Niszczą przyjaźnie, relacje z sąsiadami, biznesy i spokój. Co? Miejsca parkingowe
- Parkowanie w miastach jest na policyjnych mapach bezpieczeństwa jednym z głównych problemów
- Ceny miejsc postojowych to koszt rzędu kilkudziesięciu tysięcy złotych, a te nadal rosną
- Brak miejsc postojowych przyczynia się do degradacji miast, likwidacji niewielkich punktów usługowych, a także do tworzenia się konfliktów
Parking, który jest w stanie zniszczyć przyjaźń
Nie dalej niż pół roku temu znajoma opowiadała mi o kłótni ze swoim mężem o to, za ile sprzedać miejsce postojowe. Obiecali oni sąsiadom, że jedno miejsce włączą w sprzedaż mieszkania, a drugie odsprzedadzą im. Padła nawet wówczas kwota, jednak czas wyprowadzki mocno się wydłużył. W tym okresie osiedle się rozrosło, z miejscami postojowymi zrobił się problem, a to doprowadziło do eksplozji cen. Ergo – cena, którą ustalili (20 tys. zł), okazała się dwukrotnie niższa od rynkowej.
Najpierw żona pokłóciła się z mężem, który chciał być honorowy, ale ten ostatecznie przystał na argument, że 20 tysięcy to wysoka cena honoru, której nie poświęcą. O tym fakcie poinformował czekających na garaż przyjaciół. Finał był taki, że obie pary przestały się do siebie odzywać. Tak więc miejsce parkingowe, które potrafi cenniejsze być niż złoto, okazało się również cenniejsze od przyjaźni.
Parkingi, które zabijają relacje z sąsiadami
To, kto i jak parkuje, jest kością niezgody również na osiedlach, zwłaszcza w dużych miastach. Kłótnie o miejsca postojowe są niemal na każdym i to głównie o nie toczy się najbardziej zażarta dyskusja na osiedlowych forach.
Bywa, że dyskusja wychodzi poza internet i mieszkańcy bluzgają się wzajemnie o to, jak kto zaparkował i jakim prawem, a czasem nawet problem wymyka się spod kontroli. W naTemat opisywaliśmy nawet historię z Wrocławia, gdzie problem z miejscami postojowymi był tak duży, że ostatecznie mieszkańcy stanęli przed dylematem, czy nie parkować pod domem po 5 złotych za godzinę.
Lokatorzy dzielą się na dwa fronty – tych, którzy miejsce postojowe wykupili i tych, którzy parkują na dziko. Co więcej, jest osiedle na północy Wrocławia, na które regularnie przyjeżdża policja i interweniuje w... hali garażowej. Dochodzi tam bowiem do sytuacji, w których ludzie wzajemnie się zastawiają i urządzają na parkingu dantejskie sceny. Policja więc przyjeżdża, poucza i... w sumie tyle.
Więcej i tak nic nie może zrobić, przynajmniej dopóki kierowcy fizycznie nie skoczą sobie do gardeł. A i to się zdarza. Policja zajmuje się sprawą mężczyzny z Wałbrzycha, który za drobne przewinienia, w tym właśnie za zajęcie miejsca parkingowego, wrzucał ludziom pojemniki z kwasem masłowym do domu. Ot tak, w ramach zemsty.
Ludzie mogą zgodnie pożyczać sobie sól i cukier, mieć w nosie, czy ktoś nie oszukuje we wnoszeniu opłat za śmieci, ale gdy tylko zaczyna być mowa o tym, że "komuś się nie chciało wykupić miejsca postojowego", natychmiast zaczyna się wojenka. Nawet w gronie moich znajomych są osoby, które z sąsiadami nie rozmawiają właśnie przez parking i towarzyszące mu problemy.
W tym miejscu warto jednak dodać, że są też tacy, których parking zjednoczył i dzięki niemu właśnie rozmawiają. Parkując obok siebie w hali garażowej, ludzie się poznają, a nawet zaczynają się przyjaźnić. Znam przynajmniej kilka par, które zagadując do siebie przy wsiadaniu, wysiadaniu z auta, lub drodze do windy, zaczęły swoją znajomość. Często to także osoby, które razem walczą przeciwko wspólnemu wrogowi, który bez skrupułów zastawia chodniki i trawniki.
Pozytywnych przykładów tego, jak parkingi globalnie wpływają na życie ludzi i strukturę miast oraz miejscowości, jest niestety niewiele. Czasem wyobrażam sobie miasto, które nie jest przyozdobione z każdej strony wianuszkiem aut. Zresztą to też odpowiedź na to, dlaczego ludzie lubią spacerować po rynkach i starówkach – nie ma tam aut, dzięki czemu jest ładnie. No i nic nas nie rozjedzie.
Parking, który rujnuje tkankę miejską
Kwestie estetyki to sprawa drugorzędna. W idealnym miejscu do życia chcemy w końcu czuć się bezpiecznie. O to jednak trudno, kiedy zastawione są chodniki i przejścia dla pieszych. Na tym nie koniec parkingowych przywar. Bo gdyby tak zastanowić się, co stoi za upadkiem małych sklepów, zakładów usługowych czy lokali gastronomicznych, odpowiedź często ma ścisły związek właśnie z parkingiem.
Jeśli mamy do wymiany baterię w zegarku albo do dorobienia klucz, wolimy wybrać miejsce, w którym swobodnie zaparkujemy (czyt. galerię handlową), niż niewielki zakład usługowy na śródmieściu, gdzie na miejsce można polować wczesnym rankiem (gdy zakład jest jeszcze zamknięty) lub po 17 (gdy zakład już jest zamknięty). I nie mam tu do nikogo pretensji, bo sama w takich przypadkach wybieram opcję wygodniejszą, natomiast niewątpliwie parkingi grają istotną rolę w procesie transformacji miast.
W kontrze do tego sceptycy mogą przytoczyć tak kochaną przez wszystkich zagranicę. W końcu w takich Niemczech (np. na Bawarii) drobne punkty usługowe funkcjonują i mają się całkiem dobrze. To jednak rzecz, która również ma związek właśnie z parkingiem.
Przykładem może być zabytkowe miasteczko Burghausen, które w dużej mierze stanowi gród zamkowy z XV wieku. Oczywiście domyślnie nikt nie tworzył tam przestrzeni parkingowej, ale władze, żeby nie psuć krajobrazu, na dużym obszarze zbudowały hale garażowe pod ziemią. Dzięki temu na brak miejsc postojowych nikt nie narzeka, punkty usługowe poza galeriami handlowymi mają szansę normalnie funkcjonować, a Niemcy mogą do woli korzystać ze swojej krajowej technologii motoryzacyjnej.
Żeby dopuścić do takich rozwiązań, trzeba jednak było wyłożyć sporo pieniędzy i przyjąć, że problem sam się nie rozwiąże. Tymczasem w Polsce przechodzimy obok niego i nadal udajemy, że sprawa nie istnieje.
W tym miejscu dochodzimy do sedna sprawy, jaką jest to, dlaczego w ogóle Polacy tak bardzo potrzebują miejsc parkingowych. A no dlatego, że potrzebują samochodów. I można sobie mówić, że to fanaberie, ale to nieprawda.
Nie będzie ładu bez alternatywy
Problem z miejscami parkingowymi w Polsce pojawiał się równolegle z problemami w mieszkaniówce. W momencie, w którym ludzie zaczęli szukać jakiejkolwiek opcji na własne M., zdecydowali, że są gotowi dojeżdżać (tu o konsekwencjach). A że popyt generuje podaż, powstawać zaczęły osiedla, na których można wyłącznie postawić sobie dom, bez możliwości korzystania z jakiejkolwiek innej infrastruktury. Do szkoły, sklepu czy pracy trzeba było więc dojechać.
Choć rosnące z roku na rok korki były wyraźnym sygnałem, że na przestrzeni lat samochody zaczną być poważnym problemem, nikt się wówczas nie zatrzymał. Nie poszerzano dróg, nie inwestowano w transport zbiorowy i... nie budowano parkingów.
Jak więc sytuacja wygląda dzisiaj? Ludzie, którzy mieszkają w małych miejscowościach i wsiach, nie mogą liczyć na transport zbiorowy, bo mimo hucznie zapowiadanego powrotu PKS-ów, komunikacja w takich miejscach albo nie istnieje, albo w najlepszym wypadku kuleje. Na to, by przyjeżdżać wiecznie spóźnionym lub nie przyjeżdżać wcale, nie może sobie jednak pozwolić ktoś, kto spieszy się do pracy lub szkoły. Wybiera więc auto.
Co więcej, ludzie, którzy przyjeżdżają własnymi autami do miast z obrzeży, często nie mają możliwości zaparkowania ich przy granicach, by później nie tworzyć korków w mieście.
Wystarczy spojrzeć na taki Wrocław. Ogólnodostępnych parkingów jest zaledwie kilka. Żeby natomiast parkować na tych kluczowych dla wielu osób, trzeba mieć bilet okresowy. Takiego nie będzie kupował ktoś, kto do biura przyjeżdża dwa razy w tygodniu, bo mu się to zwyczajnie nie opłaca. Zaparkuje więc na chodniku, trawniku albo przystawi komuś wjazd. Straże miejskie i tak są na tyle niewydolne, że prawdopodobieństwo dostania mandatu jest bardzo niewielkie.
Wreszcie mamy miasta, w których przecież (to tyczy się głównie tych największych) inwestuje się w komunikację zbiorową. I owszem, może i samorządowcy chwalą się tym, że inwestują w nowe pojazdy i budują kolejne trasy, ale liczba nowych połączeń i autobusów czy tramwajów w ogóle nijak ma się do tempa, w którym powstają kolejne nieruchomości.
Te zwykle budowane są bez ładu, składu i pomysłu, często w szczerym polu i bez drogi, a dodatkowo ich mieszkańców nie obliguje się do kupna miejsc postojowych. W końcu "po co, skoro wokół tyle pustej przestrzeni". A o tym, że za dziesięć lat przestrzeń zniknie i zostanie tylko deficyt parkingów, pomyśli się kiedy indziej.