Portfele coraz cieńsze, a PiS swoje. "Z niepokojem obserwuję robienie ludziom wody z mózgu"

Aneta Olender
Święta Bożego Narodzenia mogą być papierkiem lakmusowym sytuacji, w której się znaleźliśmy. A sytuacja ta według ekspertów, mówiąc dyplomatycznie, nie jest najlepsza. Nie pomagają też komunikaty rządzących, które bywają sprzeczne, a zdaniem niektórych nawet absurdalne. – Wśród ludzi narasta zniecierpliwienie, ale przede wszystkim obawa, co będzie dalej – mówi ekonomista prof. Andrzej Buszko.
Fot. Jakub Kamiński/East News
Mam wrażenie, że to pytanie retoryczne, ale jednak je zadam, w jakiej sytuacji wszyscy się znaleźliśmy, biorąc pod uwagę inflację, podwyżki cen? Usłyszałam ostatnio, że niektórzy w skali roku mogą stracić z tego powodu nawet jedną pensję.

Nie można tego ukrywać, jesteśmy w trudnej sytuacji. Powodów jest kilka, przede wszystkim inflacja jest relatywnie bardzo wysoka, co jest niepokojące, bo nie było takiej – w granicach 8 proc. – od kilkunastu ładnych lat.

Co prawda rząd postawił na dobre narzędzia, które mają osłabić inflację, ale te działania nie zmniejszają jej znacząco, a tym bardziej jej nie likwidują. Obawiam się, że w styczniu będzie ona nadal na relatywnie wysokim poziomie z tendencją wzrostową.


Zmniejszenie VAT-u, akcyzy, to prawidłowy kierunek, ale proszę zważyć, że te działania są skierowane do firm. Nie wiadomo, jak te firmy się zachowają, czy część z nich nie wykorzysta tej sytuacji – obniżki podatków – do utrzymania większych zysków niż normalnie.

Weryfikacją sytuacji, w której się znaleźliśmy, będą Święta Bożego Narodzenia, które zawsze wiążą się z suto zastawionym stołem i z prezentami. Według wszelkich znaków na niebie i na ziemi te święta na pewno będą droższe. Niestety wiele osób dodatkowo się zadłuży.

A kwestia swobody wydatkowej, która cechowała znaczną część społeczeństwa, ulegnie wycofaniu. Tego nie będzie, bo będziemy liczyć się z każdym groszem. Pamiętajmy też, że styczeń, zgodnie z tym, co się mówi, ma być miesiącem, w którym czekają nas podwyżki energii.

Ludzie po prostu się boją. Nie wiedzą, co wydarzy się jutro, za chwilę. Komunikaty rządzących są sprzeczne. Raz słyszymy, że jest wspaniale, żeby za chwilę dowiedzieć się o kolejnych podwyżkach.

Rzeczywiście czas jest wyczekujący, niedający poczucia bezpieczeństwa. Zgodzę się z tym, że komunikaty są sprzeczne, że brakuje racjonalnej, merytorycznej dyskusji. Wśród ludzi narasta zniecierpliwienie, ale przede wszystkim obawa, co będzie dalej.

Absurdalne więc wydają się takie stwierdzenia, że przecież rosną płace, więc mimo inflacji w naszych portfelach zostanie więcej pieniędzy.

Argumentacja dotycząca podwyżek wynagrodzeń i emerytur jest dosyć złudna. Rzeczywiście część osób dostanie podwyżkę i nawet mógłbym się zgodzić z tezą, że te podwyżki w niektórych przypadkach są wyższe niż poziom inflacji – bo 10 proc. to więcej niż 8 proc. – natomiast nie jest tak, że wszyscy mogą liczyć na pensję wyższą o 10 proc. Wiele grup społecznych podwyżek nie otrzymuje, dlatego dla nich wzrost cen jest niesamowicie niepokojący.

Dlatego wypowiedzi, o których pani mówi, nie do końca są rozsądne. Jeżeli idziemy do sklepu i widzimy, jak ceny produktów spożywczych idą w górę, jeżeli zajeżdżamy na stację paliw i wiemy, że tankowanie za 100 zł to żadne tankowanie, jeżeli widzimy coraz wyższe rachunki za prąd, za gaz, za wywóz śmieci, to do tego, że jest dobrze, nie przekona nas żadna złotousta wypowiedź, nie przekonają słowa kogokolwiek.

Można opowiadać różne rzeczy, ale rzeczywistość oceniamy przez pryzmat naszego portfela, dlatego te wypowiedzi raczej irytują. Większość osób nie zarabia tyle, żeby się nie przejmować wzrostem cen, a niektóre produkty spożywcze są droższe nie o 8 proc., a o kilkanaście procent.

Ja też chodzę na rynek i widzę, jak ceny jajek, wędliny idą w górę. Puszka szprotek jeszcze niedawno kosztowało 7 zł, a teraz zapłaciłem za nią 12 zł.

Rząd chce uspokoić społeczeństwo, swoich wyborców, mówiąc, że teoretycznie wszystko jest pod kontrolą. Jeżeli jednak spojrzymy na ostatnie sondaże pokazujące preferencje wyborcze, to widzimy, że ze względu na sytuację makroekonomiczną rządzącym słupki poparcia nie rosną.

Czyli nic tak nie wpływa na scenę polityczną, jak argument ad kieszeń?

Jeżeli miałbym być brutalny, to powiem tak, większość wystąpień i poważnych zaburzeń społecznych była podyktowana sytuacją ekonomiczną. Oczywiście kwestie patriotyczne, honoru się pojawiały, ale doskonale pamiętam strajki w Stoczni Gdańskiej. One wybuchały z powodów ekonomicznych, nie politycznych.

Użyję nielubianego przez obecną władzę sformułowania – jest to takie marksistowskie podejście – byt określa świadomość. Nie będziemy słuchać kwiecistych wypowiedzi, ponieważ patrzymy właśnie na portfel, na to, ile nam wpływa na konto.

Tak naprawdę u większości na tym koncie nie ma nie wiadomo ile środków. Dodatkowo spora część społeczeństwa nie ma też żadnych oszczędności, w związku z tym żyje od pierwszego do pierwszego.

Chciałbym również zwrócić uwagę na raport opracowany przez Szlachetną Paczkę, z którego wynika, ile osób w Polsce żyje ubogo, ile jest zagrożonych biedą. Okazuje się, że liczby te niepokojąco rosną. Jeśli więc teraz jest inflacja, to te osoby jeszcze bardziej cierpią.

Uważam też, że w przyszłym tygodniu Rada Polityki Pieniężnej prawdopodobnie znowu podwyższy stopy procentowe i kredyty staną się droższe.

Zacytuję jeszcze jedną wypowiedź, która oburzyła wiele osób. Chodzi o wpis biura prasowego NBP na Twitterze: "Nie wszyscy tracą na podwyższaniu stóp procentowych. Dotychczasowe podwyżki stóp procentowych NBP przyniosły bankom nawet około 4 mld zł dodatkowego zysku w skali roku. Każda dalsza podwyżka o 1 pkt proc. to kolejne kilka miliardów.

Ma pani bank? Jak też nie. Być może gdybym był właścicielem banku, to bym się cieszył. W innym przypadku, co nas obchodzą banki?

Właśnie tak reaguje większość osób, co mnie obchodzą banki, jeśli w moim portfelu jest mniej pieniędzy?

Trochę jest tak, jakbym cieszył się z tego, że premier będzie miał nowy samochód lub nowy krawat, choć ja będę chodził w podartych butach. Zyski banków nas nie dotyczą, to nic nam nie daje.

Pamiętam też, jak Adam Glapiński Prezes Narodowego Banku Polskiego jeszcze 3-4 miesiące temu mówił: "co wy straszycie inflacją?". Przekonywał też, że za chwilę będą pieniądze z UE. To są opowieści z mchu i paproci, a my mamy amnezję, zapominamy, co, kto mówił wcześniej.

Adam Glapiński przekonuje dziś, że sytuacja gospodarcza Polski jest dobra i że na świecie mówi się o cudzie gospodarczym w naszym kraju.

Tylko gdzie jest ten świat? Gdzie o tym się mówi, że to jest cud gospodarczy? Na czym ten cud ma polegać? Kto nam tego cudu zazdrości? Proszę to zdefiniować. Na pewno wiele krajów jest w sytuacji gorszej niż my, ale z całym szacunkiem, ja nie chcę porównywać Polski do słabo rozwiniętego kraju z Azji Środkowej, jakim jest np. Tadżykistan, Turkmenistan, Kirgistan.

Może Tadżykowi Polska jawi się jako kraj dobrobytu, może to tam prezes Glapiński słyszał o tym, że nas tak chwalą, ale chciałbym jednak, żeby Polska była porównywana do Niemiec, do Francji, do Skandynawii, do tych krajów, które są wiodące w Europie.

Nie trzeba się wysilać, żeby zobaczyć, jak naprawdę wygląda ten cud. Ten "cud" to starsza pani, która, zamiast odpoczywać w domu na emeryturze, rozdaje w deszczu i na mrozie ulotki. Najpewniej dlatego, że ta emerytura na nic jej nie wystarcza.

To jest obraz, który bardzo niepokoi. Emerytury, renty, zabezpieczenia społeczne, to jest potężny i bardzo ważny temat do dyskusji. Należy jednak powiedzieć, że w dłuższej perspektywie najpewniej będzie jeszcze gorzej. Teraz dorabia wspomniana przez panią emerytka, ale w przyszłości do dorabiana zmuszona będzie większość. Budżet nie wytrzyma tego, co się dzieje.

Wracając jednak do inflacji, doprowadzenie do tego, żeby się znacząco zmniejszyła, jest zadaniem bardzo trudnym. Dlatego trzeba spróbować zrozumieć tych wszystkich, którzy walczą z inflacją. Łatwiej jest doradzać, mówić, opowiadać, ale wykonać już nie.

Szef Systemu Rezerwy Federalnej Stanów Zjednoczonych mówi, że z tak wysoką inflacją powinniśmy się nauczyć żyć. Chociaż ja kibicuję temu, żeby na wiosnę inflacja uległa wyraźnemu obniżeniu. Niestety, według mnie, przez pierwszy kwartał przyszłego roku ona nadal będzie bardzo wysoka.

Jako ekonomista, co pan myśli, gdy słucha wypowiedzi premiera Morawieckiego dotyczących właśnie sytuacji gospodarczo-ekonomicznej w naszym kraju?

Trzeba oddać premierowi rację polegającą na tym, że nie może nie mieć doświadczenia, pracując tyle lat w bankowości – wiedza ekonomiczna jest mu znana. Prawdą jest jednak to, że polityk siłą rzeczy będzie walczyć o to, żeby nie stracić wyborców. Jeśli premier Morawiecki będzie więc zbyt ostro działał, może zniechęcić do siebie wiele grup społecznych, a dodatkowo może wywołać niepotrzebną panikę.

Prezes NBP i premier są to osoby, które mają w rękach wiele instrumentów pomocnych w walce z inflacją, ale powinni wypowiadać się w bardzo wyważony sposób – nie powinni eskalować problemu. Sytuacja jest skomplikowana. Trzeba patrzeć również na aspekt globalny, bo on też nie sprzyja tłumieniu inflacji.

Ogólnie rzecz biorąc, kierunek podejmowanych działań jest prawidłowy, jednak moim zdaniem powinien być bardziej zdecydowany. Tylko jeśli bardziej zdecydowany, to pojawia się pytanie, na czym to zdecydowanie ma polegać? Jeśli teraz wywindujemy stopy procentowe na nie wiadomo jak wysoki poziom, to z kolei będziemy mieli grupę bardzo mocno niezadowolonych kredytobiorców.

Z drugiej strony w górę idą też podatki, a to dotyczy również przedsiębiorców, którzy co robią w takiej sytuacji? Przerzucają wzrost na klienta. Tym samym znowu mamy spiralę inflacyjną – jeśli podatki idą w górę, to cena produktów też idzie w górę. Pomijam kwestię kosztów produkcji związanych z ceną energii, ropy, gazu.

Zwiększa się też płaca minimalna, ale bardzo niebezpieczne jest też to, że ze wzrostem płac nie idzie w parze produktywność, a wynagrodzenia można podwyższać, jeśli rośnie produktywność.

Mamy więc sygnały, które przemawiają za tym, że jest więcej aspektów, które mogą uruchomić spiralę inflacyjną, niż rzeczywistych działań na rzecz jej obniżenia. Obniżenie VAT, akcyzy, to słuszne działanie, ale jednocześnie mamy też podwyżki, które te pozytywne zmiany likwidują.

Szedłbym jeszcze dalej, gdzie są pieniądze z UE? Gdzie są pieniądze, które miały trafić do Polski w ramach Krajowego Programu Odbudowy? Jest cisza, nie ma dyskusji na ten temat, a już mamy straty z tego tytułu, bo w ekonomii mamy coś takiego jak "czas", który jest kategorią.

Pieniądze, które dawno powinny być zainwestowane, nie są zainwestowane. Nie wiemy, kiedy te pieniądze trafią do naszego kraju. Wśród ekonomistów pojawia się głosy, że nigdy. A jeśli mówimy o wzroście gospodarczym, o wychodzeniu z pandemii, to tu pojawiają się inwestycje, które powinny ruszyć dzięki środkom unijnym.

Kolejna sprawa to kary naliczane za Turów i praworządność. Też o tym nie rozmawiamy, a wynoszą one już około350 mln zł. Boję się, że ktoś może wpaść na pomysł, żeby rozwiązać problem związany z finansowaniem szeroko rozumianych inwestycji w Polsce poprzez dodruk pieniędzy.

Dodatkowo odniosę się do słów pana premiera, który obiecywał, że inwestycje prywatne będą w granicach 25 proc. PKB, a one sięgają około 17 proc. PKB. Czyli nie mamy tych inwestycji, szczególnie prywatnych. Trzeba mówić także o niskiej innowacyjności polskiej gospodarki. Naprawdę jesteśmy w bardzo, bardzo trudnej sytuacji.

To, o czym powiedziałem, to rzeczy bardzo istotne, problemy, które trzeba rozwiązać, a rozwiązanie jest trudne. Choć kwestia ta jest możliwa do opanowania, ale obawiam się, że rząd w tym kierunku nie pójdzie. Dlaczego? Dlatego, że będzie obawiał się straty popularności. Trzeba przejrzeć transfery publiczne, które wychodzą z budżetu. Trzeba zastanowić się nad kwestią programów inwestycyjnych.

Panie profesorze ma pan na myśli ograniczenie programów socjalnych takich jak np. 500 plus?

Mówiłbym raczej nie o ograniczeniu, tylko o zracjonalizowaniu. Jest wiele osób dla których 500 plus nie stanowi żadnego realnego wsparcia. Z drugiej strony są osoby, które tego wsparcia potrzebują i powinny takowe otrzymywać. Chodzi o to, żeby nie dawać wszystkim 500 plus – choć 500 plus to tylko przykład – tylko dać tym, którym naprawdę te pieniądze mogą pomóc.

W Polsce jest dużo obszarów biedy i to ciąży na państwie. Każdy transfer, który wychodzi z budżetu, powinien być zracjonalizowany.

Ale nikt się na to nie zdecyduje. Sam pan mówił o stracie popularności w przypadku takich decyzji. A spadki PiS-u w sondażach już widać.

Rząd nie chce utracić popularności i doprowadzić do pogorszenia tej sytuacji. Musi mieć jednak na względzie i politykę, i ekonomię. Pytanie, na co stawia? Jeśli na ekonomię, to ci którzy podejmują decyzje będą liczyli się z dość dużym niezadowoleniem, bo pojawią się hasła, że najpierw obiecują, później wycofują, że są nieskuteczni itd.

Natomiast jeśli postawią na politykę, to ekonomia będziemy w bardzo trudnej sytuacji. Trzeba jednak zamknąć ostre pola konfliktu i na nowo ułożyć gospodarkę.

Jednym z istotnych elementów, w przypadku inflacji, jest zbyt mocne obciążenie przedsiębiorców. Według mnie trochę niedopuszczalne jest to, że mamy grudzień, a wyższe podatki i cała reszta zmian, o których mówi się teraz, mają obowiązywać od 1 stycznia.

O takich rzeczach mówi się w zasadzie minimum pół roku wcześniej. Te kwestie muszą być przedstawione, skonsultowane, omówione i wdrożone z pewnym wyprzedzeniem, a nie zaskoczeniem.

Reasumując moją wypowiedź, sytuacja jest skomplikowana i bardzo trudna, a doprowadzenie do tego, by ruszyć z miejsca, by walczyć z inflacją i nie tylko, jest konieczne, jednak trzeba do tego odwagi. Trzeba mieć silną pozycję polityczną, żeby w tym obozie politycznym takie zmiany przeforsować, a myślę, że premier takiego zaplecza sobie nie wypracował.

Możemy opowiadać jak bardzo sytuacja jest skomplikowana i wskazywać winnych. Jednak tutaj nie ma co szukać winnych, trzeba szukać rozwiązań, które pozwolą nam na lepsze życie. Na razie obserwujemy jakiś chocholi taniec, jakieś nieskoordynowane ruchy. Musi pojawić się jasny przekaz mówiący o tym, co chcemy osiągnąć.

Z całym szacunkiem, ale Twitterowe dyskusje mnie nie interesują. Nie będę śledził wpisów jednego czy drugiego polityka. To jest mało poważne. Trzeba organizować konferencje, dyskusje, konsultacje. Wtedy to ma sens.

Tym bardziej, że wiele osób nie ma Twittera... Myślę, że większość osób nie patrzy na to, co dzieje się w kraju poprzez tak szeroką kategorię, jak gospodarka, ale jednak wspomniany przez pana Turów, kwestia praworządności, też przełożą się na portfel przeciętnego Polaka, przeciętnej Polki.

Oczywiście. Z niepokojem obserwuję robienie ludziom wody z mózgu. Polskę tak naprawdę ciągną dwa wielkie filary: fundusze unijne i eksport. Jeśli nie będziemy o nie dbali, to pytanie, co będzie napędzało gospodarkę?

Niektórzy mówią, że rozdawanie jest fajne, bo rośnie konsumpcja, ale co z zadłużeniem, które ciągle rośnie, kto to spłaci? Ktoś powie, że taka jest polityka i tak właśnie trzeba postępować... Prawda jest jednak taka, że nic nie usprawiedliwia tak dużego zadłużenia.

Kiedy rozmawialiśmy jakieś dwa lata temu o politycznych, wyborczych obietnicach – choćby 500 plus – mówił pan, że jesteśmy krótkowzroczni, cieszymy się, że za to co dziś dostaniemy, możemy sobie grillować w ogródku, ale nie myślimy o tym, co będzie jutro. Okazuje się jednak, że to jutro przyszło szybciej niż nam się wydawało, ale politycy obozu rządzącego wciąż nie zmienili narracji.

Wbrew pozorom jest wiele gorących punktów, które trzeba pozamykać, ale nie widzę chęci do podejmowania takiej inicjatywy. Widzę, niestety muszę to powiedzieć, coraz większą propagandę i unikanie trudnych tematów. Nie wiem, jak będzie dalej.

Mam przeczucie, że opozycja zaczyna być wyczekująca, bo widzi, że rządzący wpadli we własne sidła. Opozycja krytykuje, ale nie zgłasza własnych propozycji, bo wie, że rząd się niesamowicie zapętlił. Wyprowadzenie z tej pętli ekonomiczno-gospodarczej jest bardzo trudne.
Czytaj także: "Rok temu PiS popełniło największy błąd od 2015 roku". Skąd spadki poparcia dla partii Kaczyńskiego?