Ludzi torturowano przywiązując do windy. Polka widziała wyzwolenie wiosek pod Chersoniem

Daria Różańska-Danisz
17 listopada 2022, 11:20 • 1 minuta czytania
– Jeszcze na samo zakończenie okupacji wsi, która znajduje się blisko Chersonia, wycofujący się Rosjanie podpalili dom. Ludzie rzucili się, by gasić pożar. A oni zastawili pułapki i dwóch mieszkańców, którzy dobiegli jako pierwsi, weszło na miny. Wojsko – już ukraińskie – pomagało zbierać ludzkie rozrzucone szczątki – opowiada Iza Mazurek z fundacji Via Vitae, która od początku wojny niesie pomoc humanitarną.
Wolontariusze z fundacji Via Vitae ruszyli z pomocą humanitarną do wyzwolonych spod rosyjskiej okupacji wiosek w okolicy Chersonia. Fot. Wojciech Jakubas

W środę 9 listopada wojska rosyjskie wycofały się z Chersonia na lewy brzeg Dniepru. Dwa dni później do okupowanego przez ponad osiem miesięcy miasta weszły Siły Zbrojne Ukrainy. "Doczekaliśmy się was wreszcie" – witali ich mieszkańcy miasta i okolic. Świętowali, wywieszali flagi i powtarzali: "Chersoń to Ukraina". Na głównych placach do późna wychwalali żołnierzy i cieszyli się wolnością. Wyzwolone miasto odwiedził też prezydent Wołodymyr Zełenski.

– Uważam, że trzeba tu być, pokazać wsparcie mieszkańcom Chersonia. Aby nie tylko słyszeli, że mówimy, obiecujemy, ale realnie tu powracamy, podnosimy naszą flagę – przekonywał. – Także czysto po ludzku, chce się poczuć te emocje, energię. To jest ważne – wskazał.

Ale do mediów przedostały się też dramatyczne informacje. – Podczas wyzwalania okolic Cherosnia zostały odkryte sale tortur – przekazał dziennikarzom Walerij Prychodko, przewodniczący gminy Szewczenkowa. – Tych miejsc (tortur – przyp. red.) było kilka. Jedno z nich znajduje się w gospodarstwie, w którym działały windy. Zabrali tam ludzi, związali im ręce z tyłu i podnosili windą – dodał Prychodko. Podchersońkie wsie tuż po wyzwoleniu z rosyjskiej okupacji odwiedziła wolontariuszka fundacji Via Vitae, Iza Mazurek.

We wsi Sadok praktycznie minęliście się z opuszczającymi ją Rosjanami. Co tam zastaliście?

Iza Mazurek: – Na początku mieliśmy jechać do Izium, ale że mamy kontakty z wojskiem ukraińskim, to z linii samego frontu chersońskiego dostaliśmy informację, że w pobliskich wsiach potrzebna jest pomoc. Dlatego też nasz pierwotny plan się zmienił. Wjechaliśmy do wiosek pod Chersoniem praktycznie 40 godzin po tym, jak Rosjanie je opuścili.

Co zobaczyliście?

Przede wszystkim zobaczyliśmy bardzo szczęśliwych ludzi. Wieszali ukraińskie flagi. Kobiety patrząc na to płakały. Choć same potrzebowały pomocy, szybko zorganizowały w domu kultury kuchnię polową. Chciały w ten sposób wspomóc wojsko, które walczyło 20 kilometrów dalej. I z rzeczy dostarczanych przez wojsko starały się ugotować chociaż najzwyklejszą zupę, by wojskowi, którzy rotują z frontu, mogli zjeść choć ciepły posiłek.

Skala zniszczeń w podchersońskich wioskach porównywalna do Irpienia, Buczy i Borodzianki?

Byłam w Irpieniu, Buczy – tam było widać, że trwa wojna. Ale np. w Wełkej Ołeksandriwce (w Obwodzie Chersońskim – przyp. red.) zastaliśmy puste ulice.

Duża część mieszkańców wyjechała na drugą stronę Dniepru.

Ale i duża część została. Porównałabym traumę tych ludzi z tą, której doświadczyli mieszkańcy Borodzianki, Buczy, ale skala zniszczeń jest nieporównywalna. W okolicach Chersonia po prostu nie ma nic. Wszystko jest zbombardowane. Na ulicach są ogromne leje, resztki rakiet powbijane w chodniki. Plac zabaw, a obok zbombardowany budynek.

Pierwszą rzeczą, która została zaminowana przez Rosjan, był wspominany właśnie plac zabaw. Jeszcze na samo zakończenie okupacji wsi, która znajduje się blisko Chersonia, wycofujący się Rosjanie podpalili dom. Jak to na wsiach – ludzie rzucili się, by gasić pożar. A oni zastawili pułapki i dwóch mieszkańców weszło na miny. Wojsko – już ukraińskie – pomagało mieszkańcom zbierać rozrzucone ludzkie szczątki.

Okrutne. Czego jeszcze doświadczyli ci, którzy żyli pod rosyjską okupacją?

Okupacja przebiegała trzyetapowo. Najpierw przyjechało wojsko donbaskie, czyli żołnierze, którzy nie byli nastawieni ani wrogo, ani przyjaźnie. Własnym prowiantem dzielili się z miejscowymi. Jako kolejni przybyli żołnierze nasiąknięci propagandą rosyjską. Oni izolowali się od miejscowych. Krzywdy nie robili, ale i nie nawiązywali żadnych relacji. Jako ostatni zjawili się m.in. byli więźniowie rosyjscy. I oni byli bardzo okrutni.

Mam informację od rosyjskiej fundacji działającej na rzecz więźniów w Rosji. Oni zauważyli, że dzieje się coś dziwnego, bo wysłannicy Grupy Wagnera od trzeciego miesiąca wojny, kiedy zorientowali się, że nie mają kim walczyć, zaczęli jeździć od zakładu karnego do zakładu karnego i przekonywać do walki ludzi z dużymi wyrokami, którzy zrobili coś naprawdę złego lub chorych (z wirusem HIV, zapaleniem wątroby). Przekonywali, że jeżeli zaciągną się do wojska, to przynajmniej ich rodziny dostaną odszkodowania. Proponowali im – jak na rosyjskie warunki – bardzo wysokie żołdy. Dużo osób się zgodziło. Wiele rodzin tych więźniów dzwoniło i kontaktowało się z armią rosyjską z pytaniem, gdzie muszą się zgłosić, żeby ich mąż, ojciec, syn mógł dołączyć do armii, dzięki czemu zostanie mu anulowany wyrok. Oni tych ludzi zbierają i wysyłają na pierwszą linię. Pierwszy raz od początku wojny współczuję Rosjanom. Oni wysyłają tych ludzi praktycznie na śmierć. Iza Mazurek wolontariuszka fundacji Via Vitae

Co takiego robili?

Kobieta, której mężowi dostarczyliśmy bardzo mocne leki, opowiadała, że żołnierze, którzy przybyli do wsi jako ostatni, ukradli mu wszystkie środki uśmierzające ból. Jeden z nich strasznie go pobił kolbą do karabinu.

W Szewczenkowie ludzi torturowano przy użyciu windy. Przywiązywano ich za ręce i uruchamiano maszynę. Szef gminy wspomniał również o innych miejscach tortur. Jak było we wsiach, które odwiedziliście?

Jak wjeżdżaliśmy do wsi, to od razu dowiadywaliśmy się, gdzie torturowano i chowano ludzi. Najczęściej na miejsca tortur wybierano szkoły czy domy kultury.

Kogo torturowano?

Na to nie ma reguły, to było ich widzimisię. Na pewno torturom poddawano osoby podejrzewane o to, że działają po stronie ukraińskiej. Puszczali tam nie żołnierzy, tylko przestępców.

Widzieliśmy to wcześniej, jak przyjechaliśmy do Borodzianki z pomocą humanitarną. Tam sprawdzano, czy zwłoki leżące na ulicach nie są zaminowane. Czyli przyczepiono linę do nogi, odciągano ciała, bo Rosjanie w ten sposób zastawiali pułapki.

Mówiła pani o schemacie działania Rosjan w ukraińskich miejscowościach. Jak on wyglądał?

Pierwsze, co robią żołnierze rosyjscy, to okopują, ustawiają pułapki, minują drogi, żeby na pewno nikt nie mógł wjechać i wyjechać. Później zaczynają zbierać informacje od ludzi: kto tu wspiera Ukrainę, kto jest antyputinowski. Jeśli zostali jacyś mężczyźni, to szukają na ich ciałach tatuaży świadczących o tym, że walczyli w 2014 roku. Jeżeli coś takiego znajdą, to zaczynają się tortury bądź egzekucja.

Byliście w miejscach tych tortur?

Widzieliśmy budynki z zewnątrz, ale nie byliśmy w środku. Ze względów bezpieczeństwa towarzyszyli nam ukraińscy żołnierze.

Prawie dziewięć miesięcy pod rosyjską okupacją. Wiemy z relacji w mediach, w jaki sposób działali rosyjscy żołnierze. Czy kobiety, które pozostały we wsiach, opowiadały, czego doświadczyły?

Kobiety mieszkające we wsi nie będą mówić o tak osobistych rzeczach. Nawet jeśli któraś została zgwałcona, to będzie wstydziła się o tym mówić. Jestem przekonana, że działo się to, co wszędzie.

Chersoń i okolice nadal są zagrożone ostrzałami ze strony Rosji. Ludzie się nie obawiają?

Obawiają się. Ale ci, którzy zostali u siebie w domu, nie dadzą się przepędzić.

To głównie starsze osoby, mocno przywiązane do miejsca, ziemi?

W większości tak. Ale są i młode rodziny z dziećmi, które najczęściej albo nie mają żadnych zasobów finansowych, żeby gdzieś uciekać, albo mają poczucie, że są u siebie. Trochę to rozumiem.

Jak już wspominaliśmy, to już prawie dziewięć miesięcy wojny. Jak po takim czasie morale u ukraińskich żołnierzy?

Od samego początku mamy kontakt z wojskiem ukraińskim. Na początku sytuacja była dramatyczna, szli walczyć i mieli prowiant od żony. Ukraińska amia miała im do zaoferowania jedynie karabin. Od kiedy zaczęły spływać fundusze ze świata, są świetnie wyposażeni. A ich morale są wysokie. Wiedzą, że cały świat za nimi stoi.

A jak pomaga im ten zachodni świat?

Ukraińscy żołnierze w trybie ekspresowym zostali przeszkoleni przez zagraniczne wojsko. Przez kilka ostatnich miesięcy byli szkoleni, również w kwestii organizacji. I w bardzo krótkim czasie zrobiono z nich zawodowych żołnierzy.

Bo to nie sami komandosi, ale też zwyczajni ludzie, którzy z dnia na dzień zmienili swoje życia?

Tak, to są zwykli ludzie, którzy jeszcze parę miesięcy temu sprzedawali uszczelki w sklepie budowlanym. To nie są komandosi. To są mechanicy samochodowi, którzy sami się zgłosili, kiedy zaczęła się wojna. Oni są tak zdeterminowani i przekonani, że z pomocą Zachodu wygrają tę wojnę. Wiedzą, o co walczą. Wiedzą, że jeśli przegrają, to zostaną zamknięci za żelazną kurtyną na kolejne 100-200 lat.

Od piątku euforia. Prezydent Zełenski przyjechał do Chersonia, ludzie wieszają flagi i cieszą się wolnością. Jak świętują mieszkańcy okolicznych wiosek?

Flagi powiewają wszędzie. Miejscowi wyciągają je z zakamarków. Ludzie pochowali w domach te flagi ryzykując życie. Są bardzo wdzięczni żołnierzom. Wiedzą, że ta wojna nadal trwa. Mimo że sami są zmęczeni psychicznie, to dbają o wojsko. To miejscowe kobiety odpowiadają za organizację pomocy, jedzenia. Trauma traumą, wojna wojną, ale żołnierzom trzeba dać jeść, by mogli dalej walczyć.

Co przywozicie miejscowym?

Zawsze zabieramy ze sobą paczki żywnościowe składające się z wysokokalorycznych produktów. Ludzie gotują tam na ognisku, bo nie mają prądu, więc muszą to być produkty, które bez problemu można wrzucić do wrzątku, jak np. kasza. Zabieramy też silne leki przeciwbólowe. Teraz do szpitali polowych wieźliśmy materace medyczne, torby dla frontowych ratowników medycznych, baterie, latarki, stazy dla żołnierzy. To rzeczy, które ratują życie, a są bardzo drogie.

Dla dzieci przywozimy misie. Dużo matek wyjechało, ale duża część została. Przywozimy także szczoteczki, pasty do zębów, pieluchy, podpaski. Ci ludzie przez ostatnie miesiące nie mieli do tego dostępu.

Poruszamy się razem z frontem. Słyszy się, że duże organizacje wysyłają mnóstwo pomocy, ale do miejsc i ośrodków, które nie są aż tak zagrożone. Wspomiane organizacje nie mogą zaryzykować zdrowia i życia swoich wolontariuszy.

Więc takie organizacje jak wasza ryzykują zdrowie i życie i ruszają z pomocą do takich miejsc?

Nie jesteśmy samobójcami, ale nasi kierowcy wiedzą, po co to robią. My bazujemy na ścisłej współpracy z wojskiem. Wygrywamy też tym, że jeździmy busami. Bo ciężarówka nie ucieknie, kiedy zaczyna się coś dziać... Oczywiście pomoc, która dojeżdża do ośrodków z uchodźcami, jak najbardziej jest potrzebna. Mam tylko żal do dużych organizacji, że nie są tam, gdzie powinny być. Zwłaszcza, że oni mają ciągły przypływ środków.

Duże organizacje, które żyją z tej pomocy, działają jak korporacje, zachowują się strasznie zachowawczo. W Ukrainie trwa wojna, tam leży dziadek, który ma raka, a od miesięcy nie dostaje leków przeciwbólowych. PAH wiesza piękne billboardy, informuje, ile pomocy dostarczyli, a tak naprawdę od początku wojny PAH podawał nasz numer telefonu. Jak ktoś dzwonił z pytaniem, czy mogą podrzucić pomoc humanitarną, to nasi kierowcy jechali.

Były tygodnie, że dziennie odbierałam 20 telefonów z polecenia PAH. Już nawet żartowaliśmy, że PAH przekierował swoje numery telefonu na moją komórkę.

Ile razy była pani w Ukrainie?

Byłam w Ukrainie 12 razy. Mam małe dziecko, więc nie mogę ciągle gdzieś jeździć, siedzę więc też w biurze. Naszemu prezesowi kończą się już kartki w paszporcie. Kursuje w tę i z powrotem. Mamy też stałe punkty w Ukrainie.

Nie obawia się pani o swoje bezpieczeństwo?

Oczywiście, że się obawiam. Ale gdyby ta wojna się rozlała, to chciałabym, żeby mój zagraniczny odpowiednik dostarczył mojemu dziecku mleko. Ktoś musi to robić. Nie jesteśmy bohaterami, ale zwykłymi ludźmi. Tak po prostu trzeba. Ktoś musi to robić, a że padło na nas, to padło na nas.

Kim wy właściwie jesteście?

Jesteśmy przypadkowymi ludźmi, którzy na początku wojny poznali się w internecie. Każdy z nas prowadzi swój biznes, teraz głównie po to, by zarobić na rachunki. Nigdy żadne z nas nie miało zapędów do wolontariatu.

I w lutym ruszyliście z pomocą?

Jak zaczęła się wojna, to czułam się bezsilna, miałam covid, który zatrzymał mnie w domu. I wtedy na grupach pomocowych na Facebooku pojawił się pomysł, by zrobić pierwszy duży konwój ewakuacyjny. Zajmuję się transportem, więc stwierdziłam, że się przyłączę. Zorganizowaliśmy ten konwój. Ewakuowaliśmy niepełnosprawnych, staruszków. Każdego, kto chciał uciekać.

To był grunt pod fundację?

Tak, to wszystko tak się zaczęło dziać. Nagle zostaliśmy ekspertami w zdobywaniu grantów i zbieraniu pieniędzy w internecie. Nagle ktoś dał busa, ktoś nakręcił film na YouTube i tak to się wszystko samo nakręciło. To się po prostu zadziało.

Wierzy pani w kres tej wojny?

Ta wojna albo skończy się przewrotem wierchuszki putinowskiej, albo potrwa bardzo długo. Im też już przestaje być wygodnie, też w Rosji mają bunty. Rodziny zaczynają się upominać o chłopców, którzy pojechali na wojnę i po trzech dniach zginęli.

Mam nadzieję, że ta wojna skończy się jak najszybciej. Przyjęliśmy, że nie jesteśmy po żadnej ze stron. Gdyby trzeba było, to chleb dałabym też Ruskiemu. My jesteśmy po stronie ludzi. Mamy nadzieję, że to się skończy i że wreszcie ludzie przestaną cierpieć.