Poseł PiS stracił żonę w pandemii. "Obostrzenia? Ludzie by nas na taczkach wywieźli" [WYWIAD]

Anna Dryjańska
Poseł Jerzy Materna kilka miesięcy temu przeżył ciężkie zakażenie koronawirusem. Jego żona nie miała tyle szczęścia. W wywiadzie dla naTemat polityk PiS wspomina trudne chwile w szpitalu i ocenia walkę rządu z epidemią.
Jerzy Materna, poseł PiS z lubuskiego (w środku). Jego żona zmarła na COVID–19, sam też był bliski śmierci. fot. PIOTR JEDZURA/REPORTER
Anna Dryjańska: Jak się pan czuje?

Jerzy Materna: Nadal odczuwam konsekwencje choroby. Trzy tygodnie temu przeszedłem operację ręki. Miałem przykurcz. Teraz przechodzę rehabilitację.

A psychicznie?

COVID zabrał moją ukochaną żonę. Całymi czas mam ją przed oczami.

Jaka była pańska żona?

Najlepsza. Mądra. Piękna. Byliśmy małżeństwem przez 39 lat. Poznałem ją jako kilkunastoletni chłopak. Już wtedy wiedziałem, że chcę, żeby została moją żoną. I tak się stało. To była moja pierwsza i jedyna kobieta.

Prowadziła małą firmę. W wolnym czasie czytała książki. Ostatnio wkręciła się też w krzyżówki, trenowała pamięć. Rozwiązywała je tysiącami. Lubiła usiąść do pianina z kieliszkiem czerwonego wina – improwizowała Cohena. W święta grała kolędy…


Nigdy nie przypuszczałem, że będę musiał żyć bez niej. Czuję tę wyrwę w sercu każdego dnia.

Pamięta pan moment, gdy zachorowaliście?

Trudno mówić o jednym momencie. Najpierw ja zachorowałem. To była druga połowa marca. Zaczęło się od kataru i lekko podwyższonej temperatury.

Gorączka jednak szybko rosła. Pojawiły się problemy z oddychaniem, zapalenie płuc. Czułem się fatalnie, więc lekarz rodzinny skierował mnie do szpitala. Przyjechała karetka, przetestowano mnie. To był koronawirus. Pamiętam, jak sanitariusz powiedział: "potężny COVID".

Zabrali mnie do nowego tzw. szpitala tymczasowego. Barbara trafiła tam cztery dni po mnie – też z ciężkim zakażaniem koronawirusem.

Może pan odtworzyć co się działo w szpitalu?

Jak przez mgłę. Nie mogłem samodzielnie oddychać, więc na kilka dni podłączyli mnie pod respirator. Gdy się wybudziłem, byłem na bardzo silnych lekach przeciwbólowych. Potem lekarze zastosowali tlenoterapię. Usypiali mnie przez 30 godzin. To było bardzo, bardzo męczące i bolesne. Po jakimś czasie znowu się wybudziłem.

Byłem masakrycznie słaby. Marzyłem o tym, by ktoś mi pomógł usiąść na krawędzi łóżka, bym mógł popatrzeć na świat za oknem. Sam ledwo mogłem się ruszyć.

Nie spodziewałem się, że w tak krótkim czasie można stracić prawie całe siły. Gdyby porównać to do baterii w komórce to zjechałem do 5 proc. Przebadali mi płuca tomografem – okazało się, że są w większości zajęte chorobą.

Miał pan kontakt z żoną?

Początkowo nie. Jednak po ponad dwóch tygodniach położyli ją na łóżku obok mnie. To był nasz ostatni wspólny poniedziałek i wtorek. Najpierw nie byłem nawet w stanie wstać i się z nią przywitać. Udało się dopiero na drugi dzień.

Żona była pod respiratorem?

Była na tlenoterapii, cały czas skarżyła się, że ją boli. Kilka lat wcześniej przechorowała raka piersi, przeszła naświetlania. Jej organizm był osłabiony już na wstępie, ale wydawało się, że rokowania są pomyślne. Moje były znacznie gorsze, wręcz fatalne.

Natlenianie żony przyniosło niestety skutki uboczne, bo po chemioterapii miała bardzo kruche naczynia krwionośne. Nastąpiło uszkodzenie narządów wewnętrznych… Operowali ją trzy razy w ciągu kilku dni. Lekarze mówili, że jest bardzo źle. Raz udało mi się jakoś do niej podejść, pocałowałem ją... Po trzeciej operacji umarła. To była niedziela wielkanocna, 4 kwietnia, o 9:30.

Wkurzyłem się na Boga, choć jestem bardzo wierzący. Nadal zresztą jestem, kocham Boga jak ojca, choć nie zawsze muszę się z nim zgadzać. Barbara była jeszcze bardziej wierząca. Potem dowiedziałem się od jej koleżanek, że gdy ja byłem nieprzytomny, modliła się, że jeśli któreś z nas ma umrzeć, to żeby to była ona. Bo lekarze spodziewali się, że to ja nie przeżyję, a ona o tym wiedziała.

Nadal nie mogę się pogodzić ze śmiercią żony. Mój syn dostał depresji. Teraz walczę o jego życie, o powrót do normalnego funkcjonowania. Nie był w stanie wykonywać najprostszych czynności, wyleciał ze studiów. Po kilku miesiącach leczenia już wstaje, czyta książki, robi zakupy, pomaga mi w robieniu obiadu. To dla nas coś nowego, bo przedtem gotowała żona. Codziennie uczymy się żyć bez niej. To bardzo ciężkie.

Zaszczepił się pan przeciw COVID–19?

Teraz tak. Przyznaję, że na początku chciałem być bohaterem, nie chciałem szczepionki. Trochę się bałem. Ale po tym co przeszedłem… Przyjąłem preparat, namówiłem też syna. Przekonało mnie, że gdybym ponownie został zakażony, to mam znacznie większe szanse na przeżycie i lekki przebieg COVID. Najgorszemu wrogowi nie życzę takiej choroby, jaką miałem.

Gdy patrzę teraz na niezaszczepionych, to im się dziwię. Wolność jednostki jest ważna: zgoda. Ale przecież żyjemy w społeczeństwie, mamy też odpowiedzialność za innych. Choroba dotyka nie tylko zakażonego. Cierpi jego rodzina, dzieci, szpitale ledwo zipią… To wszystko wpływa na innych.

Skutki COVID–u są straszne: zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Może nawet bardziej psychiczne. Lockdowny, samotność… to wszystko się odbija na człowieku. Dlatego tak ważne jest, żebyśmy wszyscy się szczepili, bo nie wytrzymamy kolejnego zamknięcia: ani jako ludzie, ani jako państwo.

Jak pan ocenia walkę rządu z pandemią?

Rząd zrobił dużo, bardzo dużo, ale medycyna jest zaniedbana od dekad. Brakuje lekarzy. Rządzimy dopiero od 6 lat, a wykształcenie lekarza to 12 lat. To ile osób teraz umiera – to wszystko dlatego, że nie ma lekarzy. I tego nie da się naprawić od razu pieniędzmi, to proces na pokolenia. Nie ma też jednolitego systemu danych o pacjentach.

Wiele osób ma do nas pretensje, ale zapominają, że tak właśnie jest. Opozycja tylko czeka, żeby nas skrytykować. Cokolwiek zrobimy jest źle, krzyczą, że jesteśmy krajem niehumanitarnym.

Dziś (24 listopada – red.) w epidemii straciło życie 460 osób. To tak, jakby wszyscy posłowie nagle zniknęli z Sejmu. Co pan czuje, słysząc takie doniesienia?

To tragiczne. Ludzie się nie szczepią, umierają… Z drugiej strony ich wolny wybór. Sytuacja jest trudna. Eksperci mówią, że skoro są setki zgonów, to trzeba wprowadzić obostrzenia. Ale wie pani, co by się wtedy stało? Ludzie by nas na taczkach wywieźli.


Napisz do autorki: anna.dryjanska[at]natemat.pl


Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut

Czytaj także: Witold Waszczykowski ma problemy z chodzeniem i mówieniem. Wiadomo, czy są szanse na poprawę