem na zawodników, których można było zobaczyć na żywo.

Jeśli mogę dzieciakom dać więcej wiary, przekonania, mocy do działania - już samą swoją obecnością - to będę to robić z dużą przyjemnością.

Kto był pierwszym idolem z toru?

Greg Hancock. Intensywnie go obserwowałem, kibicowałem. Kolejny był Jarek Hampel, później Jason Crump. Ci wszyscy, którzy stanowili o sile ówczesnej drużyny z Wrocławia.

A dzisiaj Hancock jest członkiem wrocławskiego teamu, pomagając sztabowi. Przyznałeś się Gregowi, że był wzorem małego Janowskiego?

Od razu zagraliśmy w otwarte karty z Gregiem, jeszcze było za czasów, kiedy zaczynałem swoją karierę sportową.

To jest człowiek, dzięki któremu nauczyłem się wiele o żużlu. Od samej jazdy, poprzez kruczki związane ze sprzętem, niczym u najlepszych mechaników. Greg jest mocno świadom tego, że jestem jego ogromnym fanem i to do dzisiaj.

W czym pomagał Amerykanin w trakcie sezonu?

Obserwował młodych zawodników, wielokrotnie podpowiadając im, co mogą zrobić inaczej, lepiej. I to skutkowało późniejszą lepszą jazdą, coraz korzystniejszymi wynikami każdego z nich.

Dodatkowo Greg dbał również o atmosferę w drużynie. Jego osoba mocno zespoliła całość. Greg okazał się kolejnym wojownikiem w naszym teamie.

Często było też tak, że po wyścigach, które nie do końca nam wychodziły, potrafił zwyczajnie z nami pogadać, sugerując to, co on by zrobił w danej sytuacji. Nawet dla najbardziej doświadczonych z obecnej drużyny takie rady od legendy speedwaya, jaką jest Greg, bywały na wagę złota.

Jak widać mistrzostwo to potwierdziło.

W 2011 roku zdobyłeś mistrzostwo świata juniorów. Spośród rywali sprzed dziesięciu lat nadal są ci, z którymi teraz walczysz o tytuł?

Ciekawe pytanie… Na pewno był w stawce Michael Jepsen Jensen, Mikkel Michelsen. Tak, gdybym miał wymienić, to większość z obecnego seniorskiego zestawu faktycznie przewijała się w tamtym sezonie.

To dlaczego nie możesz przełożyć tamtego złota na seniorskie?

To jest coś, do czego dążę. Ale wiesz, po prostu jest, jak jest. Staram się poprawiać sportowo, dokładać też kolejne elementy do sprzętu, które mogłyby coś zmienić. Ciągle chcę więcej.

Nie zamierzam skończyć kariery jutro, dlatego nie narzucam na siebie za dużej presji, że to musi być tu i teraz. Zamierzam powalczyć jeszcze kilka ładnych lat i mam wrażenie, że wreszcie dopnę swego.

A jak obecnie wyglądają wasze relacje z Bartoszem Zmarzlikiem? Chyba trudno nazwać was dobrymi kolegami.

Może przez moment sytuacja między nami wymknęła się spod kontroli, sprawiając wrażenie, że możemy za sobą nie za bardzo przepadać. Ale nie jestem osobą, która zamierza ciągnąć konflikt w nieskończoność. Raczej unikam negatywnych emocji.

Szkoda, że wkradło się trochę nerwów w tym roku między nas, ale to też kolejna nauczka. Myślę, że nie jest wielką tajemnicą, że jesteśmy rywalami. Są jednak też takie starty jak Speedway of Nations, gdzie startujemy jako reprezentanci Polski, razem i musimy się jakoś dogadać.

Dlatego określiłbym to mianem „rywale na torze”. Wierzę jednak, że ta rywalizacja jest zdrowa.

Rywale, którzy się szanują?

Tak. Walczymy ostro, ale szacunek między nami jest.

Wspomniałeś o Speedway of Nations. Co się wydarzyło w ostatnim wyścigu?

Zabrakło trochę miejsca. Może nie do końca byłem przygotowany, że Bartek aż tak daleko dojdzie do bandy. Wyszło nieporozumienie. Rozpamiętujesz to?

Nie. Zapomniałem o tym, zostawiłem za plecami.

Ale musisz przyznać, że reguły walki o MŚ drużynowe jest trochę dziwne. Ścigasz się dwa dni tylko po, żeby o medalach miał zadecydować ostatni wyścig.

Jeśli bylibyśmy w sytuacji, w której trzeba byłoby szukać szansy właśnie w tym ostatnim wyścigu, to pewnie ten regulamin nie byłby wtedy taki zły. Jak to w życiu bywa, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.

Szkoda, trafiło akurat na nas, skończyło się chyba najgorzej, jak tylko mogło. Ale taki jest sport i trzeba brać pod uwagę, że nie wszystko da się wytłumaczyć. Czasem potrzeba w tym wszystkim też szczypty szczęścia.

Kiedy ktoś określa Macieja Janowskiego mianem "ikony wrocławskiego sportu", jaka jest jego reakcja?

Jestem bardzo ostrożny co do takich określeń. Staram się wykonać swoją pracę jak najlepiej, sumiennie. Wiem, że jestem reprezentantem Wrocławia, to miasto siedzi głęboko w moim sercu i dlatego chcę jak najlepiej dla drużyny i klubu. To jest dla mnie ważne.

Cieszę sie, że jestem właśnie z tego miasta. Utożsamiam się z nim i nie wyobrażam sobie na dzisiaj jakichś przenosin do innej żużlowej przestrzeni.

A takie tytułowanie to efekt wielu lat ciężkiej pracy. Mogę jedynie cieszyć się, że ktoś docenia to w ten sposób.

Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut

Czytaj także: Fantastyczna walka o mistrzostwo Polski na żużlu. Koziołki postraszyły rywala i mają medal