"Im się wydaje, że jak zdobędą szczyt, to doznają objawienia". Dlaczego śmiertelne ryzyko pociąga?
Czy himalaizm ma w sobie coś z masochizmu? Jak zwykły człowiek może zrozumieć świadome narażanie się na cierpienia, wyrzeczenia i niewygody na wysokości, do tego za własne pieniądze, dopuszczając w skrajnych sytuacjach możliwość śmierci? Na to pytanie próbuje w swojej książce „Życie za szczyt. Polacy w Himalajach i Karakorum” odpowiedzieć Rachela Berkowska, która odpowiedzi szuka pośród rodzin, najbliższych i członków tragicznych wypraw. Poniżej fragment jej książki.
Obserwował liczną grupę. Osiemdziesięcioro polskich alpinistek i alpinistów przebywających w tak zwanej strefie śmierci, na wysokościach powyżej siedmiu tysięcy ośmiuset metrów. Nie jednego, dwoje czy troje. Nie przez rok. Robił to długie dwie dekady.
„W którejś publikacji wyraziłem opinię, że alpinizm wysokogórski ma w sobie coś z masochizmu. Jak można zrozumieć świadome narażanie się na cierpienia, wyrzeczenia i niewygody na wysokości – za własne pieniądze – dopuszczając w skrajnych sytuacjach możliwość śmierci!” – dzielił się swoimi spostrzeżeniami z dziennikarzem profesor Zdzisław Jan Ryn.
Słuchałam wystąpienia profesora na festiwalu Spotkania z Filmem Górskim w Zakopanem. Gdy skończył, pytania od publiczności długo nie milkły. Jak zrozumieć kogoś, kto ryzykuje własne życie w celu doznania przyjemności i silnych emocji? No właśnie, można czy jednak nie?
Krzysztof Wielicki przyznał kiedyś, że podczas godzinnej wspinaczki zdarza się doświadczyć tylu emocji, ile na nizinach człowiek zbierałby w ciągu całego życia. A w wywiadzie tłumaczył: „Emocje związane z pasją wspinania się bywają tak wielkie, że każą pogodzić się z wypadkami, ze śmiercią kolegów. I po pewnym czasie tłumaczysz sobie: no cóż, zdarzyło się, zginęli moi przyjaciele, ale ja wspinam się dalej. Gdybym ja zginął, oni też prawdopodobnie nie zrezygnowaliby ze wspinania się”.
Zapytany o siłę tego uzależnienia, nie obruszał się i szczerze odpowiadał, że wielu wspinaczy nawet po najtrudniejszych przeżyciach nie umie powiedzieć sobie: to była moja ostatnia wyprawa, na kolejną nie jadę, mam dość. Częściej bywa tak, że ktoś robi sobie przerwę, przeżywa stratę, żałobę, łapie oddech, ale w końcu do wspinania wraca. Wypadki w górach były i będą się zdarzały. „Świat potrzebuje ryzykantów. Inspirują, rzucają wyzwanie, zachęcają. Wzniecają iskry i rozpalają płomienie, które płoną jeszcze długo po ich śmierci. Mają odwagę robić to, co wydaje się niemożliwe.
Ale nie bez kosztów” – przekonywała w Mrocznej stronie gór Brytyjka Maria Coffey. Jej partner Joe Tasker zaginął podczas zdobywania najwyższego z ziemskich szczytów, został gdzieś na zboczach Mount Everestu. Racjonalizacja śmierci ukochanego zajęła jej wiele lat. Co takiego ma Everest… „Co ma Kanczendzonga, czego ja nie mam?!” – wykrzykuje swoją rozpacz po stracie mężczyzny jedna z bohaterek dramatu Wasza wysokość Anny Wakulik.
Nagradzana na międzynarodowych festiwalach sztuka inspirowana jest między innymi biografią Wandy Rutkiewicz. Wakulik wkłada w usta Wandy słowa mowy pożegnalnej po zaginionym na ich wspólnej wyprawie chłopaku. Ten fragment spektaklu jest poruszającą emocje próbą odpowiedzi na pytania: dlaczego tam idą, w imię czego się narażają?
Każdy górski wypadek wywołuje lawinę – gorzkich komentarzy, zjadliwych przytyków. Publika we wspinaczach widzi bohaterów albo samobójców, w sieci brak dyplomacji. „Trzeba nie mieć sumienia i rozumu... zostają po nich rodzice, wdowy, osierocone dzieci”, pisze internauta o pseudonimie „karnawa”.
Niezwykle piękne, tajemnicze i bardzo niebezpieczne - najwyższe góry świata•Fot. Xinhua News/East News
Jemu i setkom innych odpowiada ze sceny Wanda, mówiąc tak: Ani koszuli z ładnymi mankietami, ani wykrochmalonej pościeli, ani tego, że wie, na które półce leży która książka, ani przeciągania się w gorącej kołdrze, ani zapachu kawiarni, ani widoku z mostu na rzekę, ani tego ciepła w brzuchu, kiedy uśmiechają się czyjeś usta, ani wygodnego fotela, ani porcelany po babci, ani dziecka, ani psa, ani kota, ani przyjaciela, ani pocałunku, ani wódki, ani papierosa, ani kolorów jesieni, ani zapachu lata. Niczego mu nie brakowało, kiedy szedł na szczyt.
Tracił oddech na dole. Miał skurcze. Powieka mu drgała. Nie mógł spać, nie mógł jeść, kręciło mu się w głowie. Nogi bolały go od chodnika, ręce bolały od klamek, usta bolały od „dzień dobry”. Zanikało tętno. Zamarzał. Umierał, nie miał czym oddychać, dusił się. Brał więc raki i haki i szedł pożyć naprawdę, nie po wierzchu, tam, gdzie każdy krok jest święty, ponieważ może być ostatni.
Poszedł, owszem. Sam, owszem. Bez jedzenia, owszem. Bez namiotu, owszem. Ze złamanym biodrem, z rozkwaszonymi palcami. Bo tak chodzą bohaterowie. I wara wam od tego, tchórze, dla których codzienne tup, tup do biura, żeby spłacić kredyt, jest ważniejsze od marzeń. Co widzieliście w życiu? To ohydne błocko codzienności, bidę z nędzą, nędzę z bidą.
Skąd ktokolwiek ma wiedzieć, co jest pięknym widokiem, skoro nigdy go nie widział? Ta wasza śnieżna ślepota dnia codziennego, to chodzenie bez patrzenia. Śnieżna ślepota naszych dni codziennych na nizinach pcha ich pod niebo. Profesor Jacek Hołówka, wybitny filozof i etyk, wykładowca Instytutu Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, dywagował o himalaistach na łamach gazety:
„Im się wydaje, że jak zdobędą szczyt, to doznają objawienia, jakiejś egzaltacji, euforii, staną się kimś innym, nowym, zostaną wyniesieni do grona wybrańców. Przejdą nawet jakieś przebóstwienie. W starożytności sądzono, że jeśli dokona się czegoś nadzwyczajnego, to jest to możliwe. Zostaniesz półbogiem”.
Czy sami himalaiści widzą w sobie półbogów? Raczej śmiertelników balansujących na granicy możliwego. Tak wynika z długoletnich obserwacji profesora Ryna: „Alpiniści to nieprzypadkowi ludzie. Aby doznać »smaku życia«, potrzebują sytuacji ekstremalnej, granicznej, balansowania na granicy życia i śmierci. Mają potrzebę sprawdzenia, jak to jest w tym krytycznym momencie, kiedy jest się bliskim śmierci. To potrzeba przeżycia maksymalnego napięcia psychicznego i zbliżenia się do granicy życia”.
Piotr Tomala, będący szefem programu Polski Himalaizm Zimowy im. Artura Hajzera, powiedział, że chciałby zmienić wizerunek ludzi gór wysokich jako klubu samobójców. Trudna to misja. Tomala w styczniu 2021 roku podał się do dymisji. A klub? Działa dalej. Bogusław Kowalski, przewodniczący komisji bezpieczeństwa Polskiego Związku Alpinizmu, instruktor i biegły sądowy w sprawach wypadków wspinaczkowych, napisał w felietonie w magazynie „Góry”: „Znam dwie, może trzy osoby, które wyrzuciły sprzęt wspinaczkowy. A co robi reszta?
Zagryzamy zęby. Rozmawiamy. Milczymy. Słyszymy pytanie – o czym myślisz? Nic nie odpowiadamy, bo niby co mielibyśmy powiedzieć? Że myślimy o tych, co odeszli? O sobie? O bliskich? O potencjalnie nieprzeżytych z nimi chwilach? O nieprzespanych wspólnie z ukochaną kobietą nocach? O kolejnych nieradosnych świętach?
Zdarza się, że czasem rozprawiamy w swoim gronie albo wręcz przeciwnie – unikamy bolesnego tematu. W czasie imprez, odwracając twarz w połowie zdania, zawieszamy głos. Unosimy pełen kieliszek, patrząc przed siebie nieobecnym wzrokiem. A gdy na horyzoncie pojawiają się warunki, znowu wracamy w góry, wypierając możliwość przedwczesnego znalezienia się po drugiej stronie grani”.
Spośród osiemdziesięciu badanych przez profesora Ryna himalaistów po dziesięciu latach żyło już tylko czterdziestu pięciu. Pozostali zginęli w górach. Oddali życie za szczyt, przeszli na drugą stronę grani – jak bohaterowie tej książki. I tak wspinaczka pozostanie igraniem z życiem dla jednych i jego afirmacją dla drugich. Ale czy życie nie nabiera koloru i sensu właśnie wtedy, gdy przekraczamy granice słabości? Mierzymy się z trudnościami, nie przestając konsekwentnie zdążać na szczyt – jakikolwiek by był, ten z marzeń i ten górski, ze skały i lodu.
Himalaje od lat kuszą swoim majestatem i pięknem, ale są śmiertelnie niebezpieczne•Fot. Xinhua News/East News
Z rzadkimi wyjątkami alpinista nie ma co spodziewać się sławy, nie może nawet liczyć na widza, który dodałby mu otuchy. Jedynym świadkiem jest partner. W samotności i ciszy gór walczy o tę jedyną radość, jaką daje triumf nad przeszkodami, które sam sobie narzucił, walczy o tę dumę, jaka płynie z poczucia, że jest silny i odważny.
Co, jeśli nie przychodzi ta chwila triumfu, po którą rusza się w góry? Dla nich nie przyszła. „Pamiętam strach, wielki strach, kiedy się wspinałem. (…) W góry jedziesz z ludźmi, którzy przezwyciężą ten strach, żeby ci pomóc” – tak mówił Maciek Ciesielski na festiwalu górskim w Lądku-Zdroju w 2018 roku, wspominając dramatyczną akcję ratunkową na Shivlingu.
Pochmurny poranek 11 października. Mieli za sobą czwarty biwak w ścianie, kiedy Łukasz zorientował się, że Grzesiek ma objawy choroby wysokościowej. Nie czekał nawet na ustaloną godzinę łączenia z bazą, potrzebował pomocy i sięgnął po radiotelefon. Naradzali się chwilę między trzema zespołami. Ustalili, że poda partnerowi leki przeciwobrzękowe, tyle mógł zrobić.
Byli tam we dwóch, ale sami. Wspinali się na Shivling od północnej strony, znajdowali się na wysokości około sześciu tysięcy czterystu metrów (potwierdził ją wspinający się tam rok później zespół: Vittorio Messini i Simon Gietl), a Grzesiek tracił przytomność. Chcieli powtórzyć wymagającą technicznie drogę, którą po raz pierwszy na szczyt niemal trzydzieści lat temu weszli Branislav Adamec, Jiří Švejda i Pavel Rajf.
Wyczynu Czechów z 1987 roku – jednego z najważniejszych pierwszych wejść w stylu alpejskim – nikt od tamtej pory nie powtórzył, choć prób było sporo. Znaleźli się w górach nie dla poklasku. Traktowali to jak sportowe wyzwanie. Po to pojechali.
Janusz Gołąb to jeden z najbardziej znanych polskich himalaistów•Fot. Anna Kaczmarz/Dziennik Polski/Polska Press/East News
Jesienią 2016 roku w Himalaje Garhwalu ruszyła wyprawa Polskiego Związku Alpinizmu, a tak naprawdę trzy niezależne zespoły, z których na miejscu każdy miał realizować własny projekt. Wspólnym celem były trudne technicznie ściany. Kierownikiem wyprawy został Paweł Karczmarczyk. „To był skromny w oprawie obóz szkoleniowy, który wystartował bez szumu medialnego. Wyjechały zespoły skoncentrowane na trudnych alpinistycznych celach” – mówił na festiwalu Janusz Gołąb.
On, Kacper Tekieli i Andrzej Życzkowski wybierali się na stronę południową Shivlingu. Łukasz Chrzanowski i Grzesiek Kukurowski postawili na północną. Trzeci zespół, w składzie Paweł Karczmarczyk, Maciej Ciesielski i Piotr Sułowski, miał zamiar eksplorować dalsze ściany. Programowi Polskiego Himalaizmu Zimowego szefował wtedy Janusz Majer.
„Nie chciałbym, by był to tylko program imienia Artura Hajzera, skupiający się wokół organizacji zimowych wypraw na ośmiotysięczniki. Zależy mi na tym, żebyśmy finansowali też małe wyprawy, które będą działać w stylu alpejskim, na trudnych technicznie drogach” – tłumaczył w trakcie debaty na temat przyszłości polskiego himalaizmu zimowego na 11. Krakowskim Festiwalu Górskim w 2013 roku. Wyprawa na Shivling była dokładnie takim projektem, o jakim wtedy mówił.
Niewielu potrafi oprzeć się jego urodzie i nie wydać okrzyku w chwili, gdy zza zakrętu drogi wyłania się majestatyczna skalna piramida. Ten szczyt znajdujący się w Indiach, niedaleko granicy z Nepalem, często nazywany bywa Matterhornem Himalajów. Budzi zachwyt.
„Oglądany z łąk Tapovan, prezentuje swoje najbardziej niedostępne rejony: ściany północno-wschodnią i północną, rozdzielone cienkim grzebieniem grani północnej, z nieprawdopodobnym przewieszeniem na zwieńczeniu tuż pod szczytem” – opisuje Shivling Ed Douglas, wspinacz i pisarz, były redaktor prestiżowego „The Alpine Journal”. Ryszard Pawłowski, który wspina się od ponad czterdziestu lat i pięć razy stawał na wierzchołku Everestu, o Shivlingu pisał w tych słowach: „Jest przepięknym granitowym zębem pokrytym śniegiem i lodem. Ma dwa szczyty, niemal symetryczne i niemal tej samej wysokości – wierzchołek główny (6543 m) oraz Lower Peak (6501 m). Południowe ściany Shivlingu są bardziej skalne w porównaniu z flankami północnymi”.
Południowe ściany Shivlingu są bardziej skalne w porównaniu z flankami północnymi•Fot. Prószyński Media
Historia jego eksploracji sięga lat trzydziestych ubiegłego stulecia, kiedy to o Shivlingu zamarzyli Niemcy. W końcu jednak musieli się poddać, opisywali niezwykłą stromiznę i zagrażające wspinaczom lodowe seraki. Szczyt opierał się długo, został zdobyty dopiero w 1974 roku. Pięciu alpinistów z indyjsko-tybetańskiej wyprawy służb granicznych, prowadzonej przez Hukama Singha, weszło wtedy na niego zachodnią granią.
To ośmieliło kolejnych. W maju 2002 roku Francuz Emmanuel Ratouis zjechał (częściowo opuszczając się na linie) z Shivlingu na nartach, dziesięć lat później mistrz w skydivingu Walerij Rozow skoczył z wierzchołka w stroju wingsuit. Pokonanie dwóch tysięcy dwustu metrów, dzielących ów wierzchołek od lodowca, zajęło BASE jumperowi dziewięćdziesiąt sekund. A teraz ruszyli tam Polacy. Łukasz Chrzanowski traktował wspinaczkę sportowo. Stawiał sobie cele i mówił: sprawdzam. Shivling był wymarzonym poligonem. Tam nie ma prostych dróg i wszystkie liczą około tysiąca pięciuset metrów długości.
Ruszając na wyprawy w Himalaje i Karakorum godzili się na wyrzeczenia, zimno, głód, chorobę wysokościową, ale przecież nikt z nich nie myślał o ostatecznym. O tym, że zapuszczając się w strefę śmierci, może już z niej nie wróci. Rachela Berkowska pośród rodzin, najbliższych i członków tragicznych wypraw szuka odpowiedzi na pytania, które pozostają tajemnicą gór.
Książka Racheli Berkowskiej "Życie za szczyt. Polacy w Himalajach i Karakorum" ukaże się nakładem Wydawnictwa Prószyński Media 18 listopada 2021 roku.
Czytaj także: Koszmar na Giewoncie naznaczył ich na zawsze. "Zamiast łez w oczach miała krople krwi"
Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut