Sorry, ale samo nazwisko nie wystarczy. Marki influencerów pod ostrzałem, ludzie mówią "dość"

Ola Gersz
Marki influencerek powstają dziś jak grzyby po deszczu. I podczas gdy zdarzają się sukcesy i triumfy, to przy niektórych aż chce się zapytać: po co? Marnej jakości szminki, marynarki o niemodnym kroju, olejki CBD jako podstawa self-care... Jasne, oddani fani kupią (prawie) wszystko, a znane nazwisko to najlepsza reklama. Ale czy influencerki naprawdę mogą wcisnąć nam wszystko? Coś się jednak zmienia: ludzie są coraz bardziej świadomymi konsumentami i częściej się buntują, co pokazują ostatnie afery z markami trzech popularnych Polek.
Na markę Red Lipstick Monster wylał się hejt. I nie tylko na nią Fot. YouTube / Red Lipstick Monster
Kosmetyki, ubrania, buty, biżuteria. Celebryci i influencerzy wszelkiej maści bombardują nas własnymi markami, co samo w sobie nie jest oczywiście niczym godnym potępienia. Pomijając kwestię, czy w naszym świecie na skraju katastrofy ekologicznej potrzebujemy kolejnych firm i wytwarzanych przez nie śladów węglowych, to można pochwalić osoby publiczne za wykorzystywanie swoich pięciu minut, łapanie szans i nieosiadanie na laurach.


A celebrytów jest w biznesie sporo. Kilka przykładów: Małgorzata Rozenek-Majdan sprzedaje ubrania z metką Mrs. Drama i niedawno otworzyła nawet swój pierwszy butik. Julia Wieniawa oferuje stroje do jogi pod szyldem Lemiss, w marynarki Eppram autorstwa Maffashion i Lany Nguyen ubierają się Kardashianki, a Veclaim Jessiki Mercedes dalej utrzymuje się na powierzchni mimo ogromnego kryzysu wizerunkowego z metkami "Fruit Of The Loom" wiosną ubiegłego roku.

Zakładanie własnej marki, zwłaszcza w tych niepewnych czasach, jest odważne. Oczywiście ryzyko (czy damy radę? czy nam się powiedzie?) istnieje zawsze, ale w końcu, jak to mówią, kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Problem w przypadku influencerów jest inny: niektórzy wydają się sądzić, że dobry pomysł na biznes albo zwyczajnie dobry produkt jest im niepotrzebny. Wystarczy ich nazwisko i twarz, a koło samo będzie się kręcić.

Jednak afera metkowa Jessiki Mercedes pokazała, że ludzie wcale wszystkiego nie kupią, bo zwyczajnie nie lubią być robieni w balona (nawet jeśli nienaumyślnie). Podczas gdy jeszcze kilka lat temu większość z nas ślepo włożyłaby do wirtualnego koszyka ciuch swojej idolki czy idola, to dzisiaj zastanawiamy się kilka razy zanim dokonamy (tak drogiego) zakupu. Coraz uważniej czytamy metki, analizujemy składy, dokładnie sprawdzamy pochodzenie oferowanego nam produktu.

Z powodu tej wzmożonej konsumenckiej czujności co jakiś czas wybuchają kryzysy związane z markami influencerek. Kryzysy, którą mogą być wręcz "być albo nie być" celebryckiej firmy. Oto najbardziej aktualne historie trzech znanych marek – youtuberki, aktywistki i aktorki – które udowadniają, że współczesny konsument nie tak łatwo da już sobie sobie wcisnąć bubla – nawet w najładniejszym, influencerskim opakowaniu.

Red Lipstick Monster i olejki CBD

15 listopada Red Lipstick Monster ogłosiła, że rusza z własną marką. I mimo że każdy spodziewał się, że jedna z najpopularniejszych youtuberek makijażowych w Polsce i autorka książki o makijażu zaprezentuje autorskie kosmetyki, to Ewa Grzelakowska-Kostoglu zaskoczyła, bo postawiła na modny dzisiaj self-care. Jak przyznała, makijaż to już dla niej za mało.

"Nie mogę zaprzeczyć – od 9 lat mam naj-le-pszą pracę ever i nie zamieniłabym jej na żadną inną. Niestety jednak nawet to nie uchroniło mnie przed dojściem do ściany i sporym spadkiem formy fizycznej i psychicznej. Czy brzmi to dla Was znajomo? Na nowo uczyłam się, czym jest dla mnie skuteczny odpoczynek, regeneracja, musiałam się sobą kompleksowo zaopiekować. Przewartościowałam swoje priorytety i zaczęłam uczyć się by stawiać na siebie" – pisała makijażystka, youtuberka i influencerka na Instagramie, na którym obserwuje ją 1,5 miliona osób.

"Chcę mówić otwarcie o swoich słabościach, bo wiem, że to dobry krok w stronę oswojenia ich. Taka samoświadomość pomaga też w szukaniu rozwiązań, które skutecznie pomogą nam ułatwiać sobie codzienność, a w dłuższej perspektywie, poprawić jakość życia. Z takiej właśnie potrzeby powstało bee*zee – marka self-care, z której jestem bardzo dumna. Marka, której produkty będą dobrym wstępem do zadbania o siebie. Reszta zależy od Was" – dodała.

Fani Red Lipstick Monster, bez wątpienia jednej z najfajniejszej i najbardziej autentycznej osób w internecie, która lata temu przecierała youtuberskie szlaki, przyjęli markę swojej ulubienicy z entuzjazmem. Szybko zaczęło się też zgadywanie, co Ewa będzie sygnowała własnym nazwiskiem. Świeczki? Suplementy? Maty do jogi? Tutaj też youtuberka postawiła jednak na modę – świecące w ostatnim czasie triumfy, lecz wciąż kontrowersyjne olejki CBD, do których właściwości wielu podchodzi sceptycznie. A jakie to właściwości? Jak wyliczała w naTemat dietetyczka Paulina Styś-Nowak, CBD może: poprawić jakość snu, lepiej radzić sobie ze stresem, zachować spokój i opanowanie, lepiej się skoncentrować, zmniejszyć lęk i niepokój czy złagodzić ból. Badania nad działaniem olejku konopnego CBD wciąż są jednak w toku.

Self-care czy nie self-care?

Internauci nie zareagowali jednak na dwa pierwsze produkty marki bee*zee z entuzjazmem. Wręcz przeciwnie, pod filmem, w którym Red Lipstick Monster mówi o olejkach CBD, są właściwie same negatywne komentarze. O co poszło? Głównie o fakt, że specjalistka od makijażu i piercingu zajmuje się czymś, w czym się nie specjalizuje. Jednak trzy kwestie wybrzmiewają w krytycznych opiniach najgłośniej.

Po pierwsze, brak transparentności. Influencerce zarzucono, że na stronie jej marki nie podano stosownych badań dotyczących działania sprzedawanych przez nią specyfików oraz ich certyfikatów. Owszem, czytamy, że: "Nasze produkty zostały przetestowane przez niezależne laboratorium SC Labs w Kalifornii, w USA. To właśnie wyniki tych badań potwierdzają najwyższą jakość składników zawartych w naszych olejkach", ale szczegółów nie podano, co dla wielu było pierwszą czerwoną lampką.
Po drugie, ceny. 30-mililitrowa buteleczka cbd mimosa ("powiew świeżości i zupełna nowość na rynku") i cbd lavender ("istny smakowy majstersztyk dzięki wzbogaceniu o najlepszą lawendę z chorwackich upraw") kosztuje aż 246 złotych (1200 mg CBD), podczas gdy te specyfiki, można kupić w podstawowej wersji już za 90-150 złotych. W długim poście na Instagramie tłumaczono jednak, że wysoka cena to kwestia większej zawartości substancji czynnej niż w olejkach popularnych na rynku, "korzystanie z komponentów pochodzących z najlepszych, lokalnych manufaktur" oraz przyjazne dla środowiska opakowania.

A po trzecie i najważniejsze? Przedstawianie olejków CBD jako podstawy self-care. Mimo że Red Lipstick Monster podkreśla na Instagramie, że "wie, że CBD nie jest magicznym rozwiązaniem na wszelkie dolegliwości i nie na każdego może zadziałać równie skutecznie", to pod filmem Ewy na YouTube, w którym youtuberka wychwala zbawienne dla niej działanie olejków CBD, pojawiły się setki głosów, że to oferowanie "zagłuszacza" pod płaszczykiem self-care.

"Szczerze mówiąc, inaczej wyobrażałam sobie markę self-care. Self-care to dbanie o siebie, nasz umysł i ciało, self-care to pójście na terapie, zrobienie sobie maseczki albo pomyślenie o swoich potrzebach. Olejek CBD ma być lekka pomocą w ciągu dnia, chwilą dla nas, a opisałaś go jakby miał walczyć z chorobami psychicznymi" – stwierdził ktoś. "Nie wierzę, że właśnie obejrzałam 18 minutową reklamę telezakupów mango" – dodał ktoś inny.

"Uwaga nowe wyniki testów z instytutu badań z dupy: 'self-care zawsze będzie niszą'. No błagam... Mamy koniec 2021 roku. Self-care to hot topic od dwóch lat", "Jestem bardzo rozczarowana. Osoba, której jest "źle ze sobą" powinna zacząć od psychoterapii. Ewa, dajesz złudną nadzieję na poprawę, dzięki produktowi, który nie jest do końca przebadany... I ta cena! Bardzo Cię lubię i szanuję za to co robisz w obszarze kosmetologii, ale nie jesteś ekspertką w pomocy psychologicznej. Przykre" – to kolejne komentarze z lawiny krytyki pod adresem olejków CBD bee*zee.
Fot. Zrzut ekranu / YouTube
A jeden z internautów napisał w długim komentarzy: "Mam problem z tym, ze mówisz o CBD jako o remedium na Twoje wszystkie psychiczne problemy i w ogóle formie dbania o siebie. Moim zdaniem self-care powinno prowadzić do tego, że takie rzeczy, jak CBD nie są nam potrzebne do zdrowego i szczęśliwego funkcjonowania. A samo CBD być chwilowym przyniesieniem ulgi i pomocą, jeśli nam to nie wychodzi. A nie że to jest forma dbania o siebie, niczym witamina C do ciągłego stosowania na odporność albo rozwiazanie problemów jak terapia. Ja też biorę czasem melatoninę, jak nie mogę zasnąć i bardzo mi pomaga, ale czasem i nie uważam tego za self-care, tylko za łagodzenie skutków mojego braku self-care pod względem snu".

Ważne jest dla mnie mówienie wprost"

Po kilku dniach Ewa zareagowała na uwagi swoich fanów. "Od zawsze ważne jest dla mnie mówienie wprost i prowadzenie z Wami bezpośredniego dialogu. Dziękuję Wam za feedback dotyczący startu bee*zee oraz pierwszego produktu – CBD. Przyjmuję Wasze uwagi i planuję zmiany" – napisała na Instagramie.

Na InstaStories Red Lipstick Monster przyznała, że film na YouTube faktycznie mogł być odebrany jako reklamowanie olejku CBD jako remedium na problemy psychiczne. – Zgadzam się z wami całkowicie, że tak właśnie nie jest. (...) Mówię, że CBD to forma wsparcia, nie rozwiązania, ale nie było to wystarczająco mocno podkreślone. Przyjmuję to i chcę to zmienić – mówiła. Youtuberka poinformowała, że w przypiętym komentarzu pod filmem na YouTube oraz w 22 miejscach na stronie internetowej bee*zee dodała stosowny dopisek. "Zgadzam się z Wami, że za mały nacisk położyłam w tym filmie na przyjmowanie CBD w kontekście zdrowia. W pełni popieram, że selfcare oraz CBD są jedynie wsparciem, a nie rozwiązaniem. To nie jest remedium na problemy psychiczne czy zdrowotne. Priorytetem powinna być konsultacja z lekarzem specjalistą i psychoterapeutą" – czytamy.

"Przeciwwskazaniem do stosowania CBD jest ciąża i okres karmienia. Jeśli przyjmujecie na stałe leki lub macie jakiekolwiek wątpliwości – skonsultujcie włączenie CBD do codziennej rutyny z lekarzem prowadzącym. Każdy przypadek powinien być rozważony indywidualnie" – brzmi dalej podpięty komentarz na YouTube.

Red Lipstick Monster podkreśliła również, że prawie 10 lat prowadzi kanał na YouTubie, ale z własną marką wystartowała po raz pierwszy. "Uczę się na własnych błędach, dlatego dziękuję Wam za tak duże zaangażowanie, bo ono pozwala mi się rozwijać. Cieszę się, że jesteście tak uważni i uwrażliwieni. Taka społeczność to skarb!" – zwróciła się do swoich fanów.

Martyna Kaczmarek i marynarki

Był self-care, teraz feminizm. Martyna Kaczmarek to aktywistka feministyczna, którą na Instagramie obserwuje 138 tysięcy obserwujących. Influencerka, która dzieli się edukacyjnymi treściami, promuje siostrzeństwo i ciałopozytywność oraz walczy z dyskryminacją i body shamingiem, niedługo wydaje swoją pierwszą książkę "feMYnizm". Ta pojawi się jednak w cieniu afery, w której centrum jest marka modowa Martyny Herstore. O co poszło? Najpierw o samą nazwę.

Marka Herstore początkowo nazywała się Herstoria. Jak tłumaczy Wikipedia, to połączenie angielskich słów "her" (ona) oraz "history" (historia) i oznacza "historię opisywaną z perspektywy feministycznej, ze szczególnym uwzględnieniem dziejowej roli kobiet". Na Martynę Kaczmarek momentalnie wylał się hejt – mimo że obserwatorki stały za nią murem, to środowisku feministycznemu nie spodobało się połączenie sprzedaży ubrań z feminizmem. Nie pomógł fakt, że 16,8 procent dochodu sklepu przeznaczane jest na fundusz przeciwprzemocowy Fundacji Feminoteka. "Ja czuję się oszukana, po prostu jest mi przykro. Sukienka za 350 złotych nie poprawi mi nastroju (zresztą nawet mnie na nią nie stać), nie poprawi go też oddawanie jakiegoś procentu na fundacje feministyczne. Aktywizm nie jest na sprzedaż. Feminizm nie jest na sprzedaż" – stwierdziła na Instagramie feministka i aktywistka @nie.pelnosprytna.

"Tysiące badaczek, historyczek, naukowczyń, aktywistek i pisarek włożyło ogrom pracy w to, by kobiety zaczęły w końcu być dostrzegane w historii. Przeszukiwały archiwa w poszukiwaniu pamiętników, relacji, artykułów, tworzyły życiorysy, walczyły o upamiętnienie zasłużonych kobiet w postaci nazw ulic, tablic pamiątkowych czy matronatów – tylko po to, by ich praca posłużyła do promocji czyjegoś biznesu. I mało mnie interesuje, czy ten biznes przekazuje pieniądze na Feminotekę. To nadal biznes. A biznes z definicji służy zarabianiu pieniędzy" – stwierdziła z kolei feministka i działaczka partii Razem Martyna Jałoszyńska.

I zwróciła się do Martyny Kaczymarek: "Właścicielka marki pisze, że nie zastrzegła nazwy, chociaż przecież mogła, ale zależy jej na popularyzacji tej kwestii. Te dwa zdania (dosyć aroganckie, moim zdaniem) wystarczą, by zrozumieć, że ona sama nie bardzo rozumie, w czym leży problem. Martyno, naprawdę uważasz, że robisz nam, feministkom, w ten sposób jakąś przysługę? A nie uważasz, że zastrzeżenie takiej nazwy byłoby po prostu głęboko nieetyczne i zupełnie nie w duchu siostrzeństwa, na które tak lubisz się powoływać? Oczywiście, że zależy Ci na popularyzacji – bo tak się składa, że im popularniejsze będzie teraz to słowo, tym popularniejsza będzie Twoja marka". Na skutek krytyki Martyna Kaczmarek zmieniła nazwę marki na Herstore. Kontrowersje wcale jednak nie ucichły, a tym razem krytyka skoncentrowała się na sprzedawanej przez aktywistkę odzieży – a dokładniej marynarkach.

"Ch**owe marynarki"

Co jest nie tak w marynarkach sprzedawanych przez Martynę Kaczmarek? Suchej nitki nie zostawiła na nich m.in. Karolina Domaradzka, stylistka i krytyczka mody. Marynarkom z metką Herstore (oraz Mai Staśko rzucającej burgerem Maty) ekspertka poświęciła długą relację na Instagramie. Wprost zarzuciła Kaczmarek sprzedawanie "ch**owych marynarek" pod płaszczykiem feminizmu.

"Chodzi o to, żeby zapłacić za ideę! W takiej sytuacji towar naprawdę wydaje się być sprawą drugorzędną i nie musi pasować do całości. Ba! Może spokojnie utrwalać stereotyp niemodnej, zacofanej i niepotrafiącej ubrać się feministki, która nienawidzi mężczyzn, ale nosi to, w co wcisnął ją kiedyś patriarchat...Bo czymże, na miłość boską, jest obcisła do granic możliwości i zapinana na jeden guzik marynarka w bezpiecznym granatowym lub beżowym kolorze – synonim personelu usługowego i korporacji, czyli m.in. nierówności w wynagrodzeniach pomiędzy sekretarką i sekretarzem, a także swoistego rodzaju symbol seksualny" – pisała stylistka.

Domaradzka skrytykowała nie tylko krój marynarki, ale również jej cenę – 449 złotych. "To jest pójście po najniższej produkcyjnej linii oporu... Brak wycięcia i guzików to dowód na ograniczenia w produkcji czyli chęć zaoszczędzenia na pracy szwaczki i bynajmniej nie ze względu na jej komfort, bo szwaczka szyje na akord..." – stwierdziła stylistka i dla porównania opublikowała zdjęcie pierwszej lepszej marynarki z Zary, tańszej i o innym kroju. "Ino trochę mało feminizmu w składzie" – ironizowała.
Fot. Instagram / karolina_domaradzka
"Polegając na swoim doświadczeniu mogę więc z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że ta 'ponadczasowa klasyka' powstała na bazie gotowego i staromodnego wykroju, którym albo dysponowała już szwalnia, albo który został po prostu od kogoś odkupiony, ale w życiu nie uwierzę, że jakikolwiek człowiek o zdrowych zmysłach zaprojektował go specjalnie dla marki "Herstoria"(...). Nie uwierzę, dopóki nie poznam nazwiska projektantki tego jakże zachwycającego i nowoczesnego modelu marynarki-przykurcza, która wygląda jak odpatrzona od projektu PRL-owskieo pocztowego uniformu" – ostro skończyła swoją krytyczną relację na Instagramie Karolina Domaradzka.

Krytyczce mody wtórowały jej obserwatorki, a krytyka rozlała się na inne profile. Martyna Kaczmarek prężnie działa jednak nadal (w listopadzie ustanowiła Fundację Herstoria, prowadzi także oprócz sklepu Herstore Wydawnictwo Herstorie) a z jawnych podsumowań działalności marki wynika, że w październiku Herstore sprzedało 15 marynarek, 302 apaszek i 64 sukienki, a w listopadzie – 15 marynarek, 40 apaszek, 23 sukienki, 104 apaszki oraz po 78 toreb i kosmetyczek.

W grudniu do sklepu Herstore trafiły także ubrania autorstwa szwaczek ze szwalni Mateo w Grabowie nad Prosną. Kobiety próbują się utrzymać ze swojej marki Snuggy. "Zarabiamy na nich minimalną marżę, która pokrywa koszty sklepu, a całą resztę oddajemy do szwalni Mateo" – napisała Martyna Kaczmarek. Nie poddaje się. "Mimo wielu trudności, przeszkód, fałszywych osób w ostatnich tygodniach przetrwałam i nie poddałam się. (...) Mimo, że miałam niejednokrotnie ochotę wrócić do względnie spokojnej pracy na etacie, w szklanym biurowcu – nie zrobię tego. Jestem potrzebna, moja praca tutaj jest ważna. Jestem człowiekiem, popełniam błędy. Mam swoje granice i stawiam je. Wierzę w i praktykuję siostrzeństwo, choć od innych kobiet często dostaję po dupie. Choć czasami naprawdę nie starcza sił, wstaję i kleję treści edukacyjne. Nie damy się, prawda? Potrzebujemy siostrzeństwa, by walczyć z patriarchatem. Walcząc ze sobą nawzajem nic nie zdziałamy" – napisała Kaczmarek pod koniec listopada w długim wpisie, po którym pojawiły się liczne słowa wsparcia.

Julia Wieniawa i szminki

W sierpniu 2020 roku Julia Wieniawa, aktorka, piosenkarka, influencerka i obecnie jedna z największych polskich gwiazd (2 miliony obserwujących na Instagramie), ogłosiła "narodziny" swojej pierwszej marki. "Nareszcie nadszedł ten dzień, w którym mogę podzielić się z Wami informacją, którą ukrywałam i trzymałam w tajemnicy od ponad roku! Otworzyłam swoją własną markę kosmetyczną Jusee Cosmetics" – ogłosiła.

Marka tak popularnej influencerki (Jusee Cosmetics Julia Wieniawa założyła wraz z dziennikarką Agnieszką Wesołowską) spotkała się z ogromnym odzewem. Szybko po premierze pomadek do ust i tuszów do rzęs w sieci zaroiło się od recenzji. Do kupna zachęcał fakt, że ceny jak na influencerskie standardy nie były bardzo wygórowane (69 złotek za pomadki, 89 złotych za tusz), a naturalny skład był wyjątkowo zachęcający. Niestety większość opinii była miażdżąco negatywna. – Niezbyt mi się podoba ten efekt. Strasznie długo zasycha. Bardzo ciężko się też zmywa. Liczyłam na coś naprawdę powalającego i naprawdę, choćbym chciała, to nie mogę. Nigdy tak źle mi się nie malowało rzęs. Dosłownie nigdy. Są one tak posklejane. Zobaczcie, jakie to są pająki – oceniała tusz do rzęs youtuberka Basia Kaszuba.

Gorzej było z jedną z pomadek. – Coś mnie drapie! Malując usta, poczułam delikatne drapanie, malutki ból, coś szoruje po moich ustach. No i zauważyłam na pomadce dziwne kuleczki. A te kuleczki są ostre – relacjonowała, a inne recenzentki również narzekały na tajemnicze, drapiące kulki.

Głos zabrała sama firma. "W przypadku produktów o tak dużej zawartości składników naturalnych jak nasze, krystalizacja surowców, którą można było zaobserwować na video, może się zdarzać. Nie oznacza to, ze produkt jest wadliwy, czy niebezpieczny dla użytkownika. Pomadki nie mają dodatku silikonów, które wpływają na konsystencję i fakturę kosmetyku, natomiast nasze dobroczynne dla skóry składniki naturalne mają prawo się tak zachowywać" – zapewniali przedstawiciele Jusee Cosmetics.

Złe opinie o kosmetykach Wieniawy szybko się jednak rozniosły. W serwisie Wizaż, na którym oceniane są produkty kosmetyczne, tusz do rzęs Virtuosa Mascara ma obecnie ocenę 2,7 / 5 na 15 recenzji (z czego 3 osoby określiły produkt hitem). Dominują jednak negatywne opinie.
"(...) Powiem tak, KIT KIT i jeszcze raz KIT. Naprawdę, ja bardzo chciałam polubić się z tym kosmetykiem, dawałam mu kilka szans, jednak na marne, tylko się nadenerwowałam. Nie wysycha na rzęsach przez co odbija się na powiece, skleja rzęsy. Ten tusz nie robi nic, a jeśli już to krzywdę. Jest mnóstwo innych tuszów do rzęs, za małą cenę, które pięknie podkręcają nasze rzęsy i pogrubiają, nie sklejają. Uważam , że cena jest kosmiczna za taki tusz (...)" – brzmi jedna z nich.

Z kolei pomadka do ust Shameless Lip Crayon doczekała się oceny 2,6/5 na 15 recenzji (i również 3 hity). "Niestety na kolorze i ładnym opakowaniu jej zalety się kończą. Pomadka rozprowadza się dość dobrze na ustach, niestety pojawiają się grudki. Trwałość jest bardzo słaba. Szybko się zjada i znika z ust. Nie jest warta swojej ceny, bez problemu można znaleźć tańsze a bardziej trwałe produkty" – napisała jedna z użytkowniczek portalu Wizaż.
Czytaj także: "Polskie Victorie Beckham". Marki modowe założone przez polskie celebrytki to hit czy kit?

"Nie jestem już częścią Jusee Cosmetics"

W listopadzie tego roku portal Pudelek poinformował, że Julia Wieniawa już nie jest częścią Jusee Cosmetics. Dlaczego? Komunikat aktorki przesłany redakcji był dyplomatyczny, a oficjalnie gwiazda "miała zupełnie inną wizję prowadzenia tej firmy niż jej wspólnicy i z tego powodu sprzedała swoje udziały".

"To było ciekawe doświadczenie i niczego nie żałuję, ale w życiu kieruję się intuicją i sercem, więc jeśli czegoś nie czuję, po prostu tego nie robię. Mimo wszystko cieszę się, że współtworzyłam podwaliny tej marki i bez względu na układ właścicielski życzę tej firmie dalszego rozwoju i samych sukcesów. Tymczasem z ogromną pasją i miłością angażuję się w moją firmę Lemiss, którą współtworzę z moją przyjaciółką" – podkreśliła Julia Wieniawa.

Faktycznie, wspomniana marka Lemiss, które oferuje stroje do jogi, wydaje się dużym sukcesem. Jak będzie dalej? Tak jak w przypadku każdego biznesu – influencerskiego i nieinfluencerskiego – pokaże to czas.