Chilewicz: Chcieliśmy żyć, móc złapać się za rękę i nie bać się, że ktoś nas zaraz pobije

Patryk Chilewicz
To przerażające, z jaką łatwością człowiek jest w stanie przywyknąć do bylejakości, do zła, do różnego rodzaju patologii. Przywyknąć, ale też dostosować się do niej. Przykładów można by wymieniać nieskończenie wiele, ale ja dziś opowiem o konkretnym, miłosnym, który przeżyłem na własnej skórze.
Chilewicz: Lata nienawiści skutkują tym, że człowiek sam w sobie uruchamia pewne mechanizmy. Fot. Facebook / patrykchilewicz
Dla tych, co nie wiedzą, jestem wyoutowanym gejem będącym w związku od sześciu lat. Zdecydowaną większość tych lat przeżyłem w Polsce i było to dziwne życie. Dziwne, bo w sieci byliśmy jawną parą i poza homofobicznym ściekiem, do którego można (niestety) przywyknąć, spotykaliśmy się z komentarzami pełnymi wsparcia, miłości, czasami wręcz zachwytów nad naszym związkiem. To było oczywiście bardzo miłe, ale kończyło się w momencie, gdy musieliśmy wyjść z naszej internetowej bańki i oddać się prozaicznym czynnościom na mieście, jak pójście choćby do sklepu.
Mamy wyuczone, by w sytuacjach publicznych nie okazywać sobie uczuć, nie dotykać się, nie patrzeć na siebie specjalnie, nie cieszyć się nadmiernie. Po prostu by załatwić czynność i wrócić do domu, do bezpiecznej przestrzeni.


Nie zamierzam tu odpowiadać na pytania, dlaczego tak jest. Nie chce mi się. Jeśli ktoś nie wie, jaka atmosfera panuje wokół ludzi niehetero, jak szczują media i politycy, jak biją na ulicach, jak wyzywają, drwią i gardzą to… no, to ma poważnym problem. Ale ja nie jestem ani lekarzem, ani lekarstwem.

Lata nienawiści skutkują tym, że człowiek sam w sobie uruchamia pewne mechanizmy, które pozwalają mu przetrwać. Pozwalają, ale cóż to jest za przetrwanie, skoro wymaga ograniczania się w sprawach, w których reszta ograniczać się nie musi? To zżera od środka, wypala i sprawia, że po części traci się szacunek do siebie samego. To przerażające uczucie, które było jednym z powodów naszej emigracji do Hiszpanii. Chcieliśmy żyć, móc złapać się za rękę i nie bać się, że ktoś nas zaraz pobije, a policja będzie miała to gdzieś.

Ale to też nie jest tak, że problemy transfobii czy homofobii w Barcelonie nie istnieją. Istnieją, ale są na o wiele mniejszą skalę, każdy przypadek wywołuje masowe protesty w kraju, a władze lokalne czy krajowe są realnie włączone w walkę z nienawiścią.

Barcelona to miejsce, gdzie mogę z partnerem bez strachu złapać się za rękę. Okazuje się to jednak nie być takie proste, bo nawet będąc wyemancypowanym gejem, po 30 latach życia w Polsce, noszę w sobie wewnętrzny strach przed „afiszowaniem się”.

Wiem dobrze, jakim to jest kłamstwem i tępą propagandą, ale tak to jest z propagandą: powtarzana przez dekady sączy swój jad i osadza się w głowach nawet tych osób, które zdają się być na nią odporne. Jakkolwiek mógłbym długo śmiać się z tych homofobicznych bredni, to niestety po latach indoktrynacji i powtarzania ich, cząsteczki tego jadu zachowują się w głowie.

Po raz pierwszy złapaliśmy się za rękę po pół roku mieszkania w miejscu, gdzie nie jest to ani niebezpieczne, ani dziwne czy niespotykane. Na początku było to nieśmiałe, pełne lęku i dezorientacji: czy tak wolno? Czy to jest w porządku? Czy nic nam się nie stanie? Nikt nie wypowiedział tych pytań, ale było jasne, że wiszą one gdzieś w powietrzu.

Z czasem zaczęło być łatwiej, zaczęliśmy przyzwyczajać się do tego, że już nie jesteśmy traktowani jak gatunek podczłowieka, a jak pełnoprawni ludzie, którzy mają prawo okazywać sobie na ulicy drobne czułości. I nawet nie wiecie, jakie to było wyzwalające, napełniające endorfinami, a jednocześnie kojące uczucie!

Takiego ukojenia, zgody ze sobą samym i zwyczajnych, drobnych przyjemności życzę Wam przed Świętami!
Czytaj także: Patryk Chilewicz: Mam nawrót depresji. Boli mnie każdy centymetr mojego ciała

Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut