"Cześć Tereska!". Doping, upadek i powrót na szczyt. Rywalka Kowalczyk i Bjoergen wróciła z piekła
Gdy Justyna Kowalczyk walczyła o prymat i palmę pierwszeństwa z Marit Bjoergen, ona była tą trzecią i od czasu do czasu krzyżowała szyki wielkim rywalkom. Miała dominować latami, ale kompromitująca wpadka dopingowa niemal złamała jej karierę. Straciła igrzyska, sponsorów i dobre imię. Ale wróciła i w Pekinie dopięła swego. Trzy złote medale, miejsce w historii i status legendy. Therese Johaug przeszła drogę z piekła do nieba. I dziś mówi dość, to jej ostatni olimpijski popis.
Therese Johaug ma na koncie 14 tytułów mistrzyni świata. Ma trzy Kryształowe Kule, cztery Małe Kryształowe Kule i trzy triumfy w Tour de Ski. Ma też 33 lata, miliony na koncie i nieśmiertelną sławę. W Pekinie spełniła swoje największe sportowe marzenie, wywalczyła samodzielnie złoty medal olimpijski (dotąd miała tylko ten w drużynie), na który czekała 12 lat. Złoto zdobyła od razu trzy razy. I mówi dość. Ze sceny schodzi jako legenda.
Medali, triumfów i chwil szczęścia byłoby znacznie więcej, gdyby nie dwie kwestie. Pierwsza: miejsce w hierarchii. Therese Johaug przez lata była tą trzecią, bo niemal dekadę o tytuły rywalizowały ze sobą dwie najlepsze biegaczki początku XXI wieku, Marit Bjoergen i Justyna Kowalczyk. To one wygrywały najważniejsze imprezy, one sięgały po tytuły, a Therese od czasu do czasu krzyżowała im szyki.
Jak w 2011 roku podczas MŚ w Oslo, gdzie wygrała złoty medal na dystansie 30 km techniką dowolną, co było największym sukcesem w karierze. Jak w 2013 roku podczas MŚ w Val di Fiemme, jak na przełomie 2013 oraz 2014 roku, gdy wygrała jako pierwsza Norweżka Tour de Ski, a później zgarnęła Kryształową Kulę. Nie udało się wejść na szczyt jeszcze podczas igrzysk w Soczi w 2014 roku, ale do niej miały należeć kolejne igrzyska.
Kowalczyk i Bjoergen krok po kroku schodziły ze sceny, a Johaug miała dzielić i rządzić na całym świecie po zakończeniu przez nich kariery. Zdobyła trzy złote medale MŚ w Falun w 2015 roku, Kryształową Kulę na koniec sezonu 2015/2016, absolutny szczyt był już tylko o krok. I co? I wszystko runęło jak domek z kart, niemal grzebiąc piękną karierę Norweżki. Jesienią 2016 roku Norweski Związek Narciarski poinformował, że wpadła na dopingu.
O co chodziło? O zakazany clostebol, czyli steryd anaboliczny, tak "przydatny" sportowcom uprawiającym sporty wysiłkowe. Przez Norwegię przetoczyła się burza. Biegaczka zaprzeczała, by miała stosować świadomie wspomaganie. Federacja szybko ją zawiesiła, a władze Międzynarodowej Federacji Narciarskiej (FIS) potraktowały jej wpadkę jak zdradę. I rozpoczęła się wojna.
Do historii przejdzie konferencja z udziałem Therese Johaug i jej lekarza Fredrika Bendiksena. Biegaczka była załamana, "płakała" w trakcie spotkania z mediami, ale nie uroniła przy tym ani jednej łzy (!). Wraz z lekarzem kadry tłumaczyli, że niedozwolona substancja znalazła się w jej organizmie ze względu na stosowanie maści o nazwie Trofodermin, za pomocą którą miało być leczone oparzenie słoneczne wargi. Benediksen wziął całą winę na siebie.
Ale nikt nie dał wiary tej historii. Przede wszystkim WADA i FIS, które nałożyły na Therese Johaug 13-miesięczną dyskwalifikację. Jednak to nie był koniec sprawy. Zajął się nią Trybunał Arbitrażowy ds. Sportu (CAS) w Lozannie, który wydłużył dyskwalifikację do 18 miesięcy. Dokładnie tak, by Norweżki zabrakło na igrzyskach olimpijskich w Pjongczangu.
Trafiła do piekła. Odwrócili się sponsorzy, odwrócili się ludzie z kadry, zaczęły się problemy, bo prawie nikt nie chciał współpracować ze skompromitowaną biegaczką. Nie wierzyli jej rodacy, raptem 32 procent ankietowanych przyznało, że Johaug może być niewinna. – Niech ludzie mówią co chcą, mnie to nie rusza – odpowiadała hardo biegaczka i pokazała swoje nieznane oblicze.
Dotąd uważano ją za słodką, sympatyczną i niezbyt wygadaną dziewczynę. Pokazała, że jest uparta, odporna i czasami bezczelna. Ale 13 października 2016 roku zawalił się jej świat. Zaszyła się z dala o blasku fleszów, odpoczęła, nabrała dystansu, a potem zaczęła trenować. Najpierw sama, później już ze wsparciem federacji. Miała tylko jeden cel – wrócić i udowodnić wszystkim, że nie powinni jej skreślać.
Ponoć nie oglądała igrzysk w Pjongczangu w telewizji. Ponoć trenowała jak szalona, a wszystkich zaskoczyła świetnymi wynikami w półmaratonach i długich dystansach lekkoatletycznych. Później założyła narty, krok po kroku pracowała na swoje marzenia. Marit Bjoergen nie było już na trasach, nie było Justyny Kowalczyk, wyrastały nowe rywalki, a Therese Johaug znalazła się w sportowym czyśćcu.
Wróciła jesienią 2018 roku, od razu wygrała w Pucharze Świata bieg na 10 km techniką klasyczną w Kuusamo. A potem niemal z rozbiegu Tour de Ski, trzy złote medale MŚ w Seefeld, Kryształową Kulę, kolejne zawody PŚ. Zyskała od mediów nowe przydomki. "Norweski pancernik" czy "Kobieta demolka" to jedne z lepszych. To były tylko przystanki w drodze do celu. A tym były oczywiście igrzyska olimpijskie w Pekinie.
Norweżka zmieniła podejście do treningów, nawiązała współpracę z Janem Kocbachem, naukowcem z Norweskiego Centrum Badawczego NORCE, który bada wykorzystanie energii przez sportowców w trakcie wysiłku. Imponowała uporem, tytaniczną pracą i etyką tejże. Nadal uśmiechnięta i nieco szalona, ale z dystansem do świata i bez zaufania, które być może ją zgubiło i pozbawiło triumfów w Korei Południowej.
Przed rokiem w Oberstdorfie wygrała wszystko podczas MŚ, cztery złote medale i status żywej legendy. Na świecie nie ma już biegaczki, która potrafi nawiązać z nią walkę. Wreszcie przyszedł Pekin, spełnienie marzeń i finisz morderczej pracy trwającej od pięciu lat. Do tego COVID, który mógł ją pozbawić startu w każdej chwili. Harowała jak wół, nie mogła dopuścić do błędu. Jej chłopak musiał za każdym razem wykonać test PCR, by móc się z nią spotkać tuż przed igrzyskami.
Szaleństwo? A może po prostu niebywała perfekcja. Wreszcie nadeszły zimowe igrzyska, cel numer jeden. Złoto w biegu łączonym na 15 kilometrów. Złoto w na 10 kilometrów stylem klasycznym. Złoto w królewskim biegu na 30 kilometrów. A potem dekoracja podczas ceremonii zamknięcia igrzysk, łzy płynące po policzku i norweski hymn, który dzięki niej usłyszeli ludzie na całym świecie. Od Radomia po Krasnojarsk, od Kapsztadu po Skarżysko-Kamienną.
Do historii przejdzie jej zachowanie na mecie tego ostatniego biegu. Tak jak przed lat fenomenalny Bjoern Daehlie zaczekała na ostatnią w stawce Ujgurkę Dinigeer Yilamujiang i mocno ją wyściskała. Tak, to już koniec jej olimpijskiej przygody, choć za cztery lata będzie mieć 37 lat i przy swoim trybie pracy i treningu z pewnością mogłaby walczyć o medale. Media napisały o jej występie w Pekinie prosto: "Z piekła do nieba".
– To jest moje życie od niemal piętnastu lat. Brałam udział w trzech igrzyskach olimpijskich i wiem, że czwartych już nie będzie. Oczywiście trochę smutno jest o tym mówić, ale to już ostatni raz – cieszyła się każdą sekundą olimpijskich zmagań, dokładnie tak, jak zapowiadała. Ale to już koniec. Dotarła do swojej mety. "Cześć Tereska!".
Czytaj także: Tylko jeden medal Biało-Czerwonych, niesamowity wynik Norwegów i prestiżowa porażka USA
Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut