Kierowcy autobusów: Przeżyjesz wypadek, ale umrą ludzie? Do końca życia się z tego nie wygrzebiesz
To była sobota. 6 sierpnia. Godzina 5:40. Chwilę przed wschodem słońca. Pierwsze informacje o tym, co wydarzyło się na autostradzie A4 Zagrzeb - Gorican między Jarkiem Bisaškim a Podvorecem w Chorwacji, polscy dziennikarze zaczęli przekazywać około godziny 10.
Już wtedy było wiadomo, że wypadek jest tragiczny w skutkach. Autokar z polskimi pielgrzymami jadącymi do Medjugorje w Bośni i Hercegowinie zjechał z drogi i wpadł do rowu. Zginęło 12 osób – w tym dwaj kierowcy – a 32 zostały ranne; stan 19 pasażerów lekarze określili jako ciężki.
– Jaka pierwsza myśl przychodzi do głowy, gdy słyszy pan o takiej tragedii?
Kierowca autokarów: Pierwsza myśl? Zastanawia się człowiek, kto? Kto kierował, kto zginął? Czy był to kolega, czy nie. To może źle zabrzmi, ale całe szczęście, że ci kierowcy nie żyją... Będąc na ich miejscu, odpukać w niemalowane, też bym wolał nie żyć. Ci ludzie psychicznie już by się po tym nie pozbierali. Nawet jeśli którykolwiek z nich by przeżył, to nie wiem, czy kiedykolwiek opuściłby szpital psychiatryczny.
Jak ryba bez wody
Mariusz Prendota mógł robić cokolwiek. Miał wybór, ale cokolwiek innego dla niego nie istniało. Zresztą i jego dziadek, i jego ojciec całe życie pracowali jako kierowcy.
– Zabrać mi kierownicę, to tak jakby zabrać rybie wodę. Tata od 2 miesięcy jest na emeryturze i już kombinuje, co zrobić, gdzie pojechać, bo nie może wysiedzieć. Koledzy mojego ojca, którzy znają mnie od pieluch, twierdzą, że ja się w autobusie urodziłem – żartuje mężczyzna.
Pracę rozpoczął w 2007 roku. Najpierw były PKS-y, jednak robił wszystko by uciec z nich na międzynarodowe linie. Po trzech latach się udało. Pamięta, że wtedy nie rozumiał, dlaczego trwało to aż tyle. Chciał wiedzieć, dlaczego nie dopuszcza się młodych kierowców do takiego zajęcia, dlaczego za kierownicą siedzą głównie starsi.
– Dlaczego widzimy za kierownicą głównie siwe głowy? Zapytałem o to jednego pracodawcę. Facet odpowiedział mi wprost, że ze względu na to, że człowiek po 40. roku życia zazwyczaj jest już człowiekiem unormowanym, takim, który jeździ spokojnie, jest bardziej odpowiedzialny – przytacza tamtą odpowiedź rozmówca.
– Posadzi pani 25-latka za kierownicą i zapyta go: "Dojedziesz z Olsztyna do Paryża sam?". W większości przypadków usłyszy pani: "No pewnie, ja nie pojadę? Ja nie dam rady?". Niestety, ale często brakuje oleju w głowie – dodaje.
Rok za każdą głowę
Początek września. Francja. To miał być zwykły dzień w pracy 29-letniego kierowcy. Miał... Bo już chwilę po ósmej rano mężczyzna wiedział, że w jego życiorysie ta konkretna data zapisze się, najprawdopodobniej, jako jedna z najgorszych w jego życiu. Piętrowy autokar, którym kierował, a którym podróżowało ponad 65 osób, przewrócił się. Na miejscu zginęło 2 pasażerów, 5 walczyło o życie w szpitalu.
Kierowca będzie później tłumaczył śledczym, że znał drogę, ale za późno zobaczył znak zjazdu z autostrady. Fizycznie nic nie będzie mu dolegało, ale psychicznie... będzie zdruzgotany. Gdy stanie przed francuskim sądem zostanie oskarżony o "nieumyślne spowodowanie śmierci" i "brak umiejętności panowania nad swoim pojazdem".
Jeden z jego kolegów podkreśla, że gdy tamten przyszedł do firmy i uczył się pod jego okiem, był bardzo pojętny. Dość szybko otrzymał od szefa swój autobus. Wypadek wydarzył się zaledwie chwilę później.
– Mam z tym chłopakiem po dziś dzień kontakt. Żyje, ogarnął się, choć 3 lata zajęło mu zebranie się do kupy. Kiedy zdarzył się wypadek, miał 29 lat, dwójkę małych dzieci, żonę bez pracy i mieszkanie w kredycie. Może dlatego wiedział, że musi stanąć na nogi, dla nich. Jednak sytuacja nie była łatwa. Prokurator powiedział mu, że w związku z tym, że było to nieumyślne spowodowanie winy, proponuje mu rok za każdą głowę... – zaznacza rozmówca.
– Teraz może pani zrozumieć, dlaczego powiedziałem, że to szczęście, że ci kierowcy nie żyją... To właśnie jest minus bycia kierowcą autokaru. Jednak gdybym szedł do pracy z myślą, a jeśli coś się stanie - choćby nawet nie z mojej winy - i będę musiał przez to 10 lat odsiedzieć, tobym z domu nie wyszedł – podkreśla.
29-latek nie został wtedy sam. Właściciel firmy, w której pracował mężczyzna, ściągnął go do Polski, spłacił jego kredyt, opłacił adwokatów. Później pomógł mu wrócić za kierownicę. – Dał mu też autobus, dzięki czemu chłopak otworzył działalność gospodarczą, i po dziś dzień kupuje od niego usługi – podsumowuje historię rozmówca naTemat.
Młodych na to nie stać
Kierowca autokaru, który rozbił się w Chorwacji, miał 72 lata. Niektórzy pytają, czy to aby nie za dużo w przypadku takiego zajęcia?
– Nie. W Polsce do stanu zdrowia kierowców, do ich dyspozycji, podchodzi się bardzo restrykcyjnie. System badań jest naprawdę rozbudowany. Wszystko po to, by wykluczyć tych, którzy nie powinni siadać za kierownicą i wozić pasażerów. Przykład: u nas nie można pracować w tym zawodzie, jeśli ma się cukrzycę, ale już w np. Wielkiej Brytanii - wiem, bo mieszkałem tam przez jakiś czas - autobus może prowadzić kierowca, który ma przypiętą przy pasku pompę insulinową – opowiada Mariusz Prendota.
Ktoś uważa, że 70-letni człowiek nie może prowadzić autobusu. W takim razie ja zapytam, czy 73-letni facet, mam na myśli Jarosława Kaczyńskiego, może rządzić Polską?
Środowisko kierowców autobusów to solidarna, zwarta grupa. W trakcie pracy nie brakuje okazji do poznawania się, czy to na parkingach, czy w jakichś hotelach, czy też gdzieś na drodze, kiedy trzeba stanąć i pomóc zmienić koło. Ludzie się znają, a przynajmniej się kojarzą. Jest tak również dlatego, że ta nowe osoby dołączają do niej raczej rzadko.
– Młodych ludzi nie stać na to, żeby robić uprawnienia, bo jest to koszt kosmiczny. Dlatego ciągle brakuje kierowców, dlatego średnia wieku osób za kierownicą ciągle rośnie. Dlatego też coraz częściej, zwłaszcza na liniach turystycznych, widzimy siwych dziadków – przyznaje kierowca.
Dzisiaj zrobienie uprawnień, jak wylicza mężczyzna, to koszt około 30 tys. zł. – A perspektywa, że te zainwestowane w siebie pieniądze szybko się zwrócą, jest znikoma. Zwłaszcza po pandemii, gdy turystyka przysiadła, zwłaszcza że trwa wojna w Ukrainie. Widzi pani, co dzieje się z cenami paliwa – dodaje Mariusz Prendota.
Zabił pan 32 osoby...
– (...) Ten tragiczny wypadek wstrząsnął również moim cudem ocalałym życiem, zmieniając je w niespokojne noce i bóle sumienia z powodu tej tragedii – Jerzy Marczyński, otoczony przez reporterów, przed nie tylko sądem, ale i kamerami rejestrującymi jego każdy gest, odczytał te słowa z kartki drżącym głosem.
To o nim po latach niektórzy będą mówić, choć wtedy przeżył, 33. ofiara wypadku. Tragicznego wypadku, który określa się jako jedną z największych polskich katastrof.
2 maja 1994 roku autobus PKS, po tym, jak pękła przednia opona, w miejscowości Kokoszki uderzył w drzewo, które przepołowiło pojazd na długości czterech metrów. Zginęły 32 osoby, 43 zostały ranne. Autobus był przepełniony. Był jednym z dwóch, które na tej trasie zaplanowano w rozkładzie jazdy, ale jedynym, który wyjechał wtedy na drogę. Każdy chciał jakoś wrócić do domu, dlatego kierowca mimo przekroczenia limitu bezpieczeństwa zbierał wszystkich z przystanków.
Za kierownicą siedział wtedy 39-letni Jerzy Marczyński. Usłyszał wyrok. Dostał 2 lata pozbawienia wolności w zawieszeniu na 4 lata. Zmarł w 2014 roku, ale nigdy nie poradził sobie z tym, co wydarzyło się tamtego majowego dnia. Wyrzuty sumienia towarzyszyły mu do końca życia. Nie pomagali mu w tym również ludzie, którzy wytykali go palcami i wciąż obwiniali za tę tragedię.
Na archiwalnym nagraniu, które można znaleźć w sieci, widzimy Marczyńskiego w szpitalu. Poobijanemu mężczyźnie dziennikarz zadaje pytanie: "Zabił pan 32 osoby, jak pan się z tym czuje?".
Doba kierowcy
– Ciężko to wytłumaczyć, ale spróbuję jak najprościej. Jeżeli jedziemy w podwójnej obsadzie, doba trwa 30 godzin. Można pracować 21 godzin, a 9 to jest tzw. odpoczynek dobowy. Czyli działamy w takim schemacie: 4,5 godz. jazdy, 4,5 godz. odpoczynku i znowu 4,5 godz. jazdy. Kiedy ja odpoczywam, za kierownicą siedzi kolega – o systemie pracy mówi kierowca Mariusz Prendota.
– Mimo wszystko, mimo obowiązujących przepisów, wciąż zdarzają się właściciele firm, którzy chcą zarobić szybciej, więcej, za wszelką cenę?
Mariusz Prendota: Temat tabu… Właściciel firmy zawsze będzie liczył pieniądze. Mało ludzi jednak rozumie, że kierowca jest zawodem, w którym tak naprawdę nie szef jest osobą decydującą, tylko właśnie ty. Jest to oczywiście kwestia indywidualna, zależna od każdego z nas, od tego, jaki masz charakter. Jeden da się namówić, a drugi popuka się w głowę i powie "Człowieku, chyba oszalałeś". Są ludzie, którzy ulegają. Niektórzy mają problemy finansowe, więc kiedy szef powie, żeby gdzieś jeszcze pojechali, że dorzuci za to 300 zł, to godzą się na to.
Na drodze cały czas coś się dzieje. Banał. Ale mówić o tym trzeba, bo ucieczka od tego tematu może sprzyjać rutynie. – W zawodzie kierowcy rutyna nie jest dobrym zjawiskiem. Kiedy organizm ludzki zaczyna postępować rutynowo, wyłącza się myślenie. A na to miejsca nie ma... – przyznaje rozmówca.
Ciężko jest mi ubrać w słowa, jakie jest uczucie w człowieku w momencie, kiedy masz wcisniety pedał hamulca do podłogi, a auto dalej jedzie. Ludziom się wydaje, że ta odległość między pojazdami, którą ja utrzymuję, jest po to, żeby oni sobie mogli wjechać. Nie, ona jest po to, żebym mógł się bezpiecznie zatrzymać. Żeby to zrobić, jadąc z prędkosci 50 km na godzinę, na wilgotnej nawierzchni, mając za plecami 40 ton, potrzebuję jakieś 150 m.
Mariusz Prendota zaznacza, że miał kilka stłuczek, ale jeszcze nigdy prowadząc duże auto (w czasie pandemii musiał przesiąść się z autokarów na ciężarówki, ponieważ stanęła turystyka), zawsze jeżdżąc swoim samochodem osobowym.
– W pracy nic takiego się nie zdarzyło i robię wszystko, żeby ten stan utrzymać. Oczywiście nikt nie wie, czy jeśli byśmy rozmawiali za tydzień, za miesiąc, mówiłbym to samo – podkreśla.
I jest jeszcze odpowiedzialność, bo przecież za nim siedzi 50, 60, a może i więcej osób. Tylko, czy to rzeczywiście ma znaczenie, czy pasażer jest jeden, czy jest ich więcej?
– Nie myśli się o tym. Jakby miała pani o tym myśleć, toby pani nigdzie nie pojechała. Tak się nie da. Poza tym niczym nie różni się to od sytuacji, kiedy jedzie pani swoim autem i ma obok siebie pasażera. Na ile jest pani w stanie wycenić ludzkie życie? Życie ludzkie jest bezcenne. Więc nie ma różnicy, czy jest 60 osób obok, czy jedna – zaznacza kierowca.
– Każda sytuacja na drodze jest inna. One są może podobne, ale nigdy nie bliźniacze. Jeśli jedzie pani samochodem, a podczas jazdy wydarza się coś, co zaburza tor jazdy, raz mocniej, raz słabiej, jest to sytuacja niebezpieczna. W sytuacji kryzysowej, powiedzmy przy uderzeniu w drzewo, choćby pani chciała ochronić pasażera, to i tak zawsze uderzy pani w drzewo jego stroną, bo ostatni odruch jest bezwarunkowy, tego się nie da przewidzieć. Człowiek broni swego życia – dodaje Mariusz Prendota.
Śmiać się, czy płakać?
To będzie wstydliwa część tej historii, ale wstydzić będą się raczej pasażerowie, nie kierowcy. Praca z człowiekiem do najłatwiejszych nie należy. O czym świadczy choćby to, że wśród kierowców przyjęło się pewne powiedzenie: "Lepiej jest dwa razy przewieźć świnie niż raz ludzi".
– Gdybym powiedział, że wolę wozić ludzi, to obraziłbym świnie – słyszę.
Północno-wschodnia część Hiszpanii. Kurort turystyczny na wybrzeżu Costa del Maresme – Calella. To ostatni przystanek na trasie autokaru. Tu będą zakwaterowani pasażerowie. Tu będą spędzać urlop. Ludzie mogą odpocząć, ale kierowcy niekoniecznie. Trzeba jeszcze odkurzyć autokar, wymyć okna, wyczyścić toaletę i wywieźć nieczystości, bo na następny dzień zaplanowano wycieczkę fakultatywną. – Rozładowujemy bagaże, kwaterujemy ludzi w hotelu i zajmujemy się sprzątaniem. Wchodzę do toalety, a tam, przepraszam za wyrażenie, ale dosłownie nasrane w zlewie. Człowiekowi ręce opadają w tym momencie – opowiada kierowca.
Mariusz Prendota dodaje, że alkohol i rozśpiewane po nim towarzystwo to akurat najmniejszy problem w trakcie podróży, bo zawsze można podkręcić temperaturę i amatorów mocniejszych trunków zmorzy sen. Są jednak takie sytuacje, gdy człowiek nie wie, czy śmiać się, czy płakać.
– Wracaliśmy z Holandii. Byliśmy na terenie Niemiec. Spokój, cisza w nocy, ludzie śpią, gra radio. W pewnym momencie podchodzi do mnie kobieta i patrzy na mnie, więc mówię "Słucham panią?". Na co ona "Wie pan co, mam problem, ale nie bardzo wiem, jak mam to panu powiedzieć". Powiedziałem, żeby usiadła na chwilę z boku i żeby najlepiej powiedziała wprost. Usiadła. Nie odzywała się dobrych 10 minut. W końcu ja się odezwałem "To co, dogadamy się?". I wtedy słyszę "Wie pan co, ten pan, który siedzi obok mnie, się masturbuje" – wspomina zdarzenie.
Na miejsce przyjechała straż graniczna i policja. Na ich widok ów mężczyzna zabarykadował się w toalecie. Trzeba było wyważyć drzwi. Okazało się, że pasażer był naćpany.
Ta praca powinna być dobrze opłacana, ale tak nie jest. Czasami wynika to z pazerności szefa, czasami sami jesteśmy winni, bo godzimy się na ten system. Choć muszę przyznać, że dziś sytuacja finansowa kierowców się poprawiła, ale długo było inaczej. Opowiem na swoim przykładzie. W 2010 roku zarabiałem miesięcznie około 10-11 tys. zł, z czego na umowie o pracę miałem 2800. Teoretycznie super, ale kiedy szedłem do banku, bo chciałem wziąć komputer na raty, to nie mogłem tego zrobić, bo nie miałem zdolności kredytowej. Dlatego od przeszło 10 lat jeżdżę na własnej działalnosci gospodarczej.
W sieci można znaleźć pełno ogłoszeń. Kierowców potrzeba choćby w Danii, Holandii, Niemczech. Pensja? 12 tys. zł miesięcznie. Może się to wydawać kuszące, ale w przypadku kierowcy, aby zarobić takie pieniądze, trzeba przepracować 21 zmian w miesiącu. Zmiana to nie 8 godz., a doba nie trwa 24 godz.
– Doba trwa 30 godz. 21 cykli zmianowych razy 30 godz. daje 630 godz. w miesiącu. Jeśli zmienników jest dwóch, pracują po 315 godz. każdy. Nikt nie przelicza tego, że aby zarobić 12 tys., trzeba przepracować dwa miesiące w jednym – wylicza kierowca.
36 razy na Wieży Eiffla
Czasami nie ma go w domu przez 3 tygodnie, czasami przez cały miesiąc. Mariusz Prendota nie chce wypowiadać się za żonę, ale myśli, że nauczyła się z tym żyć. Także z myślą, że w trasie może zdarzyć się wszystko. Choć przecież wszystko może zdarzyć się także w drodze do sklepu.
– Na pewno wzdłuż i wszerz zjechałem Europę i kawałek Syberii. To jest plus na początku, ale z biegiem czasu człowiek zaczyna się zastanawiać... Gdy zaczynałem, miałem niespełna 25 lat. Człowiek był podjarany tym całym jeżdżeniem, więc mógł nie wysiadać z auta. Jednak później oglądasz zdjęcia z tych wszystkich wspaniałych miejsc i widzisz, że na wszystkich jesteś sam. W tym roku w maju mój starszy syn skończył 18 lat. Przysiadłem i, przepraszam za przekleństwo, pomyślałem "k***wa, kiedy to minęło?". Przecież ja go dopiero co wczoraj ze szpitala odebrałem – mówi kierowca.
Na początku myślałem "Wow! Paryż, Barcelona!". Tylko z czasem wyjazdy zaczynają się powtarzać. Ile razy można wejść na Wieżę Eiffla? Po 36 razie znudziło mi się i przestałem wychodzić z hotelu.
Człowieka, który spędza życie w trasie, wiele omija, ale ma też świadomość, że gdyby nie ta praca, nie zarobiłby pieniędzy potrzebnych choćby na szkołę dzieci, na dodatkowe zajęcia. Kryzysów taką sytuacją wywołanych trudno jednak uniknąć.
– Żona nie pracowała, zajmowała się dwójką naszych dzieci, dlatego w pewnym momencie miała dosyć. Chciała, żebym zmienił pracę, żebym był w domu, żeby i ona mogła poszukać zajęcia dla siebie. Zaczęliśmy się sprzeczać, ale spróbowałem postawić się na jej miejscu i uznałem, że rzeczywiście, ile można siedzieć w domu, ona też musi częściej wychodzić do ludzi – wspomina mężczyzna.
Z linii międzynarodowych Mariusz Prendota przesiadł się na autobusy komunikacji miejskiej. Wytrzymał tam 3 miesiące, a właściwie wytrzymali, bo jego żona również nie czuła się najlepiej w nowej dla nich rzeczywistości.
– Kiedy mnie nie było, ona musiała nauczyć się żyć inaczej, sama podejmowała wiele decyzji, bo nie mogła czekać z niektórymi kwestiami na mnie. Jednak po moim powrocie zacząłem aktywniej uczestniczyć w życiu domowym, a ona nauczona żyć na odległość dalej podejmowała decyzje, nie konsultując tego ze mną, dlatego zacząłem się burzyć. Po 3 miesiącach żona powiedziała "Wracaj na tę międzynarodówkę, bo kolejne 3 miesiące i będziemy się tak kłócić, że dojdzie do rozwodu" – opowiada rozmówca, dziś już żartując z tego "eksperymentu".
Po powrocie na międzynardowe trasy kierowca nie poczuł ulgi, poczuł, że wraca do normalności. – Może to głupio zabrzmi, bo ktoś pomyśli: a ucieka z domu, tak jest prościej. Nie, nie o to chodzi... – dodaje Mariusz Prendota.
***
– Gdy zdarzy się wypadek, tragiczny w skutkach, pojawia się pytanie, dlaczego? Co mogło się zdarzyć?
Kierowca: Z reguły powodem jest przemęczenie, człowiek zasypia, albo wylew, zawał albo ucieczka kierowcy autobusem do rowu, bo ktoś wyprzedzał na trzeciego. Powiem pani, że odsetek przypadków, w których winna była maszyna lub jakiś przypadek losowy, jest znikomy.