Współczesny faszysta to nie tylko łysy skinhead. Kultura pokazuje, jak "łykamy" takie postawy
Uliczni zadymiarze
W październiku 1998 roku do amerykańskich kin wszedł "American History X" (w Polsce znany jako "Więzień nienawiści"). To przejmujący dramat społeczny zabierający widza wgłąb brutalnego świata grupy amerykańskich skinheadów. Na ich czele stoi Derek (w tej roli Edward Norton) – jest ostrzyżony na łyso, wysportowany i ma wielki tatuaż swastyki, który "ozdabia" jego klatkę piersiową.
Poznajemy go na chwilę przed wydarzeniami, które zmienią całe jego dotychczasowe życie i będą rzutować nie tylko na niego, ale także na jego bliskich i rodzinę.
Tony Kaye, reżyser obrazu, pozwala przyjrzeć się z bliska, jak funkcjonuje ta nienawistna społeczność – oparta przede wszystkim na strachu: tym wewnętrznym i tym do świata na zewnątrz.
Panuje tu jasno określona hierarchia w stadzie i kult siły, przekładający się na rasizm, ciągłą indoktrynację, uliczną przemoc i nienawiść do wszystkiego, co inne – co nie-nasze, niearyjskie, nieczyste.
Historia Dereka jednak się tu nie zatrzymuje. To raczej prolog do jego dalszej podróży w stronę jego odkupienia – po wcześniejszej zbrodni i otrzymanej karze.
Jednak nawet najszczersza potrzeba zmiany bohatera i jego chęć uzyskania przebaczenia u osób, które wcześniej się skrzywdziło, nie jest w stanie wymazać przeszłości – ta natomiast niesie ze sobą tragiczne w skutkach konsekwencje.
"American History X" nie jest oczywiście pierwszym obrazem, który porusza temat ulicznej nienawiści skinheadów. Sześć lat wcześniej – we wrześniu 1992 roku – powstał "Romper Stomper" w reżyserii Geoffreya Wrighta.
Główną rolę – bezlitosnego i sadystycznego skinheada o ksywce Hando – zagrał Russel Crowe. Film przedstawiał losy neonazistowskiej bandy z Melbourne, która poświęca swój czas na nękanie wietnamskich imigrantów.
Cofając się jeszcze wcześniej – blisko o całą dekadę od tego brutalnego obrazu australijskich skinheadów jest starszy "Made in Britain". To brytyjska sztuka telewizyjna z 1983 roku, napisana przez Davida Lelanda i wyreżyserowana przez Alana Clarke'a. Główną rolę 16-letniego skinheada z symbolem swastyki na czole, który ciągle zadziera z wymiarem sprawiedliwości, gra tu młodziutki Tim Roth. To podobno był jego debiut na ekranie.
W każdym z tych przypadków – niezależnie od położenia geograficznego, gdzie dzieje się akcja – historia zdaje się powtarzać. Opowiada o przepełnionych gniewem białych kolesiach, chcących wymusić swoje światopoglądowe postulaty na innych lub zwyczajnie dać ujście emocjom przy użyciu siły i agresji. W każdym z tych przypadków podejmowane przez nich decyzje kończą się dla nich tragicznie. Co ciekawe – podobno niektóre z tych filmów zaskarbiły sobie nawet sympatię wśród prawdziwych skinheadów. No ale nie powinno to chyba nikogo dziwić – wszakże oni mało kiedy byli w stanie coś naprawdę zrozumieć.
Temat faszyzmu czy też neonazizmu powracał w kinie też później. W 2001 roku powstał film "Fanatyk", gdzie w postać neonazistowskiego Żyda wcielił się Ryan Gosling. Ktoś może zapyta – neonazistowski Żyd, czy to już nie przesada? Odpowiem wtedy, że to historia oparta na faktach.
Natomiast w 2015 roku powstał "Green Room" – krwawy thriller, w którym na czele bandy neonazistów stanął Patrick Stewart. Tutaj jednak neonaziole byli już ukazani jako główni antagoniści, których trzeba po prostu pokonać za wszelką cenę. I bardzo dobrze.
Warto w tym miejscu jednak podkreślić, że skinheadzi to chyba najbardziej wyświechtana kalka w sposobie ukazywania faszystów i neonazistów w kinie – czyli takiego namacalnego faszyzmu, który może realnie nas realnie skrzywdzić. Należy jednak pamiętać, że to zaledwie jedno stadium reprezentujące ich obraz.
Pan i władca
Nie trzeba golić się na łyso i nosić flyersa, by mieć w sobie predyspozycje na pierwszorzędnego faszystę. Idealnym tego przykładem jest świetny kryminał – mocno odbiegający od estetyki wcześniej przytoczonych tytułów – "Uczeń szatana" z 1998 roku.
Todd to młody chłopak (Brad Renfro) mieszkający na amerykańskich przedmieściach, który przypadkowo dowiaduje się, że jego sędziwy sąsiad (Ian McKellen) jest tak naprawdę hitlerowskim zbrodniarzem wojennym Kurtem Dussanderem, ukrywającym się pod fałszywym nazwiskiem.
Chłopak zaczyna szantażować staruszka, by ten zaczął opowiadać mu o swoich zbrodniach sprzed lat. Inaczej wyjawi wszystkim jego prawdziwą tożsamość. Z czasem świadomość posiadania kontroli nad życiem drugiego człowieka – nad jego być albo nie być – zaczyna odciskać swoje piętno na zachowaniu Todda.
Komu więc powinniśmy tutaj dopingować – byłemu naziście, który stopniowo jest coraz bardziej prześladowany, czy chłopakowi, który wyraźnie zaczyna przejawiać sadystyczne zachowania? Jedno jest tu pewne: zło może czaić się w każdym z nas, a ten film przybliża nieco mechanizmy zachowań, jak to zło karmić.
Faszyzm pod krawatem, z odznaką i peleryną?
Jeszcze gorzej, gdy faszyzm zakłada garnitury i z uśmiechem na twarzy wpływa na nieświadome społeczeństwo lub funkcjonuje w nim niepostrzeżenie. Także poza filmem, w prawdziwym świecie.
Zwraca na to uwagę w rozmowie z Newsweekiem (sierpień 2023, numer 34) dr Przemysław Witkowski, autor książki "Faszyzm, który nadchodzi".
– Skinheadzi byli realnym znakiem bezsilności skrajnej prawicy, dlatego byli tak agresywni. 90 proc. ludzi w tych środowiskach to debile. Ale pozostałe 10 proc. to bardzo bystrzy ludzie. Dziś są posłami, pracują w dużych firmach, pierwsze duże kariery zrobili za pierwszego PiS i LPR, potem wciągali swoich kolegów. Kiedy ich kumple biegali z kijami po mieście, oni budowali przyszłość – mówił Witkowski w rozmowie z Mikołajem Starzyńskim, nawiązując do tego, że w latach 90. kojarzono skrajną prawicę właśnie ze skinheadami.
W 1984 roku Michael A. Genovese, profesor nauk politycznych i stosunków międzynarodowych na Loyola Marymount University w Los Angeles, napisał artykuł "Teaching About Fascism With Films" ("Nauczanie o faszyzmie za pomocą filmów"). Był to zbiór wskazówek dla nauczycieli nauk politycznych.
W swoim tekście zauważył, że "faszyzm w filmach często jest ukazywany jako ucieleśnienie zła, które powinniśmy oczywiście potępić, ale niekoniecznie ze zrozumieniem tego, w jaki sposób doszedł do władzy".
Genovese podzielił wtedy filmy o sposobie przedstawiania faszyzmu na sześć kategorii.
- Jednowymiarowa karykatura to archetypiczny złoczyńca, ucieleśnienie zła, którego charakterologia ma na celu jedynie jego potępienie w oczach widza (przykład "Poszukiwacze zaginionej Arki").
- Faszysta jako dewiant – tutaj według mnie pasuje cały podgatunek Nazisploitation z lat 70. i filmy z przemocą i scenami seksu typu "Ilsa, She Wolf of the SS".
- Film dokumentalny.
- Współczesny faszysta, czyli filmy promujące obrazy macho-męskości i pogląd, że używanie przemocy jest uzasadnione.
- Faszyzm wielowymiarowy pokazujący, że nawet przeciętny obywatel może dać się uwieść faszystowskim ideom.
- "Niewinny" faszyzm – filmy, które prezentują treści zahaczające o postawy faszystowskie, ale robią to nieintencjonalnie.
Obecnie te kategorie zdają się jednak niekiedy rozmywać.
Mamy np. czarne komedie, gdzie głównym motywem są żarty z nazistów. Nie brakuje też szalonych horrorów i produkcji science-fiction, gdzie, jeżeli naziści akurat nie wracają z grobu, to akurat Adolf Hitler ujeżdża Tyranozaura w środku Ziemi.
Czy takie widowiska umniejszają grozę faktu, że faszyzm i neonazizm są czymś prawdziwym? To już temat na inny artykuł. Ważniejszym wydaje się to, że niekiedy o wiele trudniej zidentyfikować faszyzm czy też niektóre z faszystowskich postaw. Wszystko przez przesuwającą się granicę tego, co uznajemy za nowe "normalne".
– Jeśli ludzie nie chcą wspierać faszyzmu, to trzeba im tak ustawić myślenie, żeby myśleli jak faszyści, a nawet o tym nie wiedzieli – stwierdził Witkowski we wspomnianym wcześniej wywiadzie dla "Newsweeka" na temat przybierających na sile postaw faszystowskich w prawdziwym świecie.
Zwłaszcza jeżeli przy takiej identyfikacji będziemy musieli zrezygnować z przyjętych wcześniej utartych tropów (np. wizualnej identyfikacji łysego oprycha z kastetem w dłoni) i zadać sobie pytanie: czy usankcjonowane łamanie naszych praw w imię "wyższej konieczności" jest okej, czy może mamy już do czynienia z neo-faszystowską retoryką?
Co ciekawe, już w latach 70. doszukiwano się właśnie takich postaw np. w filmie "Brudny Harry" – wszystko przez gloryfikację bohatera symbolizującego zawieszenie przez niego wszelkich praw, jeżeli uzna to za stosowne.
"Brudny Harry to prosto opowiedziana historia nietzscheańskiego nadczłowieka i jego sadomasochistycznych przyjemności [...] Przesłaniem tego filmu jest frontalny atak na pojęcie prawa. Społeczeństwo musi dać swoim najważniejszym jednostkom – nietzscheańskim policjantom – pełną swobodę robienia tego, co uważają za stosowne w totalnej wojnie dobra ze złem" – pisał o filmie na łamach harwardzkiej gazety Garrett Epps, prawnik, dziennikarz i powieściopisarz, były profesor prawa na Uniwersytecie w Baltimore.
Czy ewolucją tego archetypu postaci – łamiących prawo stróżów prawa – nie są przypadkiem współcześni superbohaterowie?
"Vigilantism (w j. angielskim hasło dotyczy działań "w dobrej wierze", ale ponad prawem) i autorytaryzm to jedno i to samo: reprezentują erozję wiary w demokrację, aby zapewnić obywatelom sprawiedliwość i równość [...]. W filmach status postaci jako superbohaterów pozwala im działać jako sędzia, ława przysięgłych i kat dla swoich ideologii i preferencji" – pisała w "The Guardian" Annika Hagley, autorka książki "Reborn of Crisis 9/11 and the Resurgent Superhero".
Idealnie to ilustruje serial "The Boys", gdzie głównym antagonistą jest Ojczyznosław (Homelander) – stylizowany na "bardziej realistyczny" odpowiednik Supermana.
Do równie ciekawych wniosków, tyle że na temat Batmana, dochodzi Paweł Mościski, filozof, eseista i tłumacz, pracujący w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk w Warszawie.
Bazując na przykładzie kinowych filmów z Batmanem, zauważa w swoim eseju, że tzw. "obrońca Gotham" w rzeczywistości walczy o utrzymanie status quo, zamiast rzeczywistej zmiany na lepsze. Bohater, żeby mógł istnieć, musi być wciąż potrzebny dla miasta – miejsca pozostającego w ciągłym stanie "podwyższonego ryzyka", gdzie prawa jednostki... są znoszone na rzecz "większego dobra".
Mościski idzie jednak dalej i przywołuje jedną ze scen filmu "Batman: Początek", która dobitnie ukazuje dziedziczną hegemonię Wayne'a nad miastem, które – poprzez jego pranie na kwaśne jabłko ludzi z niższych klas społecznych – traktuje jak swoją kozetkę u terapeuty.
W jednym z flashbacków oglądamy na przykład podróż koleją miejską, w trakcie której Thomas Wayne tłumaczy synowi, jak wygląda rzeczywistość Gotham. Ojciec Bruce’a pracuje w szpitalu, ale zaprojektował tę kolej i jest w gruncie rzeczy właścicielem największej fortuny w mieście. Z pełnym zaangażowaniem wyjaśnia, że w ciężkich czasach, gdy ludziom żyje się coraz gorzej, potrzebny jest tani środek transportu, który zjednoczy miasto. Jak nie być pod wrażeniem tej altruistycznej wizji? Okazuje się jednak, że linia kolei łączy się w jeden system z siecią wodociągową i elektryczną. Wszystkie trzy prowadzą zaś do Wayne Tower, głównej siedziby korporacji. To, co film przedstawia jako idealizm ojca, jest w istocie wizją oligarchicznej dystopii, w której miliarderzy posiadają na własność wszystkie najważniejsze dobra publiczne i zarządzają nimi wedle własnego upodobania. Fascynuje łatwość, z jaką film wprowadza ten model korporacyjnego faszyzmu jako transparentny model uczciwości i próbuje zorganizować wokół niego emocje widzów.
Początkowo więc myślałem, że w przeciwieństwie do prawdziwego świata, kino jest jedynym miejscem, w którym faszyści rzeczywiście mogą przegrać. Chyba się jednak trochę pomyliłem.
Czytaj także: https://natemat.pl/496691,ojczyznoslaw-z-the-boys-to-kolejny-dran-z-fan-baza-dlaczego-ja-ma