Zdaniem rządu mamy dziś 2 tysiące nowych zakażeń. Zdaniem naukowców – 40-50 tysięcy
Obserwuj naTemat w Wiadomościach Google
Nadchodzi, a może już nadeszła, kolejna fala pandemii. I jak dwa lata temu rząd straszył nas, że wyjście do lasu nas zabije i spowoduje anarchię, tak dziś udaje, że nie dzieje się kompletnie nic. Musimy radzić sobie sami.
Wiecie, co dziś może zrobić osoba, która ma gorączkę, dreszcze i inne objawy covida? Może sobie iść do apteki albo nawet Biedronki czy Żabki i kupić test na COVID-19. Potem może podłubać sobie w nosie patyczkiem z watą, namoczyć ten patyk w preparacie, wlać trzy krople roztworu w dziurkę w płytce i osoba już wie, czy ma covida. Tyle. Nic więcej.
Czytaj także: Jak rozpoznać zakażenie nowym wariantem koronawirusa? Tych objawów nie ignoruj
No ale jak to - zapytacie - przecież mamy testy, w przychodniach robią, nawet w aptekach miały być. Już nie mamy refundowanych testów - od kwietnia. Teraz testy za pieniądze podatnika robi się tylko osobom, które trafiają do szpitala. Ale to i tak opcjonalnie, decyduje lekarz. I - z tego co widziałem na własne oczy, na przykładzie kilkunastu osób w szpitalnej przychodni (na oddziale) - decyzja jest negatywna. Test? Po co test, to przecież nie covid.
"W praktyce test PCR będzie stosowany w przypadku ostatecznego potwierdzenia lub wykluczenia, czy objawy infekcji dróg oddechowych, z którymi pacjent pojawił się w szpitalu, są wywołane koronawirusem” - pisze na swojej stronie Narodowy Fundusz Zdrowia. Czyli refundowane testy mają robione tylko te osoby, które trafiają do szpitala i mają jakieś objawy.
Pandemii przecież nie ma
Podsumujmy: czujesz się źle. Możesz iść do przychodni, lekarz cię przyjmie, ale testu nie zrobi. Na wyraźne życzenie może ci dać skierowanie na test, ale musisz sobie za niego zapłacić. Ile? No minimum to sto kilkadziesiąt złotych. Skoro test z Żabki możesz mieć za 20-30 złotych, raczej nie ma sensu przepłacać.
Ludzie robią sobie więc testy w domu i w domu chorują. I nie wliczają się w statystyki. Chory oczywiście powie lekarzowi, że test z apteki wykazał mu, że jest zarażony. Ale lekarz tego testu nie widział, nie robił, nie jest to dla niego dowód. Teoretycznie jest jakaś możliwość, żeby przez internet zgłosić Ministerstwu Zdrowia, że jest się chorym. Nikt tego nie robi, bo po co marnować czas. Pandemii przecież nie ma, nie ma obostrzeń, testów, nie ma nic.
Wyobraźmy sobie jednak, że te wzrosty liczby zakażeń, jakie ostatnio mamy są efektem badania tylko ludzi trafiających do szpitala - i to nie obligatoryjnie - oraz tych, którzy się zgłosili, bo im się nudziło. Większość chorych pozostaje poza statystykami.
Ilu? 20-25 razy więcej niż oficjalne 2 tysiące – tak wynika z symulacji dokonanej w Interdyscyplinarnym Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego UW (zespół ds. COVID-19 przy prezesie Polskiej Akademii Nauk). To poważna instytucja.
Panie ministrze, może zaczniemy się badać?
Ja nie jestem epidemiologiem, ale wydaje mi się, że resort zdrowia i lekarze powinni mieć nieco lepszy ogląd sytuacji niż ten, który wynika z kompletnie niewiarygodnych statystyk. Nawet jeśli większość chorych nie będzie wymagała hospitalizacji, to system opieki zdrowotnej może się przytkać a gospodarka zmierzyć z brakiem rąk do pracy.
O ile na początku pandemii rząd szalał jak kot z pęcherzem i wprowadzał kompletnie idiotyczne przepisy, tak dziś nie robi kompletnie nic.
Czytaj także: Mamy już COVID-22? Prof. Simon dla naTemat: To nie nowa choroba, a wariant Omikrona
To pierwsze można zresztą rządzącym wybaczyć - wtedy nikt nie wiedział, z czym walczymy i jak to pokonać. Dziś niekompetencja rządu jest o wiele groźniejsza i bardziej symptomatyczna.
Dwa lata temu Morawiecki z Szumowskim mówili "zobaczcie, ile dla was robimy". Dziś Morawiecki z Niedzielskim udają ślepych i głuchych. Covid? Jaki covid, pandemii już nie ma. Otóż jest, może sobie pójdzie, może znów zacznie zabijać. Ale tego nie wiemy, bo nie mamy danych.