Uważaj, jaki film chwalisz albo krytykujesz w sieci. Nie masz racji (według kogoś), jest po tobie

Paweł Mączewski
30 lipca 2023, 11:29 • 1 minuta czytania
Popkultura miała być eskapizmem, formą ucieczki od codziennego znoju i szarości. Jednak już dawno temu zmieniliśmy ją w kolejne pole bitwy, na którym się wzajemnie obrażamy, bo "ktoś w internecie nie ma racji", więc trzeba go zniszczyć. Dlaczego to sobie robimy?
Fot. Z lewej: kadr z filmu "Barbie", źródło: Collection Christophel/East News. Po prawej: kadr z recenzji filmu "Barbie" Bena Shaphiro, źródło: YouTube.

"Ten film nie jest kupą g*wna, ten film to płonący kopiec psiego g*wna na szczycie płonącego śmietnika pośrodku składowiska płonącego psiego g*wna. To jeden z najgorszych filmów, jaki w życiu widziałem, na każdym możliwym poziomie" – ocenił "Barbie" z prawicową subtelnością Ben Shapiro, guru amerykańskiej prawicy i pisarz.

Shapiro nie znalazł w tym filmie też żadnych żartów. Tzn. znalazł, są podobno tylko w pierwszych 45 sekundach, gdy Barbie np. bierze prysznic, ale ze słuchawki nie leci woda, bo to przecież lalka w świecie innych lalek. Tylko tutaj Ben dostrzegł żart. W trwającej blisko 40 minut (!) recenzji Shapiro stwierdził, że film Grety Gerwig jest dla nikogo. Warto wspomnieć, zrobił to w pierwszych minutach nagrania.

Później był już tylko rant rozsierdzonego Bena, który pochwalił jedynie scenografię i kostiumy (dodając jednak, że wystarczyło jedynie powiększyć to, jak wyglądają zestawy dla lalek kultowej Barbie). I tak sobie myślę: jasne, okej, rozumiem, chłop ma przecież święte prawo do własnej opinii, no ale... 40 minut to całkiem sporo czasu na powiedzenie innym, że czegoś się nienawidzi i wszyscy ci, którym ten film się podoba, najwyraźniej lubią "płonący kopiec psiego gówna..." itd.

Aha, czy wspomniałem, że w trakcie wspomnianego nagrania Shapiro spalił w koszu na śmieci lalki Barbie. Czy to już overkill, czy może będzie nim dopiero zrzucenie na stos lalek napalmu z drona sterowanego przez Bena? To by się klikało.

Co ciekawe, tak żywiołowa reakcja prawicowego komentatora zdaje się pokrywać ze słowami Kevina Smitha, scenarzysty, reżysera i podcastera, twórcy m.in. trylogii "Sprzedawcy".

Chodziło o hejt w świecie popkultury.

W czerwcu 2023 roku Smith występował ze swoim co-hostem Marciem Bernardinem w podcaście Fatman Beyond, gdzie tematem przewodnim miała być reżyserska wersja filmu "Batman Forever" Joela Schumachera z 1995 roku (zgadza się, taki obraz istnieje i ma dodatkowych 49 minut!).

Odcinek zaczął się jednak od kiepskiego wyniku finansowego filmu "The Flash" i refleksji Smitha na temat tego, czy... można w internecie mieć jeszcze "własną" opinię na temat jakiegoś dzieła popkultury.

"Widziałem »Flasha« cztery razy" – przyznał Kevin Smith i przy okazji nawiązał do hejtu, jaki go spotkał za to... że ten film mu się podobał. "No wiecie, nie wolno mi lubić rzeczy, bo kiedy coś mi się podoba, ludzie w internecie mówią mi: ty pie*rzony idioto!" – zauważył.

Smith jednocześnie podzielił się swoim spostrzeżeniem, jak zmienił się krajobraz wzajemnych interakcji u osób, które przynależą do jakichś fandomów lub po prostu chcą konsumować dane dzieła popkultury.

"Przez ostatnią dekadę trenowano nas, całą mainstreamową publiczność, byśmy byli nerdami i parafrazując słowa Syndroma, postaci z »Iniemamocnych«: kiedy wszyscy będziemy nerdami, nikt z nas nie będzie już nerdem. I myślę, że to coś miłego, kiedy wszyscy dostają zaproszenie na »imprezę«" – zaczął Smith.

"Problem w tym, że ludzie zaczęli zachowywać się w tych kwestiach bardzo plemiennie. Hardcore'owo plemiennie. Nikt już nie cieszy się rzeczami, wszyscy muszą rozkładać je na części pierwsze, każdy musi dodać swoją opinię i nie ma nic złego w dzieleniu się swoimi opiniami. Kłopot zaczyna się wtedy, gdy ludzie chcą odbierać ci prawo do własnego zdania, spychać je i mówić ci, że nie masz racji na temat jakiegoś je*anego wycinka rozrywki – zauważył.

Idąc tym tokiem rozumowania – czy Shapiro miał prawo "niszczyć" przez 40 minut film "Barbie"? Jasne, jeżeli nie miał nic ciekawszego do roboty. Czy sposób, w jaki to zrobił, podchodzi pod hejt? Cóż, myślę, że jest różnica między dezaprobatą jakiegoś dzieła, a porównywania do całych połaci płonącego g*wna.

ŚWIAT Z MARZEŃ I NIENAWIŚCI

Jednak nienawiść w świecie popkultury nie jest wcale niczym nowym. Niestety mamy w tym wieloletnie doświadczenie. Idealnym tego przykładem jest fandom, który przez lata uchodził za jeden z najbardziej toksycznych.

Mowa oczywiście o fanach "Gwiezdnych wojen".

Ahmed Best miał 25 lat, gdy wcielił się w Jar Jar Binksa w "Mrocznym widmie", jedną z najbardziej znienawidzonych postaci świata gwiezdnej sagi. Skala hejtu, jaką otrzymał wtedy od fanów "Gwiezdnych wojen" przytłoczyła aktora.

"Dostawałem groźby śmierci przez internet. Ludzie podchodzili do mnie i mówili mi, że zniszczyłem ich dzieciństwo. Ciężko było tego słuchać, mając 25 lat" – zdradził w rozmowie z "Wired" w 2017 roku. Rok później przyznał publicznie, że przez hejt, jaki spotkał go ze strony fanów, miał myśli samobójcze. Chciał skoczyć z mostu.

Z kronikarskiego obowiązku należy dodać, że po ponad 20 latach Ahmed Best zdecydował się powrócić do świata "Gwiezdnych wojen" za sprawą serialu "Mandalorian". Wcielił się jednak już w inną postać – wojownika Jedi Kelleran Beq. Na szczęście tym razem fani nie okazali się takimi dupkami jak kiedyś.

W tym samym czasie, gdy fandom "Gwiezdnych wojen" prześladował Besta, swój własny koszmar związany z produkcją przeżywał też Jake Lloyd – 10-letni chłopiec, który wcielił się w postać młodego Anakina Skywalkera.

Lloyd nie tylko źle wspominał pracę na planie i podczas jego późniejszej promocji (musiał udzielać nawet sześćdziesięciu wywiadów dziennie), ale ta rola miała druzgoczący wpływ na całe jego późniejsze życie. Dekadę później, podczas swojej wizyty w Australii, wspominał przed kamerami swoje dorastanie w cieniu wielkiej franczyzy i ludzi, którzy mu dokuczali.

– W liceum wciąż nie chceli dać mi spokoju. Sam wiesz, jacy potrafią być licealiści. To tacy czarujący i inteligentni ludzie, wspaniali. Tak, było cudownie. W szkole wyższej było podobnie. Tam też nie znajdziesz fajniejszych osób, niż pijani studenci – ironizował wyraźnie rozżalony Lloyd.

Można oczywiście polemizować, jak duża część tych hejterów była częścią fandomu, a ile tych osób było po prostu ch*jowymi ludźmi. Faktem jednak jest, że ilość przykrych doświadczeń, jakie w okresie dorastania spotkały młodego aktora, sprawiły, że już dwa lata po premierze "Mrocznego widma" Lloyd zrezygnował z aktorstwa. Po latach Lloyd pojawiał się w mediach już tylko w kontekście jego zatargów z prawem.

W 2017 roku, czyli 16 lat po premierze "Mrocznego widma" niektórzy fani "Gwiezdnych wojen" przypomnieli, że wcale im się nie polepszyło. Zmasowany hejt fanów serii dotknął wtedy Kelly Marie Tran, która zagrała w "Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi". Aktorka postanowiła wtedy zrezygnować z mediów społecznościowych, by uchronić się przed toksycznością fandomu.

Tak, fani potrafią być bezlitośni dla aktorów i aktorek, którzy z jakiegoś powodu nie przypadli im do gustu lub – co gorsza – miały ich zdaniem negatywny wpływ na ukochane dzieło.

Nie zapominajmy jednak, że równie łatwo zostać wyśmianym, zwyzywanym lub wykluczonym z danej społeczności, bo nasza wrażliwość lub gust odstaje od przyjętego dogmatu grupy.

No bo hej, lubisz Jar Jar Binksa? Po*ebało cię?

Nie wolno ci lubić rzeczy, których ja nie lubię!

POPKULTUROWY KANIBALIZM

Żyjemy w na tyle spolaryzowanych czasach, że nasz popkulturowy gust nie tylko z automatu określa w oczach innych nasz konkretny światopogląd – niesie ze sobą konkretne konsekwencje.

Kiedy w czerwcu napisałem recenzję wspomnianego wcześniej "Flasha" i stwierdziłem, że film mi się podobał, zostało mi od razu przypomniane, że gra tam Ezra Miller, który jest przemocowcem i nie powinienem pisać dobrze o tej produkcji.

Doskonale wiedziałem o toksycznych zachowaniach Millera, wspomniałem o nich w tekście, ale pisałem jednak o filmie. Mimo to w mojej głowie pojawiło się pytanie, czy ktoś posądzi mnie o sympatyzowanie z Millerem, skoro nie skrytykowałem produkcji z jego udziałem? I myślę sobie: tak chyba nie powinno być.

Popkultura miała być przecież eskapizmem, formą ucieczki od codziennego znoju i szarości. Czasem nawet też schronieniem od bólu i przemocy, jakich doświadczaliśmy w prawdziwym świecie – przynajmniej dla mnie tym właśnie kiedyś była.

Na pewno nie kolejnym polem bitwy, gdzie będziemy się ze sobą napie*dalać w komentarzach o to, czy np. serialowy Wiedźmin powinien być bardziej jak gra, książka, czy serial... którym jest. To tylko przykład. Przecież pokłócić się można o wszystko.

Zwłaszcza że nie jesteśmy już tylko fanami, którzy po prostu konsumują kolejne popkulturowe dzieło. W zależności od tego, jak ocenimy jakiś film, serial, grę czy książkę w oczach niektórych z miejsca staniemy się lewakami lub prawakami; cringe'owymi mizoginami, jeżeli śmieszył nas "American Pie" lub odklejeńcami woke, jeżeli poprzemy pomysł Disneya, by do ról siedmiu krasnoludków w nowej "Królewnie śnieżce" zaangażowano osoby o różnym kolorze skóry i płci oraz zaledwie jednym niskorosłym aktorem. Czy jesteśmy woke, czy red-pillowcami. Same skrajności.

Będziemy tym wszystkim, jeżeli spełnimy jeden warunek – postanowimy podzielić się ze światem swoją opinią na temat jakiegoś dzieła popkultury. Z pomocą przychodzi więc asekuracyjny zwrot, który działa jak poduszka amortyzująca potencjalne pociski: guilty pleasure.

No bo hej, nie możesz się na mnie złościć, że lubię np. ociekający seksistowskimi żarcikami serial "Świat według Bundych", jeżeli lubię go tylko ironicznie, prawda? Prawda?

GUILTY PLEASURE JAK SAFE SPACE

Skąd w ogóle wzięło się to słowo? Jennifer Szalai autorka tygodnika "The New Yorker" podała w swoim felietonie z 2013 roku, że zwrot ten został użyty po raz pierwszy w 1860 roku. Dotyczył opisu domu publicznego.

Na stronie Obserwatorium Językowego Uniwersytetu Warszawskiego pod hasłem "guilty pleasure" widnieje informacja, że jest to "przyjemność wywołująca poczucie wstydu". Nieco lepiej wyjaśnia to na łamach "The New York Times" Sami Schalk, adiunkt w dziedzinie Gender & Women's Studies na Uniwersytecie Wisconsin-Madison. "Gulity pleasure to coś, co sprawia nam przyjemność, ale wiemy, że albo nie powinniśmy tego lubić, albo to lubienie mówi o nas coś negatywnego" – tłumaczy Schalk.

"Dziś w sposób powszechny kształtujemy swoją społeczną tożsamość przez usługi, z których korzystamy, i kupowane produkty. Wszystko, co konsumujemy, coś o nas mówi: książki, filmy oraz miejsca, w których się pokazujemy" – zauważają Alicja Bobrowicz i Anita Karwowska, autorki tekstu o guilty pleasure w Gazecie Wyborczej.

Bobrowicz i Karwowska cytują w swoim tekście m.in. dr. Piotra Cichockiego, antropologa z Instytutu Etnologii Uniwersytetu Warszawskiego, który tłumaczył, że poprzez nasze popkulturowe wybory "próbujemy dopasować swój wizerunek do naszych aspiracji".

Powyższe spostrzeżenia tłumaczą, dlaczego guilty pleasure to kolektywna forma naszej samoobrony. Po prostu nie chcemy być hejtowani. Dr Kristin Neff, profesor nadzwyczajna na wydziale Psychologii Wychowawczej na University of Texas w Austin uspokaja jednak, że nie ma nic złego guilty pleasure.

"Kiedy czujecie się winni, ale nikogo nie skrzywdziliście, to po prostu jesteście w sferze perfekcjonizmu lub krytyki" – tłumaczy w "The New York Times" .

Uważam, że nie ma nic złego też w tym, że inaczej odbieramy popkulturę i doceniamy w niej różne rzeczy. To przecież wypadowa naszej indywidualnej wrażliwości, percepcji i doświadczeń. Cudownie, jeżeli potrafimy zbudować wspólną przestrzeń, doceniając te same filmy, seriale, gry, książki, komiksy itd. No ale bądźmy szczerzy: sprawianie komuś przykrości i obrażanie go tylko dlatego, że woli w popkulturze inne rzeczy od nas, to po prostu frajerska zagrywka.

Czytaj także: https://natemat.pl/497120,dlaczego-w-krzyzakach-nie-ma-czarnych-postaci-to-rasizm