Nissan Qashqai robi po prostu wszystko dobrze. A wersja e-Power to czysta magia
To od Qashqaia zaczął się właśnie cały ten szał, pamiętacie? W 2006 roku, kiedy samochód pojawił się na rynku, szturmem wziął europejskie salony Nissana. To był totalny hit, od którego zaczęła się moda na crossovery. Okazało się, że jest na rynku miejsce na coś, co nie jest ani gigantycznym SUV-em, ani po prostu rasową terenówką.
Reszta jest historią. Dziś każdy chce produkować jakiegoś SUV-a, nawet małego. I odwrotnie klienci – oni tak bardzo chcą crossoverów, że z rynku po kolei znikają w ogóle małe auta, ale też sedany, kabriolety itp. Moda na SUV-y ma się w najlepsze i nie widzę żadnego jej końca.
Przed wami więc sprawca całego zamieszania, a konkretnie już jego trzecia generacja – i to w wersji e-Power. O co chodzi?
Spalinowy elektryk
Generalnie – drugiego takiego wynalazku, jaki zaserwował nam Nissan, na całym rynku ze świecą szukać. Otóż Nissan Qashqai jest samochodem… w zasadzie na prąd. Ale nie da się go naładować. Ten prąd produkuje silnik spalinowy, który jednak w żaden sposób nie jest połączony z układem napędowym. Jego jedyną rolą jest produkcja energii.
Tak więc chociaż silnik benzynowy ma trzy cylindry, jest turbodoładowany, ma półtora litra pojemności i moc blisko 160 KM, tej mocy w żaden sposób nie liczymy nawet jako mocy systemowej. Bo jeszcze raz – ten silnik nie ma żadnego, ale to żadnego połączenia z kołami.
Te napędza silnik elektryczny, do którego prąd dostarcza właśnie silnik spalinowy. A ponieważ silnik spalinowy dostarcza ten prąd w trybie ciągłym, silnik elektryczny jest spięty z malutką baterią o pojemności zaledwie 1,97 kWh – większa nie jest potrzebna i nie podnosi sztucznie masy auta. I ten silnik ma już moc 190 KM i taka jest też moc Qashqaia.
Nie pogubiliście się? Mam nadzieję, że nie. I dodam jeszcze tylko, że samochód jest w stanie jechać na samym prądzie, ale z racji malutkiej baterii zasięg to raptem kilka kilometrów.
Zasada działania jest dość szalona, ale… to działa.
Po pierwsze – Qashqai jest naprawdę dynamiczny, przyspieszenie jest bardzo płynne, może nie jak w elektryku, ale naprawdę robi wrażenie. Setka na zegarach pojawia się po 7,9 sekundy. Poza tym jednostka spalinowa pracuje dość cicho, więc całości naprawdę nie da się nic zarzucić.
Po drugie – Qashqai jest naprawdę, ale to naprawdę oszczędny. Jeździłem nim głównie w trasie, w sumie pokonałem 790 kilometrów i wykręciłem spalanie rzędu… 6,1 litra na sto kilometrów. Większość tej trasy to drogi ekspresowe, częściowo krajowe, trochę ruch miejski.
A ponieważ bak ma uczciwe 55 litrów (w hybrydach często są mniejsze), łatwo policzyć, że… nie odwiedziłem w tym czasie stacji benzynowej. Jeszcze zostało mi 117 kilometrów zasięgu, kiedy oddawałem auto do salonu! I tak, w kombi z dieslem taki wynik nie robiłby na nikim wrażenia, ale mówimy o benzynowym (tzn. elektrycznym) SUV-ie. I to już jest bomba.
I co ważne, nawet w mieście można zmieścić się ze spalaniem w ośmiu litrach. Jakieś wady? Cóż, ja testowałem Qashqaia latem, ale dochodzą mnie głosy, że zimą spalanie jednak gwałtownie rośnie. Ale nie byłem w stanie tego sam zweryfikować.
Aha – i skoro to taki elektryk, to można tu skutecznie hamować samym silnikiem. A raczej – można też tradycyjnie, ale po wciśnięciu opcji e-Pedal w Qashqai uaktywnia się naprawdę mocna rekuperacja. Samochód odzyskuje energię aż miło, a na dodatek można niemal zapomnieć o normalnym hamowaniu. A to oszczędność na układzie hamulcowym.
Samochód, który robi właściwie wszystko dobrze
I co ważne, zalety Qashqaia nie kończą się na jego napędzie. Mam takie poczucie, że przez tydzień z tym autem byłem tak po prostu zadowolony.
Doceniłem wnętrze. Wykonane jest z przyjemnych materiałów i po prostu solidnie złożone. Całość jest też bardzo ergonomiczna, a Japończycy nie próbowali na siłę wszystkiego upchnąć na ekranie dotykowym, Klimatyzację obsługuje się tradycyjnie, znalazło się nawet miejsce dla guzika, którym od ręki można przełączyć ekran multimedialny na tryb nocny/dzienny.
Bez sensu? A ile razy już było lekko ciemno, a ekran pozostawał w twoim aucie w trybie dziennym i cię oślepiał? Albo odwrotnie – nie chciał się rozjaśnić w pełnym słońcu? Proste, a genialne.
Swoją drogą Qashqaia można naprawdę porządnie dopakować jak na SUV-a z tego segmentu. Dopłacić można nawet za… masaż w fotelach z przodu. I to naprawdę niezły masaż. Sprawdziłem.
Sama jazda też jest przyjemna i nie mowię o osiągach. Qashqai prowadzi się pewnie, nadwozie nie wychyla się w zakrętach, auto jest bardzo przewidywalne i nieźle wybiera nierówności. Czy coś zrobiłbym inaczej? Pewnie… postawiłbym na ciut mniejsze obręcze kół. Testowe auto było jednak ciut twarde.
Są jednak wady
Oczywiście nie jest jednak tak, że mamy do czynienia z ideałem. Przede wszystkim względem tradycyjnych wersji zmalał bagażnik i ma zaledwie 436 litrów. Ja z żoną i córką spakowaliśmy się na weekend, ale… mimo wszystko to nie jest dużo.
Sam system multimedialny, choć jest wielkim postępem względem tego, co Nissan oferował choćby w poprzednim Qashqaiu, nie jest zbyt przyjazny w obsłudze. I choć ładniejszy, to wcale nie taki piękny. Na szczęście Apple CarPlay działa bezprzewodowo i to naprawdę dobrze – co też nie jest żadną oczywistością.
Trzeba też wiedzieć, że wersja e-Power oznacza z automatu napęd na tylko jedną oś, ponieważ silnik elektryczny napędza właśnie tylko jedną. Nie ma mowy o żadnym AWD, które jest dostępne ze zwykłą benzyną.
Pewnie za wadę można też uznać cenę. Cóż, Qashqai jest dość drogi. Już nawet bazowa wersja z manualną skrzynią biegów o mocy 140 KM to 136 500 zł według cennika.
A samochód z testów? To najbogatsza wersja Tekna+, która kosztuje… 200 750 zł. Do tego dochodzi dwukolorowy lakier za 5600 zł. I tak oto mamy crossovera Nissana za ponad dwieście tysięcy. Dobrze, że to chociaż dobre auto. Tak po prostu.