Romeo i Julia śpiewają w Nowym Jorku. "West Side Story" wraca po 60 latach

Zuzanna Tomaszewicz
Niektórych klasyków warto nie tykać, pozostawiając je tym samym tam, gdzie ich należyte miejsce. "West Side Story", czyli najukochańszy film z dzieciństwa Stevena Spielberga, przywrócił do życia starą jak świat historię o miłości à la Romeo i Julia, która niespodziewanie okazała się być równie wciągająca co musical z 1961 roku.
"West Side Story" to Romeo i Julia w Nowym Jorku lat 50. XX wieku. Fot. materiał prasowy

Gangi Nowego Jorku

Pustostany gotowe do rozbiórki, ceglane ściany, zakurzone zaułki – oto nowojorski Upper West Side lat 50. W dzielnicy niebieskich kołnierzyków nie brakuje utarczek na tle narodowościowym i rasowym. Napięcie potęguje walka dwóch gangów: białych Jetsów i portorykańskich Sharksów. Zwaśnione "rody" umawiają się na ustawki, próbując przejąć kontrolę nad kilkoma przecznicami.

Jak to w szekspirowskich dramatach bywa, jeden z Jetsów zakochuje się w Portorykance. Tony, potomek Polaków i Irlandczyków, poznaje młodą Marię na szkolnej potańcówce i nie zwracając uwagi na jej pochodzenie prosi ją do tańca. Starszy brat dziewczyny, który dowodzi Sharksami, widząc Tony'ego i Marię razem, wpada w gniew i ostrzega siostrę, aby nie spoufalała się z wrogiem. W innym wypadku w ruch pójdą gołe pięści.


Do dziś myśląc o "West Side Story" z 1961 roku (pomijając broadwayowskie przedstawienie Leonarda Bernsteina z 1957 roku) widzimy przed oczami piękny musical okraszony kultowymi wręcz scenami tańca. Dopiero potem przypominamy sobie, jak krzywdzące były niektóre decyzje podjęte przez twórców tego filmu. W swoim remake'u Steven Spielberg zrobił wszystko, aby nie powtórzyć błędów poprzedników. I udało mu się.
Gangi walczą o wpływy w nowojorskiej dzielnicy.Fot. materiał prasowy
Reżysera "Szczęk" odarł musical ze stereotypowej i rasistowskiej otoczki. W jego dziele nie ma Portorykańczyków granych przez białych aktorów z pomalowaną na ciemno twarzą, tak jak to było w produkcji z lat 60. Remake "West Side Story" skupił się w sporej mierze na problemach ówczesnych Latynosów, którym biali odmawiali amerykańskiego obywatelstwa. Można wręcz powiedzieć, że wątek ten zachowano w duchu ruchu Black Lives Matter.

Co ciekawe, Spielberg nakręcił film, który w połowie jest po angielsku, w połowie po hiszpańsku. Hiszpańskie dialogi nie są w filmie tłumaczone, ponieważ twórca podjął decyzję, by nie stawiać języka angielskiego ponad hierarchię. Dzięki temu widz może wejść w buty prawdziwego Nowojorczyka z tamtych czasów, który nie rozumiał mowy innych ludzi z wielokulturowego sąsiedztwa.

Amerykański sen

Choć historia z "West Side Story" jest kalką "Romea i Julii", to w realiach ubogiego Nowego Jorku zyskuje zupełnie nowe znaczenie. Zamiast rymowanych rozmów, mamy śpiew i taniec, które stanowią serce tego filmu. Każda ze scen, w których bohaterowie rzucają się w taneczny wir, zapiera dech w piersiach, pozwalając widzowi poczuć się jak na Broadwayu. Piosenki "Tonight", "I Feel Pretty" i "America" nigdy nie brzmiały tak doniośle.
"West Side Story" to taneczne widowisko, które warto zobaczyć w kinach.Fot. materiał prasowy
Ansel Elgort jako Tony i Rachel Zegler jako Maria zakochali się w sobie na zawołanie. Między parą aktorów była ogromna chemia, którą scenarzyści poprzeplatali niezręcznym flirtem adekwatnym do współczesnych czasów. To nie chłopak zdobywa tutaj dziewczynę, lecz ona jego.

"West Side Story" to musical w sam raz dla fanów tego gatunku, ale i ludzi, którzy cenią sobie dopięte na ostatni guzik kino. Widać, że Spielberg nie oszczędzał ani grosza na tej produkcji. Jest ona barwna, epicka i wzruszająca. Efekt ziarna na ekranie sprawia, że cofamy się do czasów, gdy Hollywood dopiero raczkowało. Remake musicalu to widowisko warte obejrzenia w kinie.
Czytaj także: Obejrzałam pierwsze odcinki "Koła czasu". Mimo dużych chęci nie jest to druga "Gra o Tron"

Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut