"Uczcili mnie ciszą". Wiktor Zborowski świętuje 50 lat pracy – nie zawsze łatwych [WYWIAD]

Ola Gersz
17 stycznia 2024, 18:21 • 1 minuta czytania
19 stycznia w Teatrze 6.piętro w Warszawie odbędzie się wyjątkowe wydarzenie: jubileusz 50-lecia pracy artystycznej Wiktora Zborowskiego. Jednego z najbardziej charyzmatycznych, rozpoznawalnych i lubianych polskich aktorów, niezapomnianego Longinusa Podbipięty z "Ogniem i mieczem", Moryca Habera z "C.K. Dezerterów" czy kultowego głosu Mufasy z "Króla Lwa". Artysty, który przez pół wieku łączył film, telewizję i teatr, radio, dubbing i estradę. Jak minęło mu te pół wieku? Czego Wiktor Zborowski żałuje, a z czego jest najbardziej dumny? Co poradziłby młodym artystom? Rozmawiamy z legendą polskiego aktorstwa.
To już 50 lat pracy artystycznej Wiktora Zborowskiego Fot. Piotr Zajac/REPORTER

Szybko upłynęło Panu to 50 lat?

Kiedy kończyłem szkołę teatralną w wieku 22 lat, z ogromnym trudem wyobrażałem sobie, że ktoś może mieć 50 lat. A teraz nagle spadło na mnie, że nie tylko że mam 50 lat, ale w dodatku 50 lat pracy. Muszę się do tego przyzwyczaić. To samo zresztą dotyczy mojego wieku, skończyłem właśnie 73 lata.


Wszystkiego najlepszego!

Dziękuję uprzejmie. To taki wiek, którego ja w młodości w ogóle sobie nie wyobrażałem. A dzisiaj nie tylko muszę to sobie wyobrazić, ale to zaakceptować i żyć z tym dalej.

Trudno się z tym żyje?

Już w wieku 40 lat wydaje się, że ludzie są starzy. Ja mam cały czas wrażenie, że jestem młody, a jednocześnie zdaję sobie sprawę, że 73 lata to już nie jest młodość. To raczej wejście w etap, który nazywamy figlarnie starością.

Ale z drugiej strony często mówi się, że o wieku świadczy głównie duch. A skoro czuje się pan młody duchem…

To jest bardzo bałamutne. O wieku świadczy też pewna mądrość. Człowiek w określonym wieku musi sobie zdać sprawę, że pewnych rzeczy już nie zrobi. A jeżeli zrobi, to już raczej jednorazowo. Nie ma sensu próbować wykonywać rzeczy, które po konkretnych urodzinach są już właściwie niemożliwe. Dla mnie na przykład nie jest już możliwe zrobienie salta w przód ani w tył. Zresztą to nigdy nie było dla mnie możliwe… 

Tylko pytanie brzmi, czy w ogóle chciałby pan zrobić salto w przód?

Nawet podjąłem kiedyś ambitną próbę salta (akurat w tył) na zajęciach w szkole teatralnej z judo. Z pełną asekuracją i tak dalej. Ale nie odważyłem się. Co tu dużo ukrywać, te moje prawie dwa metry wzrostu nieco mi to utrudniały.

Powiedział Pan, że pewien wiek wiąże się z mądrością. Jaką mądrość zdobył więc Pan przez te 73 lata życia i 50 lat pracy artystycznej?

Nigdy nie robiłem jakiś potężnych podsumowań, ale co 10 lat zawsze mi przychodziło do głowy, że w minionej dekadzie narobiłem sporo głupot, a teraz jestem mądrzejszy. Następnie mijało kolejne 10 lat i znowu stwierdzałem, że parę głupot narobiłem, a teraz jestem mądrzejszy. I tak dalej, i tak dalej, aż do momentu kiedy człowiek zamyka nad sobą wieko piórnika. Można powiedzieć, że człowiek uczy się całe życie i głupi umiera.

Popełnił Pan dużo błędów przez te pół wieku pracy?

Muszę powiedzieć, że wykazywałem się, może nie mądrością – bo nie chcę tu przesadzać – ale jakąś intuicją. Bardzo wiele razy udało mi się uniknąć poważnych porażek, bo czegoś się nie podjąłem. Uratowało mnie to przed klęską, aczkolwiek parę razy w życiu się ona zdarzyła. Wcale nie zawiodła mnie wtedy intuicja, po prostu sytuacja była taka, że nie mogłem odmówić i musiałem zrobić pewne rzeczy w teatrze. Najczęściej ponosiłem wtedy klęskę.

Jak Pan sobie z nią radził? Klęska Pana czegoś nauczyła?

Nie mogła mnie niczego nauczyć, ponieważ wiedziałem, że ta klęska nastąpi, ale zmuszony okolicznościami nie mogłem się z danego przedsięwzięcia wywinąć. Ale trudno, mogłem sobie jedynie po cichu powiedzieć: "a nie mówiłem, miałem rację". Sam siebie usprawiedliwiałem, że po prostu nie było wyjścia. Trzeba było więc podjąć wysiłek i zminimalizować straty. 

Czyli podszedł Pan do klęski profesjonalnie?

Oczywiście, to nie były żadne klęski militarne. Po prostu porażki artystyczne, których się spodziewałem. Ale, dzięki Bogu, porażek miałem niewiele, co zresztą może powiedzieć również wielu kolegów w moim zawodzie. Kluczowe jest bowiem staranie się, aby takich klęsk było jak najmniej.

Przejdźmy do sukcesów. Co uważa Pan za swój największy zawodowy triumf?

Nie mam takiej hierarchii. Nie porządkuję swoich osiągnięć w kolejności od największego do coraz mniejszych. Jednak muszę wspomnieć o mojej roli Mackiego Majchra w "Operze za trzy grosze", którą wziąłem w zastępstwie za Piotra Machalicę i potem dość długo grałem to przedstawienie.

Pan dyrektor Janusz Warmiński wierzył, że sobie poradzę, ale nie zawsze wierzyła w to publiczność. Pierwsze sceny ewidentnie budziły u części widowni radość i śmiechy. Jednak kiedy na końcu śpiewałem ostatni song Majchra pod szubienicą, to na widowni panowała martwa cisza. To autentycznie był mój prywatny sukces.

Myślał Pan wówczas: "śmialiście się, ale patrzcie, dałem radę"?

Nie miałem nawet pretensji do części publiki, że na początku trochę się śmiała: widzowie są przyzwyczajeni do mnie jako do aktora bardziej komediowego. Ale potem nagle okazywało się, że Zborowski dźwignął tę rolę. Złapał za serce, za gardło. To dawało mi dużą satysfakcję.

Uważa Pan siebie właśnie za aktora komediowego? Czy raczej unika Pan szufladek?

Na pewno nie specjalizuję się wyłącznie w komedii i nie grałem tylko ról komediowych. Aczkolwiek miałem ich sporo i dałem się widzom poznać i polubić z tej strony.

Wiele zawdzięczam takim ludziom jak właśnie pan dyrektor Warmiński, Gustaw Holoubek, Adam Hanuszkiewicz, Jurek Gruza, Krzysiek Zaleski, którzy nie pozwalali, aby drzwi z napisem "komedia" zatrzasnęły się za mną na dobre. Jak już tylko się zbliżało do zatrzaśnięcia, to zawsze któryś z nich wstawiał nogę między framugę i drzwi i proponował mi coś zupełnie innego gatunku, co przyjmowałem z wdzięcznością.

Czyli miał Pan dobrych ludzi wokół siebie.

Tak, to było moje wielkie szczęście, że miałem wspaniałych mistrzów, którzy poświęcili mi sporo swojego czasu i chcieli ze mną pracować. Lubili mnie, odpowiadało im moje poczucie humoru? Nie wiem, może po prostu wyczuwali we mnie potencjał? To było moje szczęście, którego, mam nadzieję, nie zmarnowałem.

Uważa się Pan za szczęściarza?

W zawodzie miałem dużo szczęścia. Naprawdę dużo. Spotkanie w odpowiednim czasie odpowiedniego człowieka, który zdecyduje się poświęcić mi trochę czasu, było momentami decydujące. 

Czyli talent i ciężka praca są w pracy aktora niezbędne, ale szczęście też jest ważne?

Oczywiście. Kiedy zaczynałem pracę w ‘73 roku ubiegłego stulecia, było – jak sądzę – trochę łatwiej, bo w zasadzie każdy aktor po szkole dostawał etat w teatrze: albo warszawskim, albo pozawarszawskim. Miał zapewnione miejsce w zespole, a jeśli się czymś wykazał, to dużo grał.

Wówczas mogłem hołdować takiemu powiedzeniu "siedź w kącie, a znajdą cię". Dzisiaj nie ma takiej możliwości. Dzisiaj ci młodzi ludzie, którzy wstępują do tego zawodu, muszą bardzo o siebie walczyć. Jeśli będą siedzieć w kącie, to nikt ich nie znajdzie, bo nikt ich nie będzie szukał.Wiktor Zborowski

Co powiedziałby Pan dzisiaj młodym aktorom, którzy próbują swoich sił w zawodzie? Żeby wyszli z kąta?

I żeby rzucali się na ten zawód najbardziej, jak tylko mogą. Żeby chodzili na castingi, walczyli o rolę, robili coś obok. Jeśli mają etat w teatrze, niech działają w offie. Konieczne jest dziś bycie w agencji, która będzie ich wysyłała na rozmaite przesłuchania. Muszą maksymalnie o siebie walczyć, bo w kącie nikt ich nie znajdzie.

To dość smutne, bo pewnie przegapiamy sporo talentów.

Zawsze tak było, że niektóre talenty były przegapiane. Trudno powiedzieć, że te czasy są smutne, bo są kompletnie inne. Chociaż dla młodzieży to nie są inne czasy, to są normalne czasy. Widzę, że oni się bardzo dobrze w nich odnajdują. Ja, gdybym dzisiaj miał 20 lat, też pewnie dobrze bym się w nich czuł. Ale jako już omszały starzec patrzę na współczesność z lekkim przestrachem, bo się w niej aż tak nie odnajduję.

Nie odnajduje się Pan w branży czy w świecie?

I tu, i tu. Młodzi ludzie mają dziś inne rozrywki, inne używki, inny sposób oglądu świata i jego rozumienie, inne autorytety, inne lektury. Słuchają innej muzyki, czytają inną poezję. Wszystko mają inaczej. Dla nich to naturalne, ale dla mnie to nowe i obce. Ale tak było zawsze.

Pana praca zawodowa imponuje różnorodnością. Pracował Pan w kinie, teatrze i telewizji, w radiu, dubbingu i na estradzie. Powiem brzydko, ale jak udało się Panu tam wszędzie "wkręcić"?

Nie musiałem się wkręcać. Mnie zauważano. Nie tylko ze względu na wzrost, który na pewno przeszkodził mi w zagraniu niektórych ról, ale w wielu wypadkach mi pomógł.

Zauważano też pewnie Pana z powodu głosu.

Tak, oczywiście. Mam taki głos, jaki mam, nie moja wina…

(Śmiech) Trudno mówić o winie. A ciężko było łączyć te wszystkie media? A może wolałby Pan pracować tylko, nie wiem, w radiu?

W żadnym wypadku! Maksymalnie wykorzystanie tych, nazwijmy je, działek daje fantastyczne pole do rozwoju dla każdego młodego aktora, starszego też. Trzeba tylko za każdym razem pamiętać, że wszędzie trzeba używać innych środków. Nie wystarczy być, trzeba grać. Zupełnie inaczej trzeba grać w filmie, inaczej w teatrze, a jeszcze inaczej w telewizji. To zabawne, bo niby to pokrewne medium do filmu, a jednak jest inaczej. 

A jaka działka była Pana ulubioną?

Zawsze powtarzam, że wychowałem się na radiu. Co prawda telewizja występowała już w przyrodzie w czasach mojego dzieciństwa, ale była wielką rzadkością. Kocham radio, po prostu je kocham. Natomiast uwielbiałem zawsze pracę i w teatrze, i w filmie, bo stawiały one przede mną ogromne wyzwania. Zawsze to uwielbiałem.

A najmniej ulubioną?

Trochę kłopotów miałem z estradą. Zresztą mam je do dzisiaj, bo trzeba wyjść do ludzi. Nie można się schować za żaden kostium, za rolę. Trzeba w pełnej symbiozie z publicznością wykonać kilkuminutowy skecz, piosenkę czy monolog. To bardzo trudne i zawsze z największym zachwytem patrzyłem na Dudka Dziewońskiego, który w estradowym aktorstwie był po prostu mistrzem świata. To był jego żywioł, on to robił w sposób genialny.

Miał Pan takie występy estradowe, podczas których ludzie nie reagowali na Pana występ i chciał Pan uciec ze sceny?

Zdarzało się. Nie można wtedy docisnąć pedału gazu, bo można wejść w okropną szmirę. Trzeba po prostu elastycznie reagować, robić swoje najlepiej jak się potrafi, a następnie zejść ze sceny i krótko skwitować: "uczcili mnie pięciominutową ciszą". 

Jest Pan jednym z najbardziej lubianych i szanowanych polskich aktorów, ale widzowie często zapamiętują aktora w konkretnej roli. Jak jest u Pana? Są postaci, z którymi publika najbardziej Pana kojarzy?

Bardzo często ludzie wspominają Longinusa Podbipiętę z "Ogniem i mieczem" oraz Moryca Habera z "C.K. Dezerterów". Z tymi rolami kojarzę im się najbardziej. Rzadziej już na przykład z "Człowiekiem z La Manchy", przepięknym musicalem, w którym grałem dwie postaci: Miguela de Cervantesa i Don Kichota. Ale wciąż się to zdarza. 

Jeszcze niedawno bardzo byłem kojarzony z postacią, którą zagrałem w telewizji i która nazywa się Dziabąg. To było szalenie zabawne, bo nagrałem może ze dwie, trzy piosenki w charakterze tego Dziabąga, a jeszcze parę lat temu jacyś omszali starcy na ulicy potrafili za mną zawołać "Ej, Dziabąg!". Ja patrzyłem i mówiłem: "Boże, ten starzec wychował się na Dziabągu, czyli był dzieckiem, kiedy ja to grałem". Ale już od jakiegoś czasu ten Dziabąg popadł w zapomnienie, być może oni już wszyscy wymarli…

Denerwuje Pana, kiedy ktoś mówi na Pana Podbipięta albo właśnie Dziabąg?

Wręcz przeciwnie, bo to znaczy, że gdzieś w tej postaci trafiłem w dychę (śmiech). Uważam, że to bardzo miłe.

A często jest Pan kojarzony z Mufasą z "Króla Lwa", któremu podkładał Pan głos w polskiej wersji? Bo z kolei moje pokolenie wychowało się na Pana Mufasie.

Podobno tak, aczkolwiek mniej mam tego objawów. Natomiast nie tak dawno dowiedziałem się, że na Facebooku jest cała strona poświęcona Mufasie i mój dubbing jest tam również, jak to się dziś mówi, lajkowany.

Wróćmy do Podbipięty. To kultowa postać, a "Ogniem i mieczem" Jerzego Hoffmana to kultowy film. To również ogromne widowisko, a takich, powiedzmy wprost, mało się w Polsce kręci. Jak pracowało się na takim planie?

To była ogromna praca. Ogromna. Mieliśmy bardzo mało czasu: zaczęliśmy zdjęcia gdzieś w połowie października, potrwały one miesiąc do połowy listopada, potem dłuższa przerwa i na wiosnę ruszyliśmy z potężnymi zdjęciami na poligonie pod Poznaniem (potem kręciliśmy też m.in. w Krakowie i okolicach). Praca na planie całego filmu trwała mniej więcej do końca czerwca. To był bardzo krótki czas i fenomenalna praca logistyczna całego zespołu, który nadzorował zdjęcia do "Ogniem i mieczem". Było to zupełnie niezwykłe. 

Trzeba też pamiętać, że pracowaliśmy pod presją, ponieważ producenci filmu, czyli Jurek Hoffman i Jurek Michaluk, zastosowali pierwszy raz nowy sposób finansowania filmu, a mianowicie wzięli kredyt w banku. Dali pod zastaw wszystko, co mieli: domy, mieszkania, samochody. Wszystko. Potem musieli ten kredyt spłacić, co się, chwała Bogu, udało. Całe "Ogniem i mieczem" zostało spłacone mniej więcej miesiąc od premiery, która była wielkim wydarzeniem.

Ale praca była pod sporym obciążeniem. Wiedzieliśmy, że trzeba wykonać ją jak najlepiej i jak najsprawniej i być może stąd mało mam anegdot z planu "Ogniem i mieczem". Tam nie było czasu na żarty i pogawędki, to była po prostu ciężka fizyczna orka. Udało się. Jednym podobało się bardziej, innym mniej, ale wyszło jak wyszło. Mnie się podobało.Wiktor Zborowski

Jaką scenę w "Ogniem i mieczem" kręciło się Panu najtrudniej?

Scenę śmierci Longinusa. Na ekranie trwa chwilę, a kręciliśmy ją dwie noce. To była naprawdę bardzo ciężka robota.

Grając Podbipiętę, miał Pan przeczucie, że widzowie tę postać aż tak pokochają?

Nie miałem pewności, wiedziałem, że wszystko będzie zależało od tego, jak ja go zagram. Natomiast na pewno to jedna z ulubionych postaci czytelników "Trylogii" Henryka Sienkiewicza.

Co też było pewnie dla Pana sporą presją?

To mnie akurat nie obciążało. Na pewno dużą większą presję odczuwał Zbyszek Zamachowski, który musiał się zmierzyć z Wołodyjowskim po Tadeuszu Łomnickim. Wiedział, że wziął na barki duży ciężar, ale myślę, że sobie poradził.

Ma Pan jakąś swoją ulubioną rolę? A może kilka?

W teatrze bardzo sobie cenię Papkina w "Zemście" w reżyserii Gustawa Holoubka ze wspaniałą obsadą i wspomnianego Mackiego Majchra. Z "Opery za trzy grosze" bardzo lubię też Peachuma, którego z kolei zagrałem u Laco Adamika. Cenię też Cervantesa i Don Kichota w "Człowieku z La Machy", a także podwójną rolę pana Darlinga i kapitana Haka w olśniewającym musicalu Janusza Józefowicza, Janusza Stokłosy i Jeremiego Przybory, czyli "Piotrusiu Panie". To są role, które naprawdę lubiłem grać, mimo że kilka z nich wymagało straszliwego wysiłku fizycznego.

A w filmie?

Właśnie Longinus, ale też Moryc Haber i Matoga w "Pokocie" Agnieszki Holland. To są bardzo ważne dla mnie role. Ale również młody Batiuk w "Siekierezadzie" Witka Leszczyńskiego. Nieduża rola, ale też bardzo ją lubię.

A są jakieś role, których Pan nie lubi?

Były. To te teatralne role, które musiałem zagrać, chociaż wiedziałem, że nic z tego nie będzie. Ale nie będę ich wspominał.

Zbliża się Pana uroczysty Jubileusz w Teatrze 6.piętro. Czego widzowie mogą się spodziewać po tym galowym spektaklu-koncercie?

Ja sam nie wiem wszystkiego, bo jest to owiane pewną tajemnicą, nawet przede mną. Na pewno będzie kilka niespodzianek. Wiem, że wystąpi kilka wspaniałych osób, jak Daniel Olbrychski, Zbyszek Zamachowski, Wojtuś Malajkat, Piotrek Bukartyk, Andrzej Poniedzielski, Joasia Kulig ze swoją siostrą Justyną Schneider, Magda Umer. Jubileusz reżyseruje i poprowadzi mój przyjaciel, Krzysztof Materna.

Ja również wystąpię, ale śladowo, bo będę w charakterze dostojnego jubilata. Będę rozmawiać z Krzyśkiem o tych moich 50 latach pracy zawodowej. Czyli będzie to wieczór, jakby powiedział to Dudek Dziewoński, "wspomnieniowo-rozmowowo-rozrywkowy". 

Cieszy się Pan na ten jubileusz w Teatrze 6.piętro? A może bardziej stresuje?

Jedno i drugie, zawsze jest obawa, czy wszystko wyjdzie. Ale nie jest to spektakl w ścisłym tego słowa znaczeniu, który musi być dopięty na ostatni guzik. Jest też przewidziana spora doza improwizacji. 

50 lat za Panem, ale sporo jeszcze przed Panem. Jakieś plany na przyszłość?

Nigdy nie robiłem i nie robię ogromnych planów. Nawet jeśli pojawiają się jakieś propozycje, to one albo wyjdą, albo nie. Bo może nie uda się zebrać pieniędzy na film i tak dalej. Ale mam w planach produkcję filmową w okresie wiosenno-letnim. Czy będzie ona zrealizowana? Nie wiem. Zobaczymy.

"Wiktor Zborowski. Jubileusz" odbędzie się w piątek, 19 stycznia w Teatrze 6.piętro w Warszawie o godzinie 19:30. Reżyserem, scenarzystą i prowadzącym jest Krzysztof Materna. Wydarzenie zostało objęte Honorowym Patronatem Prezydenta m.st. Warszawy.