"6 godzin? Pani stoi, bo jutro lepiej nie będzie". W obliczu wojny Polacy rzucili się po paszporty

Helena Łygas
Oficjalnie wojny się nie boją, bo jesteśmy w NATO, ale w sumie to "nigdy nic nie wiadomo". Przed wojną uciekaliby na zachód Europy, ale chcą mieć paszport, bo to "lepszy dokument" niż jakiś tam dowód - tak można streścić zapatrywania i motywacje rodaków, którzy podobnie jak ja spędzili cały dzień w kolejce, żeby złożyć wniosek o wydanie paszportu.
Kolejka do urzędu paszportowego w Gdańsku (zdjęcie ilustracyjne) fot. Wojciech Strozyk/REPORTER
Na urodziny dostałam bilety lotnicze, ot niespodzianka. Tyle że większa niespodzianka czekała mnie kilka tygodni później, gdy postanowiłam znaleźć paszport. Nie korzystałam z niego od 2020 roku, ale pamiętałam, że robiłam go całkiem niedawno. Całkiem niedawno okazało się w tym przypadku styczniem 2011 roku. Paszport był więc nieważny.

Podpytałam znajomych, czy ktoś może ostatnio wyrabiał. I owszem - koleżanka była w grudniu - żadnej kolejki, a paszport był gotowy po tygodniu. "Wiesz, ludzie odwykli w pandemii od dalekich podróży, a poza tym wszystko drożeje, to tak nie jeżdżą".


Nie zdążyłam sprawdzić tej teorii w praktyce. Tydzień później Rosja napadła na Ukrainę i z dnia na dzień przed urzędami paszportowymi zaczęły się ustawiać kolejki.

Ciocia dobra rada


Usiłowałam zarezerwować termin online - w całej Warszawie nie było ani jednego wolnego miejsca przed 10 kwietnia, ba, nie było ich nawet w Radomiu.

Spanikowałam i zadzwoniłam na infolinię, gdzie miła pani wyjaśniła mi, że moja jedyna szansa na paszport do kwietnia to ustawić się w kolejce i liczyć, że się uda.

- Aha, tylko proszę przyjść wcześniej - radzi.

- Wcześniej? - nie rozumiem.

- No jak zaczynają przyjmować od 8, to proszę być ze trzy godzinki wcześniej.

- Ale jest przecież do 16…

- Dobrze pani radzę. I proszę wziąć wolne w pracy.

Wybieram dzień, w którym urząd paszportowy przyjmuje wyjątkowo od 10 do 17.30. Na miejscu jestem dwie godziny przed otwarciem, ale kolejkę widać już z daleka. Ustawiam się na końcu, a po kilku minutach za mną stają kolejne trzy osoby. Ludzie mają ze sobą termosy i prowiant.

Kobieta przede mną mówi, że przyszła już drugi raz. Za pierwszym była w południe - myślała, że zdąży, ale gdzie tam. Dziś wzięła wolne, a po szkole dojedzie jeszcze jej córka. Zagaduję, czy gdzieś razem wyjeżdżają.

- A nie wiem, może do Turcji byśmy poleciały we wrześniu - myśli głośno.

- Czyli ten paszport to ze względu na wojnę?

- Jeszcze do reszty nie zgłupiałam. Warto mieć po prostu, bo jest bardziej międzynarodowy niż dowód. No i ten Putin to jest chory psychicznie.

- Tak? A na co?

- Psychopatą jest przecież, tak mówią.

Nie drążę. Wypytuję za to o płatności (140 zł) i wniosek paszportowy. Czytałam, że wszystko można załatwić na miejscu, ale patrząc na kolejkę, zaczynam się niepokoić. Kobieta macha ręką - będziemy czekały tyle, że zdążyłabym wypełnić 20 wniosków, uiścić opłatę 20 razy i jeszcze zrobić sobie zdjęcia.

Drogie kolejkowiczki


Mija pierwsza godzina. Ludzie w kolejce zaczynają się zapoznawać, chodzą na zmianę po kawę, a sąsiedzi trzymają miejsca. Osoby czekające tuż przy drzwiach były na miejscu o 4 w nocy. Sześć godzin przed otwarciem urzędu. Co innego miały zrobić, skoro nie udało im się złożyć wniosku już kilka razy?

Stoją głównie kobiety. Jedna za męża - bo on lubi pospać, inna za całą rodzinę - partner przywiezie dzieci, jak będzie miała pewność, że wejdzie. Śmiejąca się po każdym zdaniu dziewczyna stoi za narzeczonego, a emerytka w futrze z nutrii za syna i synową.

Kolejka liczy już ponad sto osób, a mężczyzn jest w niej może ze 20 - głównie młodych chłopaków, kilku ojców z dziećmi. Co zabawne, jeśli panowie już się objawiają, to żeby kolejkę ominąć. Szarmancki krawaciarz opowiada o swojej bardzo ważnej pracy i żąda zajęcia miejsca.

Ale dobre matki, żony i babcie nie lubią cwaniakowania i radzą mężczyźnie wziąć wolne. Kilku panów będzie żądało też "rozmowy z kierownikiem". Kierownik okaże się kierowniczką i będzie ochrzaniał jednego za drugim za przeszklonymi drzwiami. Kolejka obowiązuje wszystkich.

Wreszcie wybija 10, a ludzie ruszają jak z bloków startowych. To znaczy ci z przodu, którzy mają do pokonania schody, żeby ustawić się w kolejnej kolejce - tym razem po numerek. Przez chwilę nawet cieszę się, że nie przyszłam wcześniej, bo nie muszę brać udziału w gonitwie. Ochroniarz pilnuje tylko ludzi przy wejściu, dalej - wolna amerykanka.

Gdy wchodzę do budynku, kolejka stoi już niemal grzecznie na schodach. I tak miałam szczęście (reprezentowane tu przez panią z infolinii) - część osób nie zmieściła się w środku. U góry słychać poruszenie - pocztą pantoflową rozchodzi się informacja, że zaczęto wydawać numerki.

Jak masz numerek to spoko, nie musisz tu koczować jak uchodźca - mówi dziewczyna o włosach tak czarnych, że aż granatowych. Kilka osób się śmieje, kilka obrzuca ją niechętnymi spojrzeniami.

Kolejka znów się rusza. Jeden stopień, drugi, trzeci. Wreszcie staje, a tłum wydaje jęk zawodu. Wydano tylko 50 numerków. Na kolejną partię trzeba będzie poczekać. Ile? Nie wiadomo. Pani woźna uspokaja, że krótko - jakieś dwie godzinki. Czekać będziemy niemal pięć.

Powód jest prosty - 50 numerków nie jest równoznaczne z obsługą 50 osób. Na jeden kwit wchodzą przeróżne konfiguracje rodzinne. Na przykład troje ledwo chodzących dziadków z parą w średnim wieku i trójką dzieci.

Lęk, którego imienia nie wolno wypowiadać


Wiem już, że większość ludzi jest tu ze względu na wojnę w Ukrainie. Rozmawiam z kilkudziesięcioma osobami, ale tylko dwie mówią o wyjeździe - para planuje podróż poślubną na Malediwy.

Czego jednak boją się Polacy - nie chcą przyznać. Wciąż powracają zdania w rodzaju "nigdy nic nie wiadomo". Rozumiem w pełni chęć ucieczki z kraju ogarniętego wojną - sama bym to zrobiła. Ale nie jest do tego potrzebny paszport. Jedna z pań biadoli, że nie zdąży wyrobić i co to będzie, jak wojna przyjdzie do nas.

- A gdzie by pani chciała uciekać? - pytam.

- Do córki do Holandii.

- Na dowód może pani z Polski wyjechać, jest przecież Schengen.

- No tak, ale z paszportem to jednak bezpieczniej, wbijają pieczątkę i wiadomo, skąd jedziesz.

Tłumaczę, że pieczątek w Unii już się nie wbija, a jeśli jechałaby samochodem, nikt nie zerknie jej nawet w dokument. Nie dowierza. Gdy była na wakacjach we Włoszech w 2002 tak nie było.

Jak na ironię, w kolejce dość powszechne jest podśmiewanie się z tych, co rzucili się na urzędy paszportowe ze względu na rosyjską agresję. Bo przecież kolejkowicze stoją tu z zupełnie innych pobudek. Zapewniają się wzajemnie, że Polska jest w NATO, więc Putin nas nie ruszy. No ale wiadomo - nigdy nic nie wiadomo.

Z pewnością nie wiadomo, czy uda mi się złożyć wniosek paszportowy. Dochodzi już 14 - moja szósta godzina w kolejce - a nawet nie dostałam jeszcze numerka.

Zagaduję ochroniarza. Bawi go ta cała sytuacja, jawnie podśmiewa się z szału na paszporty, ale widać, że jest dumny ze swojej pracy. Zarządza tłumem, karci nieuczciwych kolejkowiczów, a w dodatku stał się ekspertem, którego wszyscy petenci pytają o opinię. Wcześniej nie miał tu za dużo do roboty i mało kto zwracał na niego uwagę.

- Dopiero 6 godzin? Pani stoi, bo jutro lepiej nie będzie - śmieje się.

I opowiada mi te same anegdoty, które powtarza od rana. Jak to ludzie przyszli już 24 lutego - nie mieli zdjęć, nie wiedzieli, ile się teraz płaci za paszport i że tylko kartą. Ochroniarz myślał, że to jacyś histerycy, ale następnego dnia tłum był jeszcze większy. No i tak już zostało.

- Ale to jest nic! W Centrum mają jeszcze gorzej. Podobno opłaca się pojechać do Siedlec - w te sześć godzin już by pani złożyła wniosek, a nawet obróciła z powrotem do Warszawy.

W kolejce po numerki niepokój, bo na tablicy wyświetla się 40 - a jak głosi kolejkowa plotka, przy 45 miały być wydane nowe numerki.

Panie, które wcześniej gawędziły w kółeczku, teraz pilnują kolejności. Jedna ma to nawet zapisane: czerwona kurtka, futerko w panterkę, czarna puchówka. Ja jestem tu "brązowym kożuchem" i zostaję przesunięta o trzy miejsca w szeregu, bo i kółko konwersacyjne wypchnęło mnie wcześniej do tyłu.

Mamy i pierwszą awanturę nie w wykonaniu mężczyzny - paniom nie podoba się, że zajęły miejsce dziewczynie, która wróciła po czterech godzinach z torbami z galerii handlowej. Uczciwość musi być! A nie, że ktoś stoi i się poci, a kto inny chodzi po sklepach.

Wreszcie na scenę wchodzi ochroniarz. Nakazuje odsunąć się ludziom kłębiącym się z boku kolejki, dać dwa kroki do tyłu i uformować linię.

Zwycięski numerek


Maszyna wypuszcza pierwszy numerek. Ludzie czekają w nabożnej niemal ciszy, a potem cieszą się jak dzieci. Mam zresztą tak samo. Tymczasem liczę - wychodzi, że do złożenia wniosku mam jeszcze co najmniej półtorej godziny. Myślę o obiedzie w barze mlecznym, ale za bardzo boję się, że skończy się tak, że kolejka mi przepadnie. Kupuję picie i wracam.

Każda z osób, która dostała dotychczas numerek, przyszła na miejsce jeszcze przed otwarciem urzędu. Do zamknięcia zostało zaledwie dwie i pół godziny, tymczasem kolejka nie tylko się nie zmniejsza, ale rośnie. Po 16 wije się schodami aż do drzwi wejściowych.

Nieufny jak Polak


Kilka osób z przodu podchodzi do ogona, żeby powiedzieć czekającym, że nie mają żadnych szans złożyć dziś wniosków. Od rana wydano 80 numerków, obsłużono raptem 60, a przed nimi jest drugie tyle osób.

Ludzie patrzą podejrzliwie. Nie wierzą, podobnie jak wcześniej pani nie wierzyła, że w krajach Unii stempla w paszporcie nie dostanie. Nikt nie rezygnuje ze stania.

Gdy przychodzi moja kolej, czuję się trochę, jak bym coś wygrała. Człowiek postoi osiem godzin i od razu ma proste marzenia i radości.

Urzędniczka jest miła, wszystko idzie sprawnie. Gdy pytam, jak szybko mogę spodziewać się paszportu i wspominam o wyjeździe, wzdycha. Jestem dziś drugą osobą, która gdzieś jedzie. Wcześniej ludzie przychodzili, byli mili, opowiadali o podróżach, a teraz tylko wściekłość i pretensje. Dyktuje mi podanie o przyspieszenie wydania paszportu.

Pracownice urzędu zastanawiają się głośno, czy wypuszczać jeszcze jakiekolwiek numerki. Srogi ochroniarz ku mojemu zaskoczeniu prosi, żeby może chociaż z 10, bo ludzie tyle czekają. Nie obsłużymy tylu - burzą się panie. Kierowniczka stwierdza, że ewentualnie pięć, ale zadecyduje za pół godziny.

Tymczasem kolejka ciągnie się jeszcze na dobre 80 osób. Pokazuję ludziom na schodach kwit potwierdzający złożenia wniosku, mówię, jak wygląda sytuacja i że szkoda ich czasu i nóg, ale i tak chcą spróbować. Pewnie ktoś z nich za kilka dni będzie kolejnym czekającym od 4 w nocy pod drzwiami urzędu.

Cóż mogę powiedzieć - jeśli posiadania paszportu w obliczu wojny u naszych sąsiadów ukoi czyjeś lęki - dlaczego by go nie wyrobić.

Chcesz podzielić się historią albo zaproponować temat? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl

PRZECZYTAJ TAKŻE:





Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut