– Egzekucja poprzez strzelanie w tył głowy to jeden ze znaków rozpoznawczych rosyjskiej technologii zbrodni. Charakterystyczny jest osobisty kontakt na linii kat–ofiara – mówi prof. Piotr Osęka, historyk z Instytutu Studiów Politycznych PAN. W wywiadzie dla naTemat.pl wymienia wyróżniki ludobójstwa popełnianego przez Rosjan.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Anna Dryjańska: Czy rosyjskie zbrodnie wojenne na Ukrainkach i Ukraińcach mogą zszokować historyka?
Prof. Piotr Osęka: Oczywiście, przecież historyk też jest człowiekiem. Zdjęcia i nagrania – z Buczy, Borodzianki, Mariupola... – są dla mnie wstrząsające. Nawet specjaliście od dziejów najnowszych, które obfitują w dokumentację zbrodni i okrucieństw, trudno na to patrzeć.
Do tego dochodzi czynnik rodzinny. Moja mama była ośmioletnią dziewczynką, gdy wybuchło powstanie warszawskie. Przeżyła je, ukrywając się w piwnicy.
Gdy patrzy na dramatyczne materiały z Mariupola, mówi, że wracają do niej wspomnienia. I że znowu po latach czuje zapach, jaki unosi się w powietrzu po bombardowaniu. To dla niej bardzo trudne. Mówi, że właśnie tak wyglądało jej dzieciństwo.
Jako historyk nie mogę uciec przed refleksją, że materiały, które kiedyś byłyby ujawniane po latach, jeśli w ogóle, dziś pojawiają się w internecie niemal w czasie rzeczywistym. Natychmiastowość, z jaką świat otrzymuje dowody zbrodni, to charakterystyczna cecha tej wojny.
Zapytam inaczej: czy jest pan zdziwiony, że rosyjscy żołnierze torturują, gwałcą i zabijają ludność cywilną w Ukrainie?
Nie chcę, by zabrzmiało to brutalnie, ale byłoby czymś nietypowym, gdyby tego nie robili. Skrajne okrucieństwo wobec ludności cywilnej to historyczny standard, z którego armia rosyjska czerpie pełnymi garściami.
W średniowieczu wojsko, które zdobywało oblężony gród, urządzało krwawą łaźnię. Chodziło o zemstę, ukaranie cywilów za to, że się bronili, ale także zmotywowanie mieszkańców innych miejsc, by nie stawiali oporu, a w zamian ocalili życie. Nic nie wysyła mocniejszej wiadomości niż masakra.
Próba ochrony ludności cywilnej przed żołnierzami to względnie nowy wynalazek – po koszmarze II wojny światowej politycy, działaczki społeczne i prawnicy postawili na rozwój konwencji międzynarodowych określających prawa człowieka.
Ostatecznie jednak wszystko rozbija się o to, czy jest wola polityczna, by ich przestrzegać. Jak widać w Rosji jej nie ma. Zbrodnie wojenne na ukraińskim społeczeństwie to element taktyki wojskowej, a nie samowola żołnierzy.
Ale przecież rosyjscy żołnierze byli przekonani, że będą Ukraińców wyzwalać, ratować przed rzekomymi nazistami. W jakim świecie można to pogodzić ze strzelaniem w tył głowy cywilom z zawiązanymi rękami?
W świecie rosyjskiej propagandy, która po 24 lutego uległa szybkiej ewolucji. Najpierw rzeczywiście mówiono o specjalnej operacji militarnej, która potrwa kilka dni i ma na celu ochronę ukraińskiej ludności. Sugerowano usunięcie Zełenskiego i reszty ukraińskich władz, a potem szybkie zakończenie sprawy.
Jednak gdy okazało się, że społeczeństwo broni się przed Rosjanami, rosyjska propaganda wyzwoleńcza ustąpiła miejsca ludobójczej – przepełnionej gniewem, a nawet furią, że wojna nie przebiega zgodnie z planem Putina.
Ukrainki i Ukraińcy są teraz przedstawiani w Rosji jako wściekłe zwierzęta, z którymi się nie dyskutuje, tylko stosuje wobec nich „odstrzał”. Kreml postawił znak równości między rzekomą denazyfikacją a deukrainizacją.
Według tej nowej narracji ochrony wymaga społeczeństwo rosyjskie, które jest podobno strasznie zagrożone przez sam fakt, że istnieje wolna Ukraina. Państwo ukraińskie jest ukazywane jako niebezpieczny, sztuczny twór, wynaturzenie, coś, co trzeba zetrzeć z powierzchni ziemi.
W kremlowskim przekazie pojawia się też autorefleksja: najazd trzeba doprowadzić do końca, bo Ukraińcy nie wybaczą tego, co rosyjscy żołnierze już zdążyli tam zrobić.
Naród ukraiński – przy czym warto zauważyć, że media rosyjskie unikają słowa "naród" w odniesieniu do Ukrainy – ma zostać poddany reedukacji.
Państwowa propaganda wtłacza Rosjanom do głów, że ludność musi ponieść karę za to, że chce być niepodległa i że trzeba dopilnować, by pokolenie Ukraińców, które wejdzie w dorosłe życie za 20 lat, było już pokorne i pogodzone z losem.
I tu ważna zasada natury ogólnej: historia uczy nas, że każde ludobójstwo jest poprzedzone nienawistną propagandą. Oczywiście nie każda nienawistna propaganda prowadzi do takiego finału, ale nie ma ludobójstwa, do którego nie byłaby wstępem.
Rozmawiałam z Ukrainką, która uciekła do Polski przed wojną. Z zaszklonymi oczami pytała mnie, jak to możliwe, że w XXI wieku ludzie wierzą w takie bzdury o innych ludziach.
I co pani odpowiedziała?
Że ludzie wolą wierzyć, niż wiedzieć. Że łatwiej nienawidzić niż myśleć. I że jako ludzkość nie uczymy się na błędach.
Ludobójcza propaganda opiera się na bardzo prymitywnych mechanizmach, ale jeśli trafi na sfrustrowane, pełne resentymentów i lęku społeczeństwo, może okazać się wyjątkowo skuteczna.
Odwołuje się do potężnych emocji. Zmienia sposób postrzegania świata. Dlatego nawet mówi się o tym, że upaja, narkotyzuje odbiorców.
Jeśli dodamy do tego fakt, że Putin zamknął wolne media, dzięki którym rosyjskie społeczeństwo mogłoby przynajmniej nabrać wątpliwości w sprawie jego posunięć, a także karze ciężkim więzieniem za obrazę munduru, gdy mówi się prawdę o zbrodniach żołnierzy... Grunt został przygotowany według sprawdzonego przepisu.
Podobnie wyglądało to przecież w III Rzeczy. Hitler nie zaczął wojny od razu – najpierw zamknął krytyczne wobec nazistów gazety, a redaktorów wpakował do obozów koncentracyjnych.
Propaganda zagrzewała do nienawiści wobec Żydów, a jednocześnie surowo zabronione było przekazywania informacji o antysemickiej przemocy. Doniesienia o pobiciach i zabójstwach dezawuowano jako "żydowską prowokację". Analogie nasuwają się same.
Odczłowieczanie Ukraińców uprawiane w mediach koncesjonowanych przez Putina także nie może się spotkać ze skuteczną reakcją. Są punktowe, straceńcze wyrazy sprzeciwu pojedynczych ludzi, ale machina jedzie dalej.
A w Ukrainie giną ludzie. Zabijanie ludzi strzałem w tył głowy przywodzi mi na myśl Katyń. To uprawnione skojarzenie?
Oczywiście. Egzekucja poprzez strzelanie w tył głowy to jeden ze znaków rozpoznawczych rosyjskiej technologii zbrodni. Charakterystyczny jest osobisty kontakt na linii kat – ofiara.
Jest konkretny człowiek, który pociąga za spust i konkretny człowiek, którego trafia wystrzelona przez niego kula. W przypadku Katynia było to 21 768 osobnych egzekucji wykonanych na polskich oficerach.
A teraz pomyślmy o tym, jakie sposoby zabijali Niemcy. Oni podczas II WŚ zasłynęli organizowaniem fabryk śmierci, jakimi były obozy zagłady.
Początkowo, między 1939 i 1942 rokiem, gdy ludobójcze praktyki stosowano na mniejszą skalę, lokalnie i mniej masowo, żołnierze stawiali ludzi w szeregu i posyłali serie z karabinów maszynowych. Trudno by było naocznie ustalić, kto zginął od czyjego pocisku.
Rosjanie robią to inaczej – ich egzekucje cechuje makabryczna intymność.
Są jeszcze jakieś podobieństwa między zbrodniami wojennymi w Ukrainie a Katyniem?
Łączy je kłamstwo, które jest elementem rosyjskiej kultury politycznej. Media Putina wkładają dużo wysiłku w to, by przekonać Rosjan, iż zbrodnie wojenne w Ukrainie to dzieło samych Ukraińców. Mówiąc krótko: kłamią, że to Ukraińcy sami się zastrzelili...
Chwileczkę: odpowiedzialność za zbrodnie zdejmują z żołnierzy te same państwowe media, które do tych zbrodni podżegają? To nielogiczne.
Ludobójcza propaganda nie musi być logiczna. Straszne obrazy z Buczy i innych miast przedostały się do rosyjskiej opinii publicznej, a to niekorzystne dla Kremla.
Władze szybko zrozumiały, że to może osłabić poparcie dla inwazji, bo co innego czytać o rzekomo koniecznej operacji wojskowej, służącej budowie Wielkiej Rosji, a co innego widzieć konkretne ofiary żołnierzy: kobietę z breloczkiem Unii Europejskiej, ludzi rozstrzelanych w kolejce po chleb, chłopca zabitego w piwnicy.
Stąd ten ogromny wysiłek rosyjskiej machiny propagandowej, także, a może nawet przede wszystkim w mediach społecznościowych, by wmówić Rosjanom i światu, że to nie wojska Putina dopuściły się tych zbrodni.
Zaczął płynąć potok kłamstw – często wzajemnie sprzecznych. Obok wersji, że Ukraińcy zabili się sami, lansowane są inne: od amerykańskiej prowokacji po inscenizację z użyciem manekinów albo z udziałem statystów. I to wszystko jak wstążeczką przepasane jest oskarżeniami o rusofobię i próbę skalania dobrego imienia rosyjskiej armii.
Czego rosyjskiej armii? Zaraz do tego wrócimy. Najpierw jednak chcę się zatrzymać przy kłamstwach. To chyba też tradycja. Gdy w 1943 roku Niemcy odkryli ciała polskich oficerów w Katyniu, Rosjanie kłamali, że to oni, Niemcy, ich zabili.
Owszem, ale kłamstwo katyńskie zaczęło się znacznie wcześniej. Rosjanie zamordowali polskich oficerów w absolutnej tajemnicy, więc polskie władze miały nadzieję, że oni się odnajdą. Może w łagrze, może na zesłaniu, ale żywi.
Stalin posunął się nawet do tego, by udawać, że chce ich odnaleźć. To była gigantyczna mistyfikacja, żeby oszukać Andersa i Sikorskiego. Pozorowano na przykład poszukiwania Polaków w Mandżurii. A przecież Stalin wiedział najlepiej, że nie żyją i gdzie leżą ich ciała, bo to na jego rozkaz zostali zamordowani. Zachowała się dokumentacja, która to potwierdza.
Czy cywile w Ukrainie są mordowani na mocy bezpośredniej decyzji Putina? Jeszcze tego nie wiemy. Wiemy natomiast, że żołnierze nigdy nie mordują i nie gwałcą ludności – wzdragam się na to określenie, ale nie mam lepszego – w sposób oddolny. Zawsze jest przynajmniej przyzwolenie dowództwa.
Mamy też informacje, że podobnie jak podczas drugiej wojny światowej, Rosjanie mieli listy proskrypcyjne z nazwiskami elit politycznych i społecznych, których planowali uwięzić i zamordować. Szczęśliwie wojsko Putina zajęło względnie niewielką część Ukrainy i te plany tylko w niewielkim stopniu zostały wprowadzone w życie.
Gdy przeczytałem, że Rosjanie przywieźli ze sobą do Ukrainy mobilne krematoria, uzmysłowiłem sobie z przerażeniem, że oni przecież nie przewidywali dużych strat własnych, więc zapewne w ten sposób chcieli zacierać ślady ludobójstwa.
Rosyjskie kłamstwa o Ukrainie nie zaczęły się od zaprzeczania swoim zbrodniom. Kłamliwy był już sam powód ataku, a więc rzekoma denazyfikacja Ukrainy. Te kłamstwa, podobnie jak kłamstwo katyńskie, mają wiele warstw.
Rosjanie przez dziesięciolecia potrafili skutecznie ukrywać prawdę o swoich zbrodniach, ale akurat w tym przypadku wojna pokrzyżowała im szyki.
Niemcy wkroczyli na tereny, gdzie wcześniej zabito i pogrzebano polskich oficerów. W 1943 żołnierze Wehrmachtu, którzy stacjonowali wówczas w okolicy, nagłośnili sprawę. Usłyszeli od miejscowej ludności o masowych egzekucjach polskich oficerów przez NKWD i postanowili to sprawdzić.
Gdy pierwsze ekshumacje potwierdziły zbrodnię, Niemcy wezwali Czerwony Krzyż. Dowody potwierdzały, że egzekucji dokonali enkawudziści.
Jednak w tym czasie rosyjskie władze nie próżnowały. Nie tylko wskazały palcem Niemców, ale i zastraszyły świadków zbrodni, by złożyli fałszywe zeznania. Na tej podstawie komisja Nikołaja Burdenki oświadczyła, że Katyń to zbrodnia hitlerowców.
Ekipa Stalina posunęła się nawet do tego, by oskarżyć Niemców za Katyń w Norymberdze. Potem jak niepyszni musieli się z tego wycofywać, bo dowody potwierdzały wersję Niemców.
Ci podczas II wojny światowej popełnili wiele straszliwych zbrodni, ale mord w Katyniu nie był jedną z nich. Alianci nie zgodzili się na fabrykowanie oskarżeń.
W Katyniu Rosjanie przynajmniej próbowali zamaskować zbrodnię. W Buczy i innych ukraińskich miejscowościach nawet nie zakopali ciał swoich ofiar.
Konstanty Gebert stawia tezę, że robią to specjalnie, by cały świat to zobaczył i zaczął się bać rosyjskiej armii. Ja jednak nie do końca się z tym zgadzam. Gdyby tak było, Kreml nie wkładałby tyle sił i środków w to, by zamącić te zbrodnie kłamstwami.
Moim zdaniem bardziej prawdopodobne jest, że żołnierze Putina po prostu nie zdążyli zakopać ciał. Nie spodziewali się, że tak szybko będą musieli się wycofywać.
Opuszczali miejsca takie jak Bucza w kompletnym popłochu, bali się okrążenia. W ostatniej chwili zabijali więźniów – martwi nie opowiedzą przecież, co im zrobiono, nie będzie świadków.
Zostawianie za sobą ciał jeńców to również echo II wojny światowej i kolejny znak rozpoznawczy rosyjskiej technologii zbrodni. Gdy w 1941 roku do Lwowa mieli wkroczyć Niemcy, Rosjanie taśmowo zabijali swoich więźniów. Podobnie jest teraz.
Obawiam się zresztą, że dotychczas znane nam przykłady zbrodni wojennych w Ukrainie to tylko wierzchołek góry lodowej. Bucza może być drugą Srebrenicą.
Wróćmy do tego rzekomo dobrego imienia rosyjskiej armii. Wie pan, z czym mi się kojarzy? Z armią gwałcicieli, którzy polują na wszystkie kobiety – od małych dziewczynek po niedołężne staruszki. Którzy krzywdzą, używając nie tylko własnego ciała, ale i rozbitych butelek. Gwałcą indywidualnie lub zbiorowo, do nieprzytomności albo na śmierć, a czasem nawet po niej. Od Polek, przez Niemki, po swoje własne rodaczki wywiezione na roboty przymusowe. Tak było 80 lat temu, a teraz podobnie prześladują i zabijają kobiety w Ukrainie.
Szacuje się, że w Prusach Wschodnich każda kobieta została zgwałcona przez sowieckich żołnierzy przynajmniej raz.
Podobnie przerażające statystyki dotyczą Węgier, które były w sojuszu z III Rzeszą, więc rosyjska armia robiła tam, co tylko chciała. Być może to ten masowy atak na węgierskie kobiety – a potem krwawe stłumienie rewolucji w 1956 roku przez Armię Radziecką – tłumaczy obecną uległość Węgier wobec Rosji. To były zbrodnie, które wryły się w społeczną pamięć.
Jednak Rosjanie o tym nie wiedzą, a nawet jeśli się domyślają, to z pomocą państwa wypierają tę wiedzę, jako antyrosyjską propagandę. Ci, którzy ośmielali się o tym mówić, byli uciszani jako kłamcy albo zdrajcy donoszący na swój kraj.
Uczniowie nie przeczytają o tym w podręcznikach, a telewidzowie nie obejrzą o tym dokumentu.
Oni poznają alternatywną wersję historii, w której wyzwoliciele walczący z nazistami w wojnie ojczyźnianej to bez wyjątku bohaterowie bez skazy. Nie bez powodu to na ich powoływał się Putin, wysyłając żołnierzy do Ukrainy.
I nie przez przypadek rosyjscy żołnierze kradną na potęgę jak ich przodkowie, co jest kolejnym "znakiem firmowym" rosyjskiej inwazji. W jakiej nędzy muszą żyć ci ludzie, skoro masowo rabują używane pralki Ukraińców?
Młodzi mundurowi, których Putin rzucił na front – a jednocześnie często z rozmysłem na pewną śmierć – mają czuć się kontynuatorami misji swoich wyidealizowanych przodków. W końcu czy jest jakaś szlachetniejsza walka niż wyzwalanie ofiar nazizmu?
I tu dochodzimy do kolejnego znaku rozpoznawczego rosyjskich zbrodni wojennych: do ogromnej pogardy, z jaką rosyjscy przywódcy traktują własnych żołnierzy.
Radziecki sztab planował wojenne operacje bez oglądania się na własne straty osobowe. Starano się oszczędzać tylko sprzęt. W bitwie polegnie 200 albo 300 tysięcy żołnierzy? Nie szkodzi, na ich miejsce wyśle się kolejnych. – U nas ludziej mnogo! – deklarował arogancko Stalin.
Rosja od wieków traktuje własnych obywateli w sposób okrutny. I nie chodzi wyłącznie o żołnierzy. Przecież rosyjscy cywile – ci nieprawomyślni albo niewygodni – podczas czystek w latach 30. też byli zabijani strzałem w tył głowy. To nie była metoda przeznaczona wyłącznie dla polskich oficerów w Katyniu.
To okrucieństwo władzy wobec obywateli, represje, cenzura, prześladowania, to wszystko stało się elementem rosyjskiej kultury politycznej.
Gdy twoje własne państwo pokazuje ci, że twoje życie nie ma znaczenia, że w razie potrzeby decydenci bez mrugnięcia okiem poślą cię na śmierć, to uczysz się fatalizmu, rezygnacji i przestajesz szanować życie innych. A jeśli protestujesz – tracisz własne.
Przed Ukrainą była Gruzja, a przed nią Czeczenia... Do dziś szokuje bezwzględność, z jaką rosyjskie władze zabiły zakładników w Dubrowce po to, by dopaść terrorystów. Własny kraj zgotował uwięzionym ludziom gorszy los niż porywacze!
Andriej Sacharow, wybitny rosyjski fizyk i opozycjonista, ostrzegał, że gdy państwo własnych obywateli żelazną ręką zmusza do uległości, to zmierza do wojny. Dziś widać szczególnie wyraźnie, jak przenikliwe było to spostrzeżenie.
Nie chcę, by powstało wrażenie, że Rosjanie i Niemcy mają wyłączność na zbrodnie wojenne. To nie tylko nieprawdziwa, ale i bardzo niebezpieczna iluzja. Zbrodnie popełniali Argentyńczycy, Francuzi, Polacy, Rwandyjczycy, Serbowie, Amerykanie... Nikt nie ma czystej karty.
Oczywiście, że nikt nie ma monopolu, w odpowiednich warunkach ludobójstwo jest możliwe wszędzie. Ale ważna różnica polega na tym, że Rosja nigdy nie rozliczyła się ze swojej krwawej przeszłości, w tym również za zbrodnie ZSRR.
Weźmy na przykład USA. Amerykańscy żołnierze w latach 60. i 70. popełniali zbrodnie wojenne w Wietnamie. To niepodważalny fakt, można tylko dyskutować o skali. Ale Amerykanie napisali o tym tysiące artykułów, wydali setki książek, nakręcili dziesiątki filmów. Wielokrotnie spojrzeli w lustro, mimo że wiedzieli, jak bardzo nie spodoba im się to, co zobaczą.
W Rosji czegoś takiego nigdy nie było – nie dlatego, że nikt nie chciał tego zrobić, tylko dlatego, że władza na to nie pozwala.
O żołnierzach albo w ogóle o historii, albo dobrze, albo wcale.
Ponurym symbolem tej polityki jest wydarzenie, do którego doszło w pierwszych dniach inwazji na Ukrainę.
Upolityczniony Sąd Najwyższy podtrzymał decyzję o delegalizacji Memoriału, rosyjskiego stowarzyszenia historycznego broniącego praw człowieka i dokumentującego zbrodnie w Rosji, a wcześniej w Związku Radzieckim. Na Kremlu mogą zacierać ręce – już nikt im nie będzie "zniekształcał" historii.
Jedną z ofiar Putina – nie tylko podczas tej wojny – jest prawda. A za nią niestety idą kolejne.