Święta w domu dziecka. "Marzą o tym, by być w domu. Ale są i takie, które nie chcą tam wracać"
Od ilu lat pracuje pani w domu dziecka?
Zofia Bagińska: Od 45 lat, ale dyrektorką jestem od 38.
A miało być tylko na chwilę, prawda?
Przyjechałam tylko na 2 lata, broń Boże dłużej. Kocham Warszawę i miałam do niej wracać jak najszybciej. Zostałam jednak w Szymonowie koło Ostródy. Przepiękne miejsce, przepiękny jeszcze poniemiecki dom, w którym od lat dzieci znajdują opiekę. Pierwsze przyjechały w 1946 roku z Syberii.
W trakcie tych 45 lat ile dzieci zdążyła pani poznać?
Nie wszystkie były tutaj do 18 roku życia, ale według naszej księgi ewidencyjnej przez moje ręce przeszło ponad 700 dzieci.
Najtrudniejsza sytuacja w trakcie tych 45 lat?
Była taka tragedia... Chyba największa, która się w moim życiu zdarzyła. Rodzina adoptowała dziewczynkę, ale nie z naszego domu. Pamiętam jak dzisiaj, w Wielki Piątek przyjeżdża pan, który mówi: "Proszę pani, przywiozłem tę dziewczynkę, wszystko załatwiłem, oddaję". Ja na to: "Co? Z rodziny adopcyjnej pan oddaje? Boże, przecież ludzie psa nie wyrzucą. Jak pan może to zrobić?".
Co odpowiedział?
Powiedział: "Nie proszę pani, nie nawiązała się więź emocjonalna i w ogóle nie mamy o czym rozmawiać". Dla takiego dziecka to jest tragedia. Mam z tą dziewczyną kontakt do dziś, ułożyła sobie życie, ma swoje dzieci. Ale co musiała przeżywać, to tylko ona najlepiej wie. To gorsze nawet niż moment tych samotnych świąt tutaj spędzonych.
Pamięta pani swoje pierwsze Boże Narodzenie w tym miejscu?
Tak. Wtedy pracowali tu moja siostra i mój szwagier. On był dyrektorem. Pomału wprowadzali mnie w tutejszą codzienność, tutejszą rzeczywistość. Starali się, by święta były naprawdę wielką uroczystością, by dzieciaki mogły spędzić ten czas jak najprzyjemniej.
Tak się stało, że szwagier bardzo szybko zmarł, miał 48 lat, i ja objęłam po nim dyrektorstwo. Wiedziałam, że chcę kontynuować to, co rozpoczęli moi poprzednicy.
Gdy dzwoniłam i prosiłam o rozmowę, mówiła pani, że święta w domu dziecka to najtrudniejszy okres w roku.
Na pewno jest to trudny okres, ale jesteśmy od tego, żeby te dzieciaki wspierać, żeby uprzyjemnić im czas, żeby nie czuły lub czuły w jak najmniejszym stopniu to oddalenie od bliskich.
Ale tęsknoty pewnie nie da się pozbyć?
Na pewno tęsknią. Ale zawsze staramy się znaleźć jakąś babcię, ciocię, kogoś bliskiego. Ten kontakt, który uda im się nawiązać, też będzie namiastką bliskości.
Mamy też całe rodzeństwa, ponieważ nie pozwalamy na ich dzielenie. To być może również wpływa na atmosferę świąt – są razem, a wtedy ta tęsknota nie jest już tak przytłaczająca.
Dzieciaki naprawdę są bardzo świadome. Wiedzą, że w domu rodzinnym też nie jest najlepiej, ale są i takie, które wszystko by oddały, byleby tylko tam wrócić. Tutaj sąd ma dużo do powiedzenia. Są kuratorzy, którzy sprawdzają, czy jest to możliwe.
Jeśli jednak jest możliwość spędzenia czasu z rodziną, to zawsze proszę sąd, a nawet błagam, żeby dał chociaż zgodę na same święta.
Były i takie sytuacje – jest babcia, która, o czym wiedziałam, bardzo kocha te dzieci, ale w domu dziecka jest jej 6 wnuków, a ona nie jest w stanie wziąć ich do siebie. Więc wsiadamy w samochód, babcię przywozimy tutaj. Babcia spędza z dziećmi Wigilię, zostaje na dwa dni. Jest szczęśliwa, a dzieci jeszcze bardziej.
Przywoziliśmy też ojca, matkę, której odebrano dzieci miesiąc wcześniej. Przyjechała do nas, ale była tylko na Wigilii, po kolacji odjechała. I tak też można zrobić. Wiem, że komuś może się to nie podobać...
Są dzieci, które jednak nie chcą wracać do domu?
Muszę przyznać, że kilka razy było tak, że dziecko nie chciało jechać do domu. Takie sytuacje najczęściej dotyczą starszych dzieci. Nawet teraz jest 17-letnia dziewczynka, która nie chce opuścić domu dziecka na Boże Narodzenie. Nie ma takiej siły, która ją do tego zmusi.
Pamiętam też Kasię i Piotrka, którzy mieszkali w Szymonowie wiele lat temu. Ich mama przeprowadziła się do Wrocławia. Wyjeżdżając, powiedziała, że dzieci zabiera, ale nie do Wrocławia, tylko tutaj, blisko, do cioci.
Piotrek był bardzo za mamą, a Kasia widziała więcej, wiedziała, co się dzieje. Dlatego, gdy usłyszała słowa matki, stwierdziła: "Do cioci? Ja nigdzie stąd nie jadę". Piotrek popatrzył i niewiele myśląc dodał: "Ja też nie jadę. Zostaję z siostrą". Może do mamy by chciały, ale do cioci nie. Zresztą z Kasią i z Piotrem do tej pory mam kontakt.
Wiele razy było tak, że w wigilię rano odbierałam telefon: "pani Zosiu możemy przyjechać ze swoimi dzieciakami?". Dzwonią wychowankowie, którzy już są dorośli. Razem spędzamy ten czas. Spodziewam się, że w tym roku za stołem zasiądzie u nas około 20 osób – nasze dzieciaki, wychowawcy i kilka osób z Ukrainy.
Bywa, że te starsze, bardziej świadome dzieci, czują dużo złości, wściekają się na rzeczywistość, na dorosłych?
To są właśnie najtrudniejsze dzieciaki i często trafiają do nas za późno – gdy wchodzą w okres dojrzewania i wtedy rzeczywiście rozmowy z nimi są trudne. Jednak takie większe dzieci na ogół mają kogoś bliskiego.
Muszę jednak podkreślić, że nie ma takiej sytuacji, najmniejszego powodu, żeby nie było warto dać czegoś dziecku od siebie. Nawet jeśli się wydaje, że ono nie posłucha, że odpyskuje, ucieknie... Zawsze warto robić dla nich wszystko i każdemu chcę to powiedzieć. Nawet jeśli nie teraz, to może gdzieś, kiedyś coś mu się przypomni.
Dzieci nie chcą wracać do domów na święta, bo tam mogą nie mieć spokoju, bo tam może być np. alkohol?
Skoro dzieci dostały się do domu dziecka, to tak przeważnie jest. Jak najwięcej trzeba wtedy z tym dzieckiem być. Nie zostawiać go samego. Małym dzieciom trudno jest wytłumaczyć, dlaczego tak się stało. Najgorsza jestem ja, najgorsza jest pani Zosia, bo ona zabrała te dzieci.
Dlatego walczę o to, bronię się przed tym, żeby nasz samochód zabierał te dzieci z ich domów. Proszę, żeby ktoś przywiózł je innym samochodem służbowym, nie naszym, który później będą codziennie widziały. Wszystkie dzieci, które tutaj są, są skrzywdzone. A nasza rola jest taka, żeby po prostu te krzywdy chociaż zminimalizować.
Z jakimi emocjami się mierzą?
Serduszka się nie otworzy, nie zobaczy, co tam się dzieje, nie można zrobić prześwietlenia... Miałam kiedyś Adasia, który dostał w prezencie czekoladę – wtedy były jeszcze na kartki – i kiedy rano weszłam do jego pokoju, zobaczyłam, że cała pościel jest w tej czekoladzie. Pytam "Adasiu, co się stało?", a on na to "Ja dla mamy trzymałem i się rozpuściła".
To są takie momenty, kiedy człowiek nie wie, co ma robić. Takich sytuacji też trochę przeżyłam. Adaś w tej chwili doskonale sobie radzi. Pamiętam, że za pierwszą pensję, kiedy poszedł do pracy do Olsztyna, kupił dzieciom piłkę. Wtedy to było coś, bo to były zupełnie inne czasy.
A wracając do emocji, myślę, że rozumiem te dzieci. Nie muszę z nimi rozmawiać – tylko spojrzę i wiem, co on myśli, co ona czuje. Teraz też mamy dziewczynkę, która jest bardzo zamknięta w sobie. Obserwujemy ją wszyscy. Na szczęście znaleźliśmy jej ciocię i ciocia obiecała, że przyjedzie po nią.
Broń boże nie można pokazać dziecku, że jest takie biedne i mu współczuję. Nie tędy droga. Trzeba dać do zrozumienia, że mu pomożemy i zobaczymy, co będzie, może się uda. Jeżeli nad każdą sytuacją bym się roztkliwiła, to bym nie dała rady niczego zrobić.
Tym dzieciom trzeba pomóc, dlatego cenię sobie to, że wychowawcy dłużej pracują, że kadra jest stała, bo zmiana wychowawcy jest trochę jak rozwód w rodzinie.
Bywa, że dzieci czekają na mamę albo tatę, a rodzic nie przyjeżdża?
To jest okropne, dlatego zawsze mówię, nie obiecywać, a przyjechać. Ja z tymi rodzicami bardzo dużo rozmawiam. Jeżeli powiedzą, że w sobotę będą, to to dziecko czeka, już na wycieczkę nie będzie chciało pojechać, nie będzie chciało niczego innego robić. Staram się takim sytuacjom zapobiec.
Zawsze była pani z dziećmi w czasie świąt?
Jestem z nimi cały czas. Na pewno 40 Wigilii przeżyłam tutaj. Nie byłam, kiedy teść zmarł, może gdzieś jakaś choroba się przydarzyła, ale tak to zawsze jestem z dzieciakami. To są takie dni, Boże Narodzenie i śniadanie wielkanocne, że z dzieciakami trzeba być. Owszem, są wychowawcy, ale jeżeli kieruję tym domem, to mam taką potrzebę. Nie wyobrażam sobie inaczej.
Jak te święta wyglądają?
Dziś sens świąt Bożego Narodzenia trochę się rozmywa. Ważny jest Mikołaj, ważne są światełka etc., ale dzieciaki zapominają, o co tak naprawdę w tym chodzi. Dlatego pomalusieńku im to przypominamy, wyjaśniamy, dlaczego są prezenty, dlaczego jest choinka. Przygotowujemy się dużo wcześniej.
Część dzieci wyjeżdża, niektóre zostają. Nigdy nie miałam takich świąt, żeby nikogo nie było. Jeśli starsze dzieci zostają, to też są proszone, żeby pomagały piec ciasta, lepić pierogi, robić naleśniki z grzybami i z kapustą. Dzieci tworzą stroiki, bombki, kartki, które później przekazujemy innym.
To jest też moment, kiedy dzieci można nauczyć wdzięczności. Nie mogą tylko brać, muszą też coś dać od siebie. Dzieciaki przeszły traumy, potrzebna jest im duża pomoc, ale – jak już wspominałam – nie można też przesadzić. Nie można uczyć ich tego, że wszystko im się należy.
Musi być postawiona właściwa granica. To jest bardzo ważna sprawa – my dostajemy, my mamy, ale są obok nas ludzie, którzy też powinni mieć.
Od jakichś 15 lat robimy paczki dla ludzi po 80., którzy mieszkają blisko Szymonowa. Choć właściwie im nie są potrzebne paczki, tylko obecność, dlatego dzieci odwiedzają seniorów. Ten czas musi być wypełniony, nie może być tak, że dzieciaki usiądą i będą myślały.
O czym dzieci marzą poza tym, żeby mieć rodzinę?
Wiadomo, że chcą być w domu. To jest ich marzenie. Te rodziny często są też rozbite, gdzieś jest inny tata, gdzieś inna mama. One też tam mogą się źle czuć. Mogą chcieć tu zostać. Są takie sytuacje.
Patrzę na te rozbite małżeństwa, patrzę na te rozbite rodziny i widzę, że nikt nie widzi w tym momencie tragedii dzieci, a ona zawsze będzie. A jeśli dołoży się do tego jakiś alkohol...
A jeśli chodzi o prezenty materialne, to sytuacja się na tyle poprawiła, że wtedy Adaś się cieszył z tej jednej czekolady, a w tej chwili dzieci mają już dużo więcej. Na święta jest wszystkiego dużo, a później już coraz mniej, a np. we wrześniu, kiedy jest najtrudniejsza sytuacja, kiedy dzieci powyrastały z ubrań, kiedy muszą iść do szkoły, to wtedy pomoc jest niezwykle potrzebna.
Kiedy ktoś mnie pyta, co bym chciała dla dzieci, co by dzieci chciały, to mówię, że chciałabym, żeby te moje dzieci jak najwięcej świata zobaczyły. Jakiś czas temu dostałam piękny prezent – 5 tys. zł na konto stowarzyszenia. Wykorzystamy te pieniądze na basen i na kino. I już dzieciaki pojadą, przeżyją coś i oderwą się od Szymonowa.
Teraz organizujemy też wycieczkę jednodniową. Do Warszawy mamy rokrocznie wyjazd, żeby one jak najwięcej zobaczyły, żeby z jak największą liczbą osób się spotkały.
Pani Aneto są trudne sytuacje, na pewno, nieraz człowiek by serce wyjął i oddał. Tego nie da się zrobić, ale staramy się zrobić wszystko, żeby trochę tym dzieciom pomóc i żeby było im łatwiej.