"Awatar: Ostatni władca wiatru" miał być nowym hitem Netflixa. Niestety, fanów oryginału rozczaruje
Tekst zawiera niewielkie spoilery dot. serialu "Awatar: Ostatni władca wiatru".
"Awatar: Ostatni władca wiatru" (RECENZJA)
– Woda. Ziemia. Ogień. Powietrze. W dawnych czasach cztery narody żyły ze sobą w pokoju. Jednak kiedy Naród Ognia zaatakował, wszystko się zmieniło. Tylko Awatar, mistrz czterech żywiołów, mógł go powstrzymać. Lecz wtedy, gdy był najbardziej potrzebny, Awatar zniknął – brzmi kultowe intro z kreskówki "Awatar: Ostatni władca wiatru", które pojawia się również w remake'u Netfliksa, oferując tym samym szybkie wprowadzenie do historii widzom niezaznajomionym z oryginałem.
Tak, ostatni Awatar zniknął bez śladu na sto lat, co dało szansę Narodowi Ognia na prosty podbój ziem należących do innych królestw. W jednej z południowych wiosek Plemienia Wody rodzeństwo Katara i Sokka odkrywają uwięzionego w lodowcu chłopca ze strzałą w odcieniu popielatego błękitu na głowie. Aang jest nie tylko ostatnim Nomadem Powietrza, ale również zaginionym "władcą żywiołów", który jako jedyny może przywrócić harmonię na ziemi.
W ten oto sposób rozpoczyna się odyseja pełna spotkań z duchami przeszłości, politycznych intryg i młodzieńczych dylematów. Wszystko w iście netfliksowym wydaniu, bo zinfantylizowanym.
"Awatar" Netfliksa to scenariuszowy chaos
Animowany serial, choć kojarzył się przede wszystkim z produkcją nastawioną na dzieci, prowadził narrację w minimalnym stopniu podobną do "One Piece'a", między słowami wrzucając do fabuły nieco dojrzalsze smaczki. Oczywiście trzeba wziąć pod uwagę, że dzieło Michaela Dante DiMartino i Bryana Konietzko powstało w latach 2005-2008, czyli w czasach, kiedy odbiorcy cieszyli się znacznie większą znieczulicą. Pojawiały się w nim m.in. aluzje do seksu, a dzieciaki dopiero po latach łączyły ze sobą kropki.
Widownia oryginalnego "Awatara" mogła pochwalić się względnym zróżnicowaniem wiekowym, natomiast adaptacja Netfliksa za główny cel obrała sobie najmłodszych. Widać to w podejściu do przedstawiania brutalności Narodu Ognia (najgorsze dzieje się z reguły poza kadrem), lecz i w scenariuszowych cięciach, które na dobrą sprawę przyniosły więcej szkód niż pożytku.
Jedną ze zmian jest typowe dla adaptacji wybiórcze streszczanie istotnych dla pierwowzoru wątków. Tu, zapewne z uwagi na budżet, postanowiono zebrać w pigułce te elementy fabuły, które były typowo fantasy. Legendarna sowa Wan Shi Tong czy przypominający wyglądem stonogę Koh Złodziej Twarzy stali się bohaterami tego samego odcinka (w animacji Aang spotkał pierwszą z istot na pustyni, drugą zaś na biegunie północnym). Ich czas ekranowy nie przekroczył nawet kilku minut i w przeciwieństwie do oryginału miał inne zastosowanie fabularne.
Drugą zmianą, która rzuci się w oczy wiernym fanom "Awatara", jest pozbycie się ze scenariusza przywar stanowiących o istocie czyjegoś charakteru. Ważne dla historii Sokki było jego uprzedzenie wobec kobiet, w tym seksistowskie odzywki, którymi rzucał w kierunku swojej siostry. W animacji obserwujemy jego podróż od młodego szowinisty po sojusznika, za to w nowym serialu pełni rolę podręcznikowego side-kicka, który jedynie rozładowuje napięcie i zapewnia widzom komediowe doznania. W skrócie - pozbawiono go głębi.
W nowym "Awatarze" scenariusz prowadzi nas za rączkę i bije po oczach dosłownością, nie pozwalając miejsca na snucie domysłów. Dodatkowo dialogi niekiedy przeczą zasadzie "show, don't tell" (pokazuj, nie gadaj). Sprawy nie ułatwia również nierówne aktorstwo, które tworzy przepaść między doświadczoną częścią obsady a tą znacznie młodszą.
Cienka granica między prawdą a karykaturą
To, co sprawdza się w animacji, z dużym prawdopodobieństwem nie sprawdzi się w produkcji live-action. Gra wielu aktorów - i nie chodzi mi wcale o podważanie ich umiejętności - zakrawa miejscami o karykaturę. Widać to choćby przy odtwórcy Zuko, wygnanego księcia z Narodu Ognia, który poluje na Aanga, by ponownie wkupić się w łaski swego nepotycznego ojca.
Dallas James Liu mówi i gestykuluje jak animowany Zuko, zatem pod tym względem odgrywa go wzorowo. Traci jednak na wiarygodności, gdy uzmysłowimy sobie, że ludzie nie zachowują się tak w prawdziwym życiu. W końcu remake'i aktorskie starają się je wiernie odwzorowywać (wyjątki stanowią takie tytuły jak wspomniany "One Piece").
Aanga (Gordon Cormier) i Katary (Kiawentiio Tarbell) nie ma się o co czepiać, gdyż w mniejszym lub większym stopniu oddają charakter swoich bohaterów. Aktorskie wrażenia zapewniają w "Awatarze: Ostatnim władcy wiatru" Paul Sun-Hyung Lee ("Mandalorian") jako ukochany wujek Iroh i Daniel Dae Kim ("Lost") jako Władca Ognia Ozai.
Świat naćkany efektami specjalnymi
Adaptacja "Awatara" nie miałaby raczej sensu bez efektów specjalnych, aczkolwiek tęsknię za czasami, kiedy po CGI sięgano w ostateczności, czyli tam, gdzie efekty praktyczne (tzn. makiety, animatroniki i kostiumy) nie dawały sobie rady. W remake'u Netfliksa niemalże wszystko jest komputerowe.
Latający bizon Appa, lemur Momo, mityczna sowa i robaczywy Złodziej Twarzy wyglądają naprawdę przyzwoicie. Duża w tym zasługa minimalnego oświetlenia, które zasłania ewentualne mankamenty. Schodki pojawiają się m.in. w momencie, gdy bohaterowie dają popis swoich mocy żywiołów. Kule ognia z serialu kojarzą się ze starym kinem fantasy (wyglądają tak, jakby wyjęto je z "Ostatniego smoka" Roba Cohena z 1996 roku). Najlepiej prezentuje się woda i powietrze.
Tła w "Awatarze" - tzn. panoramy miast i krajobrazy - raz są podejrzanie rozmazane, raz przerażająco ziarniste. Nowość Netfliksa to wizualny rollercoaster, który czasem zachwyca widokami, czasem przyprawia o nudności.
Groch z... kapustą
"Awatar: Ostatni władca wiatru" nie spełni oczekiwań wszystkich fanów, natomiast jako serialowy odpowiednik czytadła się obroni. Czuć w nim nieobecność twórców oryginału - brakuje w nim spójności i wiary w to, że ta historia dokądś zmierza. Grunt, że ostatnie minuty każdego odcinka trzymają w napięciu i zachęcają do dalszego seansu. Nie spisywałabym więc tego remake'u całkowicie na straty. Przynajmniej easter eggów tu w bród. Dla wtajemniczonych: nie martwcie się, o stoisku z kapustą nie zapomniano.