"Wysoka inflacja jest dla PiS korzystna, bo przynosi większe wpływy. Tracą obywatele? To nieważne"

Janusz A. Majcherek
Janusz A. Majcherek jest profesorem filozofii, socjologiem, wykładowcą w krakowskim Uniwersytecie Pedagogicznym, publicystą nagradzanym m.in. Grand Press za najlepszy tekst publicystyczny, Nagrodą Kisiela, nagrodą Allianz w kategorii media.
Częste ostatnio podwyżki stóp procentowych, dokonywane przez Radę Polityki Pieniężnej, są przez wiele niezależnych mediów przedstawiane i omawiane przez pryzmat wzrostu rat kredytów konsumpcyjnych. To mylenie skutków z przyczynami i konsumpcji z inwestycjami.
Janusz Majcherek fot. Beata Zawrzel/REPORTER
A w tym właśnie tkwi jedno ze źródeł obecnych problemów z inflacją, którym rząd próbuje przeciwdziałać ręcznym sterowaniem cenami. Do czego to prowadzi, pokazują przykłady Węgier i Turcji, a więc państw rządzonych przez ekipy podobne do polskiej.

Gdy przed II wojną światową znany wówczas i do dzisiaj ekonomista John Maynard Keynes zalecał pobudzanie gospodarki poprzez stymulowanie popytu, czyli zwiększanie ilości pieniądza w obiegu, co trzeźwiejsi i przezorniejsi oponenci ostrzegali, że to na dłuższą metę wywoła obniżkę wartości tego pieniądza, a więc wzrost cen, czyli inflację. "Na dłuższą metę to wszyscy będziemy martwi" - miał im odpowiedzieć.


Czytaj także: Prof. Majcherek: "Warto być przyzwoitym Polakiem"? Chyba bardziej niż "prawdziwym Polakiem"

Obecnie, gdy Keynes jest już od dawna martwy, żyjący obecnie przekonują się, że rację mieli jego krytycy. Zanim i my pomrzemy - oby jak najpóźniej - zaznamy drożyzny i jej skutków. Lecz jeśli mamy dzieci i wnuki oraz przejmujemy się losem Polski także po naszym odejściu, powinniśmy się martwić także o to, co będzie z nimi w dalszej przyszłości.

Niektórzy politycy i funkcjonariusze państwowi nie martwią się jednak nawet o to, co będzie po zakończeniu ich kadencji.

Przez wiele lat po kryzysie 2008 r. na świecie panowała polityka drukowania i rozdawania pieniędzy, zwana w kamuflującym żargonie bankowym "luzowaniem ilościowym" (quantitative easing), mająca podtrzymywać popyt i w rezultacie koniunkturę. To była reakcja na dominujący przez kilka dekad monetaryzm, nakazujący utrzymywanie dyscypliny pieniężnej i dbałość o wartość waluty - w Polsce w wersji balcerowiczowskiej.

Dyscyplina jest jednak na ogół nielubiana, a Balcerowicz znienawidzony, bo jako minister finansów pieniędzy rozdawać nie pozwalał, a jako prezes NBP dbał, by złoty był mocny i stabilny. Do późniejszej polityki szastania pieniędzmi dorobiono ideologię, według której niebezpieczeństwo wywołania w ten sposób inflacji to przesąd ekonomicznych dziadersów.

W Polsce powstał na tej płaszczyźnie pomost między rozdającą pieniądze ekipą PiS a lewicą, życzliwie spoglądającą na tę strategię, od czasu do czasu ją nawet wspierającą. Bo rozdawanie pieniędzy to także element lewicowej agendy.

Czytaj także: "Polski Ład to chyba najbardziej skomplikowany system podatkowy w Europie. A może i na świecie"

Stymulowanie popytu miało krótkoterminowy skutek pobudzający gospodarkę, ale - zgodnie z ostrzeżeniami krytyków - doprowadziło po pewnym czasie do wybuchu inflacji. A przez cały okres rządów PiS spadały inwestycje, od których zależy długoterminowy rozwój gospodarczy.

Inwestycje biorą się z oszczędności, z tego, co odłożone, a nie skonsumowane. Ponieważ pod autorytarnymi i woluntarystycznymi rządami PiS podejmowanie inwestycji stało się ryzykowne, więc wiele oszczędności pozostaje nieaktywnych i traci na wartości, wysoka inflacja oznacza ich znaczne uszczuplanie.

A potencjalni inwestorzy wstrzymują się z wykorzystywaniem tych pieniędzy (zapotrzebowanie na kredyty inwestycyjne spada). I tym powinniśmy się martwić bardziej niż wzrostem rat kredytów konsumpcyjnych. Kredytobiorcy spłacają je coraz mniej wartym pieniądzem.

Niedawno ekonomiści przejętego przez pisowską ekipę banku Pekao, co nadaje tej informacji smaczku, zwrócili uwagę, że obecny kurs czeskiej korony wobec dolara i euro powrócił do poziomu z 2008 r. Przypomnijmy, że wówczas (lipiec 2008) kurs złotego do euro wynosił 3,30, a do dolara nieco ponad 2 zł. Gdy PiS przejmował władzę w 2015 r. euro kosztowało 4,17 (kurs średnioroczny), a dolar 3,75.

Dzielny nominat PiS w NBP pracował nad osłabieniem polskiej waluty i to rozmyślnie, do czego niebacznie się przyznano na stronach internetowych banku, szybko ten demaskujący wpis usuwając. Osłabienie złotego i wysoka inflacja są dla rządu korzystne, bo przynoszą większe wpływy z VAT oraz rezerw walutowych i stymulują eksport.

A że tracą obywatele? To nie ma znaczenia, dopóki nie zaczną tego odczuwać na tyle dotkliwie, by złorzeczyć rządzącej ekipie.

Na Węgrzech, gdzie inflacja też rośnie (obecnie 7,5 proc.), a wybory parlamentarne za 2 miesiące, rząd Orbana zamroził ceny podstawowych artykułów spożywczych. Skończyło się zgodnie z przewidywaniami co rozsądniejszych ekonomistów i obywateli, czyli masowym wykupem towarów po zaniżonych sztucznie cenach i zarządzeniem ich reglamentacji.

Czytaj także: Majcherek: Orban chce cen regulowanych na jedzenie. Pomyślałem: "zwariował". Szybko oprzytomniałem

Chcecie wiedzieć, co będzie w Polsce wkrótce, przyglądnijcie się temu, co dzieje się na Węgrzech dzisiaj.

A na dalszy dystans możemy pójść śladami Turcji, gdzie inflacja sięga 50 proc. Tamtejszy autokrata też ma nieortodoksyjne poglądy na gospodarkę: uważa, że to wysokie stopy procentowe wywołują inflację, więc wyrzuca kolejnych szefów banku centralnego, którzy twierdzą - jak wszyscy przytomni ekonomiści - że jest odwrotnie, czyli to wysoka inflacja wymaga podnoszenia stóp procentowych w celu jej zdławienia.

My tę lekcję przerabiamy na razie przy inflacji jednocyfrowej, ale wszystko jeszcze przed nami.