"Jeśli Szatan istnieje, to jego domem jest seminarium". Wspomnienia byłego kleryka
Anna Dryjańska: Pamiętasz ten moment, gdy pomyślałeś "pójdę do seminarium"?
Paweł Orlikowski: To było raczej uczucie, niż myśl. Pojawiło się na kilka miesięcy przed maturą. Trudno ten stan opisać. Metafizyczne zakochanie? To nie był skalkulowany wybór.
Miałeś swoją wizję jako księdza?
Chciałem pomagać ludziom, zwłaszcza młodzieży. Wyobrażałem sobie wyjazdy, namiot, gitarę. Byłem blisko Boga, chciałem krzewić wiarę, ale w nowoczesny sposób. Nasza rodzina zawsze była wierząca, ale do tego otwarta.
I jak z tą otwartością mogłeś pogodzić choćby watykańskie uczulenie na lateks?
W ogóle o tym nie myślałem. Zresztą papież papieżem, ale znałem misjonarzy i siostry zakonne, którzy walczyli z epidemią AIDS w Afryce rozdając prezerwatywy. Kościół pragmatyczny, nie dogmatyczny.
Jak zareagowała twoja rodzina?
Byli zdziwieni, można nawet powiedzieć, że w szoku. Dotąd prowadziłem rozrywkowy tryb życia: dziewczyny, piwo... To dlatego wiedziałem, że się "zakochałem" w seminarium – byłem już po kilku pierwszych miłościach.
I nie zapaliła się czerwona lampka: halo, sutanna oznacza koniec z kobietami?
W pierwszym momencie w ogóle o tym nie myślałem. Później – miałem przekonanie, że jeśli się zakocham, to nic złego, jeśli będę się z kimś spotykał w ukryciu, na boku. A jeśli po latach dojdę do bycia proboszczem, to ona zostanie "gosposią", to częste. Przecież znałem kapłanów, którzy tak to sobie ogarnęli. Ale to były takie luźne pomysły. Na początku powołanie zastępuje ci zakochanie, ale hormonów nie oszukasz, cały czas buzują.
Co na to twoi rówieśnicy?
W ostatniej klasie liceum mieliśmy zajęcia, na których przymierzaliśmy się do różnych zawodów. Gdy dostałem pytanie, w jakiej pracy się widzę, odpowiedziałem bez wahania: będę księdzem. Koledzy i koleżanki ryknęli śmiechem, byli przekonani, że to kolejny z moich dowcipów, wybryków. Tym bardziej że od lat mówiłem, że chcę zostać aktorem. Gdy w końcu poszedłem do seminarium, przecierali oczy ze zdumienia.
Wcześniej rodzina zrobiła mi imprezę pożegnalną – swego rodzaju wieczór kawalerski. Wyjechałem do Torunia i zacząłem formację seminaryjną połączoną ze studiami. Studiuje się jednocześnie "cywilną" teologię na uniwersytecie – w tym przypadku na UMK, a do tego kapłańską teologię w Wyższym Seminarium Duchownym. Niektórzy, których nie wyświęcą, kończą jako katecheci.
Pierwsze zaskoczenie?
Musieliśmy zrezygnować z telefonów komórkowych, o laptopach nie wspominając. Kontakt ze światem zewnętrznym był ograniczony do telefonów stacjonarnych, internet tylko w wyznaczonych godzinach w "sali informatycznej". Od razu po przejściu przez próg seminarium zaczął się dryl.
To znaczy?
Dzień był rozpisany od 6:00 do 22:00 co do minuty. Z jednej strony był aktywny i rozwijający, ale i ograniczający. Pobudka: iluś chłopów w kolejce do toalety. Poranna msza, śniadanie, nauka, czas wolny, modlitwa i tak w kółko. Jedzenie podsuwano nam pod nos. Nie było złe, ale też nie jakieś wybitne, ot zwykłe. Niestety łatwo było przybrać na wadze, bo to była ciężka, tłusta kuchnia.
Poza gotowaniem wszystko robiliśmy sami – sprzątanie czy pranie należało do naszych obowiązków. W wolnych chwilach mogliśmy ćwiczyć na seminaryjnej siłowni lub grać na instrumentach w sali muzycznej.
Są osoby, dla których taka rutyna byłaby czymś pozytywnym.
Nie dla mnie. Do seminarium poszedłem bezpośrednio z domu rodzinnego. Nie miałem czasu na to, by pobyć samemu ze sobą. Książka mnie wciąga, a tu krzyczą, że po dziesiątej wieczorem nie wolno. Poczułem się jak ptak zamknięty w klatce – wygodnej, ale jednak klatce. Studia to przecież czas, gdy ludzie żyją pełnią życia, chodzą na imprezy, poznają samych siebie. Tymczasem ja wszedłem pod but i zacząłem się od tego oddalać.
Nie wiedziałeś, że życie w seminarium ma ścisły harmonogram?
Wiedziałem, jeszcze przed maturą spędziłem tam weekend próbny. Ale co innego pójść na 48 godzin, a co innego spędzać tak dzień po dniu. Coraz bardziej czułem, że to nie dla mnie. Jakbym został osierocony przez swoje marzenie. To, co miało być moją przyszłością, przestało być moje.
A co z twoim zakochaniem?
Kojarzysz taką sytuację, gdy zauroczysz się w kimś na dystans, a potem jak poznajesz go bliżej, to nagle okazuje się, że to inna osoba, niż sobie wyobrażałaś? Że jednak między wami nie klika?
Tak.
To było coś podobnego. Ja na to, żeby odejść, potrzebowałem trzech miesięcy. Z początku myślałem, że to zwątpienie bierze się z tego, że to nowa sytuacja i muszę przywyknąć. Nie chciałem podejmować decyzji pochopnie, to wymagało przemyślenia.
Mam przeczucie, że nadal mi nie powiedziałeś, co tak naprawdę się tam wydarzyło.
Nic się nie wydarzyło. Serio. Nie było jakiegoś dramatycznego momentu. Choć kilka faktów, które zacząłem zauważać – może nieco bardziej świadomie niż niektórzy – odpychały mnie od kontynuowania tej drogi.
Ktoś cię podrywał?
Tak, ale to nie było nic, z czym nie potrafiłbym sobie poradzić.
No to co? Bo nie wierzę, że chodziło tylko o rutynę.
Szybko zorientowałem się, że Kościół katolicki jest dobrze zorganizowaną, ale jednak firmą, której dochody zależą od tego, jak dobrze manipuluje ludzkimi emocjami. To było po prostu czuć – ten biznesowy sznyt. Dla wielu księży pieniądze były ważniejszą wartością niż krzewione przez nich z ambony przekazy dla wiernych.
Jeszcze przed seminarium, gdy w wakacje dorabiałem jako kościelny w parafii na moim osiedlu, jeden z księży ostentacyjnie przeliczał banknoty na moich oczach. To była jego tygodniówka. Zrozumiałem, że chce pokazać, że w tej robocie da się dobrze zarobić. Mnie to w ogóle nie interesowało, nie po to szedłem do seminarium.
Wśród moich kolegów byli zresztą tacy, którzy poszli chyba wyłącznie z tego powodu, zgodnie z zasadą "kto ma księdza w rodzie, tego bieda nie ubodzie". Miałem wręcz wrażenie, że niektórzy z nich są ateistami. To oni najlepiej sobie radzili w seminarium. Podchodzili do wszystkiego bardzo zadaniowo, nie bili się z myślami, nie mieli kryzysów. Nie zrażały ich dziwne zachowania innych seminarzystów.
Jakie?
Byliśmy bardzo zróżnicowaną grupą. Wśród nas byli faceci inteligentni i mniej inteligentni, zadbani i mniej zadbani, towarzyscy i mniej towarzyscy... Widziałem kleryków z ewidentnymi problemami emocjonalnymi, odklejonych od rzeczywistości, ekstrawaganckich w sposób, który niepokoił.
Na przykład?
Mieliśmy kolegę, który każdą wolną chwilę spędzał na grabieniu liści – raz w jedną, raz w drugą stronę, bez celu. Miał przy tym zacięty wyraz twarzy, ignorował wszystkich wokół, ani "cześć", ani nic. Niby był spokojny, ale kto wie, co się działo w jego głowie?
Z kolei jeden z naszych księży był natchniony aż za bardzo. Stroił dziwne miny, chodził w dziwny sposób, spowiadał także dziwacznie. Podśmiewaliśmy się z niego, ale tak maskowaliśmy stres. Nie wiedzieliśmy, z czym wyskoczy.
Byli też rzecz jasna fajni kumple, z którymi można było poćwiczyć na siłowni czy pograć na instrumentach. W weekend, gdy odwiedzali nas harcerze, można było pójść do lasu. Było też dużo fajnych momentów. Zależnie na kogo się trafiło, było bardzo różnie.
Szybko stało się jasne, że mój otwarty katolicyzm i awans w kościelnej hierarchii nie idą ze sobą w parze. Bo możesz sobie powtarzać, że Kościół to wspólnota wierzących, ale gdy przyjdzie co do czego, konserwatywni biskupi postawią na konserwatywnych księży i kleryków. Twoja część wspólnoty jest tą gorszą częścią.
Najgorszy jest jednak ten strach hierarchów przed niepełnosprawnością. Na roku miałem kolegę z niedowładem ręki i nogi. Poruszał się samodzielnie, ale rzecz jasna z trudnościami. Posługa do mszy byłaby dla niego trudniejsza, ale nie niemożliwa.
Jednak Kościół – ten prowadzony przez panów w czarnych i purpurowych szatach – nie lubi takich obrazków, gdy coś nie jest idealne, jak na kościelnym witrażu. Kolega został w seminarium dużo dłużej ode mnie, chciał je skończyć, ale nie pozwolono go wyświęcić. Nie wiem, co się z nim teraz dzieje, ale księdzem nie został. Niepełnosprawność była tu kluczowa. Szkoda, że dawali mu złudną nadzieję i to przez kilka lat.
Masz przyjaciół z tamtego czasu?
Nie. Mam za to wspomnienie. Mieliśmy w pokojach telefony stacjonarne – myślę zresztą, że były na podsłuchu. Plotka niosła się szybciej, niż ty byłeś w stanie przejść z jednego końca korytarza na drugi.
Dlaczego myślisz, że wasze rozmowy były kontrolowane?
Może to jednak nie zasługa podsłuchów, a systemu "uprzejmie donoszę". Niby Kościół przypisuje sobie wiele zasług w walce z komunizmem, jednak wiele praktyk tego systemu, opartego m.in. o kontrolę totalną, jest tam obecnych. Niektórzy klerycy sami z siebie donosili, nie trzeba ich było zachęcać. Smutne, że ich nie zniechęcano, a korzystano z tej wiedzy.
Dużo dała mi do myślenia reakcja księdza przełożonego na moją decyzję o opuszczeniu seminarium. O tym, że zamierzam odejść, tak konkretnie, powiedziałem tylko mojej siostrze, a później rodzicom. Ewentualnie w rozmowach z klerykami, bardzo nielicznych i w bardzo wąskim gronie, mogłem chlapnąć, że nie jestem pewien, ale dalekie było to od twardej deklaracji. Wnioski jednak zostały wyciągnięte i ktoś pobiegł z tym do rektora.
Wiem, bo gdy kilka tygodni później poszedłem do niego z informacją, że występuję z seminarium, rektor stwierdził, że nie jest zdziwiony. Pokusił się nawet o stwierdzenie, że "doszły go słuchy". Zdębiałem. Byłem za młody, ale dziś odpowiedziałbym mu, że tym bardziej nie chcę być w takiej formacji.
Zresztą nie chodzi tylko o to, co się działo wewnątrz seminarium. Gdy mieliśmy wychodne, jakoś zadziwiająco często natykałem się na starszych kolegów. Toruń nie jest dużym miastem, ale nie jest też tak mały, by cały czas na siebie wpadać. Czułem się pilnowany.
Robiłeś coś, na czym bałeś się być przyłapany?
Nie, ale sam fakt, że byłem śledzony, sprawiał, że trafiał mnie szlag. Denerwowało mnie też to, że już na samym początku zostaliśmy posortowani. Przynajmniej tak to czułem, bo ci ludzie są naprawdę subtelni w prowadzeniu swojej gry.
Trochę jakbyśmy założyli tiarę przydziału z "Harry'ego Pottera", a mury seminarium potęgowały to uczucie. Było wiadomo, że chłopaki ze wsi pójdą na wiejskich proboszczów. Mówiło się o nich "od pługa oderwani" – bardzo stereotypowo, ale takie to już miejsce, bardzo wykluczające.
Z kolei przede mną i kilkoma innymi kolegami niektórzy przełożeni malowali obraz kariery. Oczywiście nie wprost. To były takie zawoalowane sygnały. Ja bardzo chciałem się nauczyć grać na gitarze, to było moje marzenie. "Brzdąkać będziesz po studiach. Teraz się ucz" – mówiono mi. Wielu kolegów nie słyszało, że ma się do czegoś przykładać. Przełożeni widzieli we mnie potencjał. Byłem lektorem, miałem zdolności aktorskie, wcześniej zresztą myślałem o szkole teatralnej...
A mimo to wylądowałeś w seminarium.
I ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że duża część tego, czego jesteśmy tam uczeni, to gra. Uczono nas gry na cudzych emocjach, widowiskowego zarządzania wiarą, dobierania odpowiednich kostiumów, ruchów, gestów, tonu mówienia. Oczywiście też nie wprost, sami mieliśmy mieć przekonanie, że to, co robimy, służy lepszej sprawie.
Dla mnie to była manipulacja czymś, co powinno być prawdziwe i wypływać z wnętrza. A wszystko obliczone na robienie kasy. Wyciągasz z ludzi ich najskrytsze tajemnice podczas spowiedzi. Panujesz nad nimi, a oni ci za to płacą.
Seminarium przy pierwszym kontakcie wydaje się dobre, ale wystarczy trochę tam pobyć, by przekonać się, że to miejsce zwichrowane i mroczne, gdzie odcinają cię od podstawowych ludzkich potrzeb: miłości i seksualności. Przede wszystkim seksualności. To odcięcie wali na dekiel, potrafi zmienić fajnych, może czasami zagubionych chłopaków, w chciwców lub dewiantów. Także takich, którzy sięgają po dzieci swoich parafian.
Widziałeś także przestępczość seksualną?
Zapędów pedofilnych nie zauważyłem, choć gdybym został dłużej, może i to gdzieś by wyciekło w moim otoczeniu. Tego nie wiem, widziałem natomiast księży, którzy mieli być drogowskazem, a flirtowali z licealistkami, a nawet z nimi uprawiali seks. Za zgodą tych dziewczyn, które dały się niestety uwieść pewnemu złudzeniu. Nie miały jeszcze 18 lat. Bardziej 16 czy 17. Dlatego pół biedy, gdy klerycy zakochiwali się w rówieśnicach z uniwersytetu, albo w sobie nawzajem.
Na pierwszy rzut oka seminarzyści wydawali się braćmi, ale wystarczyło się przyjrzeć, by stało się jasne, że są kastą rywali, wrogów lub kochanków. Nic nie było takie, jakie się wydawało.
Te rażące kontrasty pojawiały się cały czas. Kiedyś po obchodach śmierci księdza Popiełuszki poszedłem się wysikać do jednej z toalet przy kurii biskupiej. Było deszczowo, ja byłem z seminarium, więc miałem "wejście", a musiałem też zadbać o nagłośnienie imprezy. Nie było czasu, więc wpuszczono mnie do bardziej prywatnej toalety, dla "swoich". Wszystko ociekało złotem. Wszystko. Śmiałem się z tego, że nie wiem, czy jestem godzien spłukać wodę.
Jak się ma 19 lat, to tylko wydaje się, że to dorosłość, a tak naprawdę jest się jeszcze młodym chłopcem, bardzo naiwnym i nie znającym świata. Księża profesorowie to wykorzystują. Chcieli mieć na nas wyłączny wpływ. To dlatego odcięli nas od świata zewnętrznego i odebrali nam komórki. Chcieli nas rzeźbić – formować na swoje potrzeby – bez przeszkód. Bez "sprawdzam" od otoczenia.
Do dziś wspominam moment, gdy pewnego dnia odwiedził nas rekolekcjonista-biznesmen – sprzedał w naszym seminarium sporo książek. Wcześniej odprawiał dziwne rytuały, a w jednym z nich przywołał nas, byśmy dotknęli monstrancji.
Tę scenę pamiętam dokładnie, jakby była wczoraj. Unosi to naczynie, a w nim konsekrowana hostia – dla katolików to właściwie sam Bóg zamknięty w tym naczyniu. Dotknąć mogą go wyłącznie kapłani, jeśli hostia jest w środku. A on powiedział, że mamy podejść, klęknąć i dotknąć tej monstrancji. Wszyscy wokół poruszeni, natchnieni uniesieniem, a ja… podchodzę, dotykam i... nic. Absolutnie nic.
Później przez chwilę jeszcze pomyślałem, że to ze mną jest coś nie tak, nie z nimi. Nawet się pomodliłem, prosząc o jakiś znak. Żadnego znaku nie było. Była za to wojskowa musztra połączona z manipulacjami sekty. Jeśli Szatan istnieje, to jego domem jest seminarium.
Pamiętasz swój ostatni dzień jako kleryka?
Pamiętam ostatnią noc. Rektor miał podpisać moje "wyjściowe" papiery z samego rana. Poproszono mnie, bym jeszcze dziś przenocował w seminarium. Oczywiście nie posłuchałem. Spotkałem się z kumplem, a potem zrobiliśmy sobie rundkę po klubach.
W jednym z nich spotkaliśmy dwie dziewczyny. Kumpel przedstawił mnie tak, że zaparło mi dech. "Patrzcie, mamy ze sobą kleryka". Dziewczyny zażądały dowodu. Byłem ubrany normalnie, nie dotrwałem przecież do czasu, gdy mógłbym nosić sutannę. Miałem jednak ze sobą legitymację seminaryjną. Gdy ją zobaczyły... Wiedziałem, że zrobiłem wrażenie. Poszliśmy we czwórkę do kolegi i... możesz się domyślić, co było potem. Gdybym został w seminarium, musiałbym się z tego gęsto spowiadać (śmiech).
Potem zresztą okazało się, że zaliczenie kleryka to w Toruniu rodzaj sportu. Niektóre dziewczyny robią sobie taki challenge – a przynajmniej wtedy robiły.
Żałujesz, że wstąpiłeś do seminarium?
Nie. Ale jeszcze bardziej nie żałuję, że z niego wystąpiłem. To było ciekawe doświadczenie. Tuż potem musiałem odreagować. Z gorliwego katolika stałem się równie gorliwym ateistą. Czułem przymus pokazywania wszystkim, że Bóg nie istnieje, że ten cały Kościół to ściema, bezduszna korporacja stworzona do strzyżenia owieczek. Zbiorowisko skrzywionych osób, które nie zaznały prawdziwego życia, ale próbują mieszać nam w głowach i dyktować, jak mamy żyć.
A teraz?
Teraz jestem agnostykiem. Może istnieje jakiś wyższy byt, może nie. Jednego jestem pewien: żadna religia nie jest lepsza od innej, ludzie wierzący nie są lepsi od niewierzących, a księża od swoich parafian. To najważniejsza rzecz, której nauczyłem się w seminarium.
Czytaj także: https://natemat.pl/477908,ekke-overbeek-holenderski-dziennikarz-jan-pawel-ii-wiedzial-o-pedofilii