Tak wygląda umieranie w Polsce. "Niektórzy mówią, że mogliby kamień zjeść, żeby tylko nie bolało"
Czego ludzie żałują przed śmiercią?
Iza Kęsicka: Żałują, że odchodzą. Nie chcą opuszczać bliskich. Mają jeszcze plany, których nie uda im się zrealizować. Niektórzy mówią do mnie: "Pani Izo, pieniądz nie gra roli. Co tu zrobić, żeby dłużej żyć?". Z czasem, gdy stan pacjentów pogarsza się, często się wycofują, wyłączają.
Mają mniej siły, mniej rozmawiają. Myślą nad tym, co ich czeka. Już nie rozpamiętują tego, co było. Niektórzy czują lęk, choć nie są w stanie go nazwać.
Planują pogrzeby, strój do trumny?
Zwykle to już mają zaplanowane, choć nie wszyscy. Jeden z pacjentów – bardzo operatywny przedsiębiorca – na długo przed śmiercią wybrał się do restauracji, żeby omówić kwestie stypy, wybrać menu. Kiedy kelnerka zapytała o dokładny termin imprezy, odpowiedział, że nie za bardzo wie, bo chodzi o jego pogrzeb. Ta kobieta zbladła.
Nie jesteśmy przyzwyczajeni, żeby mówić o śmierci, a co dopiero ją planować.
Zgadza się. Niektórzy zdają sobie sprawę z choroby i jej niepomyślnych rokowań, a niektórzy sądzą, że to jeszcze odległy moment i nie robią planów. Sprowadzasz ich na ziemię?
Uświadamiam rodzinę, czasem pacjentów. Mówię, że śmierć jest blisko i powinni pozałatwiać pewne ważne sprawy, a najlepiej to zrobić, gdy pacjent jest jeszcze w stanie świadomie podejmować decyzje, np. sprawy u notariusza.
Jak ludzie to przyjmują?
Często są zdumieni, zaskoczeni, ale zaczynają rozumieć i są wręcz wdzięczni za taką informację.
Jeszcze przed chwilą łapali się wszystkiego, co dawało jakąkolwiek nadzieję na przeżycie?
Są rodziny i pacjenci, którzy wydają fortunę, by kupić wszystko to, co da im choć iskrę nadziei. Staram się im tej nadziei nie odbierać, bo to jeszcze daje im siłę do walki i życia. Gdy widzę, że szala się przechyla i działania "za wszelką cenę" tracą sens, gdy przeradza się to w uporczywą terapię, jest męczące dla chorego, to przeprowadzam poważną rozmowę.
Co mówisz?
Z każdym człowiekiem rozmawiam inaczej. Najpierw – jeśli jest czas – buduję więź, relacje. Nie mam problemu, żeby przytulić pacjenta. Wielokrotnie widziałam zaskoczenie na ich twarzach, gdy objęłam, poklepałam po ramieniu. Słyszałam czasem słowa: "Wreszcie ktoś, kto mnie akceptuje takiego, jaki jestem". Uwielbiam te relacje. W chorobie bliscy czasami się tego boją, bo bliski im chudnie, zmienia się jego wygląd, oddech, mogą pojawiać się rany. Pacjenci wyraźnie pokazują, że jestem dla nich ważna, że czują we mnie oparcie, że są zadowoleni z moich odwiedzin.
Gdy przychodzi ten najtrudniejszy okres, to jest mi łatwiej przekazywać informacje. O zbliżającej się śmierci mówię w sposób delikatny, nie pozostawiam niedomówień. Bliscy chorego najczęściej nie zauważają agonii – myślą, że to gorszy dzień, że jutro będzie lepiej, a ja im to uświadamiam. Zwykle jest jeszcze czas, aby zgromadzić najbliższych i przeżyć tę śmierć bliskiego wspólnie.
Jak uchodzi z nas życie?
Mówimy o powolnym umieraniu. Najpierw człowiek chodzący przestaje chodzić, człowiek mówiący przestaje mówić, człowiek jedzący przestaje jeść. Dużo śpi albo tylko śpi.
Jednym z pierwszych objawów zbliżającej się śmierci jest nieoznaczalne ciśnienie. Kiedy rodzina dzwoni i mówi, że nie może zmierzyć ciśnienia choremu, to już wiem, że jest ono bardzo niskie, a chory zbliża się do śmierci.
Ksiądz Kaczkowski pisał, że na dwa dni przed śmiercią skóra zaczyna inaczej odbijać światło. Nie jest już miękka, robi się bardziej woskowa, rysy się wyostrzają.
Dokładnie tak. Wyostrzone rysy twarzy. Pojawia się przerywany oddech, bezdechy. One występują raz na jakiś czas. Czasami jest więcej bezdechów niż oddechów.
Grzechotka śmierci?
To takie rzężenie, chrapliwy oddech. Głównie na bezdechu słyszymy taką wydzielinę. Wydawać by się mogło, że można ją odessać.
Rodziny próbują?
Tak, ale tego się nie da odessać. To będzie tylko umęczenie pacjenta, a efekt żaden. Pojawiają się sine dłonie, ręce, plamy na kolanach. Czasami nawet plamy opadowe potrafią się pojawić.
Za życia?
Tak. To jest agonia i wtedy trzeba zaprzestać jakiegokolwiek karmienia, pojenia.
Czym jest agonia?
Agonia to okres poprzedzający ostatni oddech.
Jak długo może trwać?
U jednego z pacjentów agonia trwała tydzień. On był w pełni świadomy. Jego żona psychicznie wysiadała, a on do niej mówił: "Popatrz, ja nawet nie potrafię umrzeć". Miał sine kolana, niemierzalne ciśnienie, stan bardzo ciężki.
Czy na takim etapie można lekami odciąć świadomość?
Tak, to się nazywa sedacja.
To zgodne z prawem?
Tak, sedacja jest stosowana w medycynie, np. w stomatologii. Sięgamy po nią tylko wtedy, gdy nie jesteśmy w stanie uśmierzyć bólu normalnymi dawkami leków. Wówczas podajemy pacjentowi duże dawki środków przeciwbólowych i uspokajających, żeby wyłączyć jego świadomość.
Są ludzie, którzy proszą o to?
Są, ale to pojedyncze przypadki. Na ogół rodziny walczą do końca. Nawet nie dadzą spać pacjentowi. On musi być przytomny, jeść, walczyć. Zdarzyło mi się, że pacjent prosił o śmierć, zastrzyk. Oni mają dosyć tego życia.
I co ty o tym sądzisz?
Myślę, że pacjent powinien mieć prawo decydowania o swoim życiu.
A często pada to pytanie?
Nie. I nie sądzę, żeby teraz nastąpiła lawina sedacji, śmierci na życzenie. To się zdarza bardzo rzadko.
Jak rozpoznać, że agonia się kończy i zaraz będzie ostatni dech?
To są coraz rzadsze oddechy, takie rybie. Łapanie powietrza, bardzo płytkie. To się czuje nawet intuicyjnie.
Rybi oddech od śmierci dzielą minuty?
Tak. Jest rybi oddech, cisza i koniec. Zostaje ciało bez życia. Wcześniej też rozmawiam z rodziną, co się zadzieje, kiedy to już się stanie. Ich trzeba przygotować.
Wielokrotnie byłam podczas odchodzenia pacjenta i wiem, że na to nie da się uodpornić. Współodczuwa się z rodziną. Wielokrotnie to pacjent, którego zdążyłam poznać, zaprzyjaźnić się. To też jest trudne dla mnie.
To najgorsze w twojej pracy?
Tak, w tej pracy najgorsza jest rozłąka z pacjentami.
Ciągle kogoś tracisz.
Tak, co i rusz żegnam pacjentów. Smutno mi, że więcej już nie porozmawiamy. Są przypadki tak cudownych ludzi. Potrafię się emocjonalnie zapędzić. Czasami rozmawialiśmy nawet o moich problemach. Pacjenci też chcą wiedzieć coś o mnie. Moja wizyta to nie jest tylko rozmawianie o chorobie i śmierci.
Ksiądz Kaczkowski mówił, że czasami umierający opowiadają o bliskich zmarłych, którzy w ostatnich godzinach życia stają się dla nich realni, na równi z żywymi. Jakby przenikały się dwa światy.
Tak. Jakby ktoś wychodził im naprzeciw. I to nie tylko na ostatnim etapie. Na przykład pacjenci opowiadają, że w nocy przyszedł do nich ktoś z rodziny albo coś im się śniło. Albo wypowiadają imiona. A jak pytam rodziny: "A kto to jest ten Staś?". I słyszę: "A to tata mamy, który nie żyje". Ci ludzie widzą tych zmarłych, a czasami są to pacjenci pełni świadomości.
Jak umierała moja Helenka, to do córki mówiła: "Ale weź to dziecko, może ono jest głodne? Dlaczego ono tyle płacze?". Ciągle przewijał się temat dziecka. Zapytałam o to jej córkę. Odpowiedziała, że pacjentka straciła w młodości maleńkie dziecko.
Ludzie boją się śmierci?
Trudno się nie bać. Bywali pacjenci, którzy umierali w ogromnym lęku. W hospicjum stacjonarnym w Lublinie był pacjent, który krzyczał, był niespokojny. Powiedział, że "tu w rogu siedzi diabeł i na niego czeka".
Czym jest dobra śmierć?
Dobra śmierć to taka, kiedy cierpienie pacjenta jest ograniczone do minimum i może to nastąpić w takim miejscu, warunkach, jakie sobie zażyczył. Dobra śmierć to również taka, którą akceptujemy, do której się przygotowaliśmy, a wszelkim uporczywym terapiom powiedzieliśmy "stop".
Czyli nie powinno się wciskać jedzenia na siłę, kiedy ktoś już nie może jeść i kłamać, że będzie dobrze, skoro każdy wie, że już nie będzie?
Czasem się śmieję, że jestem adwokatką moich pacjentów. Zdarza mi się rozstrzygać spór między pacjentem a jego rodziną, która bywa "zafiksowana" na punkcie karmienia chorego. A on nie ma apetytu, ochoty na jedzenie, a co gorsza nie chce nawet o tym słyszeć. Muszę stanąć po stronie pacjenta, bo to choroba nowotworowa odebrała mu apetyt. Wola chorego jest bardzo ważna i uczulam rodzinę, by ją uszanowali.
Czym jeszcze jest dobra śmierć?
Dobra śmierć jest w domu, wśród bliskich, kiedy jest dobra opieka.
Co roku kilka tysięcy pacjentów umiera, nie doczekawszy opieki hospicyjnej, czyli w chaosie, bólu, cierpieniu.
System i nasza służba zdrowia kuleją. Co prawda, hospicja też się różnie organizują, bo np. powinna być selekcja pacjentów: w pierwszej kolejności należy opieką obejmować tych, którzy nie mogą już czekać, są w złym stanie.
Co zastajesz w takich domach?
Zdarza się, że wkraczam do domu, w którym jest pacjent ze skierowaniem do hospicjum, ale wiem, że on nie doczeka wizyty pierwszorazowej. Ludzie dowiadują się o mnie – pielęgniarce hospicyjnej z doświadczeniem i specjalizacją paliatywną – błagają o wizytę, bo chory cierpi.
W takich domach jest dużo chaosu, problemów, którym trzeba zaradzić. Na ogół ten pacjent ma już jakieś zalecenia lekarskie z poprzednich pobytów w szpitalu. Najczęściej więc rotuję dawki leków, komponuję taki zestaw leków, który powinien się sprawdzić. Bardzo często są to działania na krawędzi prawa, ale zawsze w interesie pacjenta. Najważniejsze: ma nie boleć. A ludzie nadal cierpią, nawet niewyobrażalne bóle.
Czasami podchodzę do bloku i słyszę, jak pacjent krzyczy, bo tak bardzo go boli. Ludzie sobie nie wyobrażają, że tak można cierpieć. Niektórzy mówią, że kamień by zjedli, żeby tylko przestało boleć. Hospicjum do części takich pacjentów nie zdąży z pomocą.
Ci ludzie nie są w żaden sposób zabezpieczeni lekami?
Zdarza się i tak. Często są leki, ale one przestały być już skuteczne wraz z postępem nieuleczalnej choroby. Na takim etapie trzeba sięgnąć już po opioidy. Chociaż należy też jasno powiedzieć, że ból może pojawić się już na wczesnym etapie choroby nowotworowej i pacjent ma prawo, by od razu go uśmierzać.
Często zdarza się, że boli, choć są środki, które mogłyby uśmierzyć ból?
Niestety tak, w sytuacji bólu u chorego, do którego nie dotrze hospicjum, bo nie doczeka on swojej kolejki i leki przeciwbólowe nie zostaną zaordynowane przez lekarza. W innych przypadkach to rodzina lub chory sami ograniczają leki, bo wystraszyli się tego, co przeczytali w ulotce. Nieuśmierzany na bieżąco ból może wzmóc się tak bardzo, że przez godzinę czy dwie nie potrafię go opanować dużymi dawkami leków.
Kiedy w domu umiera bliski, szpital odsyła go z kwitkiem, a człowiek cierpi, można wezwać kartkę?
Można, ale będzie to wyłącznie pomoc doraźna. Ratownicy przyjadą, zobaczą cierpienie, przeważnie podadzą dożylnie pyralginę i pojadą dalej. I choć ulga jakaś pewnie będzie, to ból najprawdopodobniej powróci wkrótce. Można wezwać lekarza rodzinnego do domu.
On jest w stanie zrobić coś więcej?
Na wizytę lekarza rodzinnego też się czeka, nawet kilka dni. A jeżeli już lekarz dotrze do pacjenta, to nie zawsze jest zorientowany, jak leczyć ból nowotworowy. Dobrze, gdy leki analgetyczne ordynuje lekarz pozostający w kontakcie z chorym i jego rodziną, który regularnie go odwiedza. Lekarz rodzinny nie ma raczej takiej możliwości, bo pracy w przychodni jest ogrom.
Kiedy umierający wyje z bólu, a nam wyczerpały się wszystkie opcje, to szpital?
Szpital – nie tędy droga. Najlepiej w walce z bólem sprawdzi się hospicjum domowe lub stacjonarne. Oddziały SOR są przepełnione, personelu mało. Taki pobyt potrafi być dla pacjenta koszmarem. Już zdarzało się, że mój pacjent trafił na SOR (bo tak trzeba było) i dzwonił do mnie po długich godzinach, że nie dostał jedzenia, picia, nie zadbano o jego higienę, nie podano leków, itd.
Ostatnio moja pacjentka umierała w szpitalu. Była w ciężkim stanie. Pielęgniarka nie pozwoliła jej córce i wnuczce zostać z nią do końca. Na co 98-letnia Krysiunia zareagowała: "To jest popierdolone". I to były jej ostatnie słowa.
Zdarzają się też inne historie: szpital, pacjentka w agonii, ciśnienie nieoznaczalne, rzężenie przedśmiertne, a ona nadal dostaje żywienie pozajelitowe, dożylnie. Mówię lekarce dyżurnej, że to przysparza mojej pacjentce tylko cierpienia, a słyszę: "Taka jest procedura". I koniec tematu.
Towarzyszysz ludziom na rożnych etapach choroby i umierania, gdzie widzisz największe błędy systemu?
Na pewno ogromnym problemem jest zbyt mała liczba hospicjów i pracowników. Co z tego, że zniesiono limity, jak nie ma rąk do pracy. Dużo hospicjów się ogłasza – również moje – że szuka lekarzy. Mamy mało pielęgniarek, lekarzy.
Bo nikt nie chce obcować na co dzień ze śmiercią?
Mamy mało służby zdrowia. To problem, który trwa od dziesięcioleci. Kolejne rządy się temu przyglądają, ale tak naprawdę nic z tym nie zrobiono. Wielu lekarzy wyjechało za granicę, bo tam są lepsze warunki.
Jest grupa pracowników medycznych, którzy pewniej czują się w placówce, bo zawsze jest koleżanka pod ręką, lekarz. W hospicjum domowym mamy pracę sam na sam z pacjentem i to jest swego rodzaju obciążające. Nie wszyscy chcą tak pracować.
Nie potrafimy towarzyszyć w umieraniu?
Najczęściej nie.
A potrafimy rozpoznać symptomy umierania?
Absolutnie. Mało kto jest w stanie wychwycić, że to już ten moment. Wszyscy myślą, że to jest chwilowe pogorszenie. Rodzina dalej by poiła, karmiła, stawiała na nogi. A to już jest odchodzenie. Ostatnie momenty.
Czy ludzie potrafią zachować się w chorobie? Też nie. To jest dla nich nowość. Wyobraź sobie, że wchodzę czasami do domu medyków, gdzie jest osoba chora na nowotwór, a oni są jak małe dzieci. Nie wiedzą, co i z czym. Jeśli dotyczy to osoby bliskiej, to tracimy rozum. Emocje biorą górę.
Myślisz, że trzeba nas edukować?
Sądzę, że nikt by nie chciał. Od śmierci trzymamy się najdalej, jak się da. Zainteresowanie śmiercią powinno się pojawić na oddziale onkologii. A nie w tym ostatnim momencie, kiedy mamy do czynienia z apogeum bólu. Są domy, w których pacjent umiera, a rodzina nie chce o tym w ogóle rozmawiać. Ostatnio przeżyłam szok.
Opowiedz.
W domu była młoda umierająca dziewczyna, 38 lat, bez kontaktu. Nieprzytomna, na dożylnych kroplówkach, a mąż nadal naciskał, żeby ją jeszcze karmić i poić. Pacjentce cofał się język, ponieważ była w ciężkim stanie. Musiałam przeprowadzić rozmowę, ale to kompletnie nic nie dało. To był człowiek despotyczny, który nie pozwolił żonie umierać spokojnie. Wewnętrznie byłam zrozpaczona tą sytuacją.
Z miłości to robił?
Nie wiem, czy to miłość. Tu w ogóle nie było tematu umierania. Jak powiedziałam, że absolutnie nie można nic podawać doustnie, karmić, poić, bo pacjentka jest bardzo nieprzytomna, to ten mężczyzna zaczął się ze mną wręcz kłócić.
Nie dopuszczał myśli, że ona umiera?
Nie dopuszczał. Pomimo tak zaawansowanej choroby, tak złego stanu żony, mąż nadal sprowadzał leki ze Stanów Zjednoczonych, Niemiec. Były toczone dożylnie, przez niego, pewnie po to, by ją wyleczyć. On nie dopuszczał myśli, że ona odchodzi.
Przedłużał uporczywą terapię?
To była uporczywa terapia przez ogromne "U". To było chore. Odeszłam z tego domu na życzenie męża, a agonia była przedłużana tymi wszystkimi specyfikami. O wyzdrowieniu w ogóle nie było mowy. Przerzuty były wszędzie.
Poznałam tę pacjentkę, kiedy jeszcze była w kontakcie, rozmawiałyśmy. Ona była bardzo wierząca, przygotowana na śmierć. Kiedy straciliśmy z nią kontakt, jej mąż czynił cuda. To jest przypadek, który zapamiętam na bardzo długo, bo rodziny tak się nie zachowują. Więc pytanie: czy to była miłość?
Płaczesz czasami?
Tak. Płakałam, chociażby wychodząc z tamtego domu.
Jak sobie z tym wszystkim radzisz?
Jestem optymistką i szczęściarą w życiu osobistym, co daje mi równowagę w pracy z ludzkim cierpieniem.
Bo obcujesz ciągle ze śmiercią?
Cieszę się z każdej małej rzeczy. Jestem happy, gdy moi pacjenci czują się dobrze, gdy ich stan niejednokrotnie się poprawia, wbrew rokowaniom lekarzy. Czasem, gdy ktoś mnie pyta, gdzie pracuję, a ja odpowiadam, że w hospicjum, to słyszę: "oj, współczuję". Od razu tłumaczę, że nie można mi współczuć, skoro jest to praca, którą kocham.
Opieka hospicyjna nie oznacza, że chory wkrótce umrze. Pacjenci bywają pod opieką nawet kilka miesięcy, a nawet lat. Mój rekordzista – Czesio – był pod moją opieką pięć lat.
To było pięć lat dobrego życia, czy były momenty?
Nie wszystko dało się w tej chorobie przeskoczyć. Pan Czesio miał zapewniony komfort: dobrze ustawione leki, sprzęt z hospicjum (np. łóżko, wózek).
W chorobie nowotworowej złamał nogę i nikt nie chciał go zoperować. Na początku przez całą dobę musiał siedzieć. Marzył, żeby wyspać się na leżąco. Po kilku dniach się udało. Po roku leżenia powiedziałam do niego: "Panie Czesiu, a kto powiedział, że ma pan tylko leżeć?"
Rehabilitant zaczął go sadzać, przesadzać na wózek. Później on sam zaczął siadać na wózek. Złamaną nogę zawiązywał szalikiem. Jak już funkcjonował na wózku, to potem funkcjonował na osiedlu. Zjeżdżał windą. W jednej reklamówce miał kanapki, w drugiej – kaczuszkę na siusianie. Na osiedlu spotykał się z kolegami, których tak dawno nie widział. Uważam, że to były dobre lata. Lekarze dawali Czesiowi 2,5 roku życia. Ja go poznałam po 15 latach choroby.
Z hospicjum można wyjść?
Tak. Znam przypadki osób wyrejestrowanych z hospicjum, bo nie mogli być tak długo naszymi pacjentami. NFZ mógłby zażądać wyjaśnień, dlaczego chory tak długo jest pod opieką hospicjum.
O to, że symuluje chorobę?
Nie sądzę, bo w końcu badania i dokumentacja potwierdzają trudne choroby.
To się zdarzyło?
Hospicja obawiają się, więc sądzę, że to miało gdzieś miejsce.
Co my możemy zrobić, żeby dobrze towarzyszyć w chorobie i umieraniu? Najważniejsze, żeby tego człowieka nie zostawiać, nie odsuwać się od niego.
To często wynika z tego, że nie wiemy, co robić, o czym rozmawiać.
No tak, ludziom głupio jest zapytać o samopoczucie pacjenta, bo nie wiedzą, jak rozmawiać dalej. Po pierwsze: trzeba być z takim człowiekiem, nie zostawiać go. Po drugie: taki pacjent czasem chciałby porozmawiać, czasami nie chce – to też trzeba wyczuć i uszanować. Czasami pacjent nie akceptuje choroby. Ale jeśli chce rozmawiać, to powinien mieć z kim.
Zdarza się, że rodzina oszukuje i nie mówi o chorobie?
Tak. Jest – wprawdzie nieduża – grupa pacjentów, którzy nie wiedzą o swojej chorobie.
I cały personel udaje razem z rodziną?
Tak. To bardzo trudne, niekomfortowe i staramy się nie dopuszczać do takiej sytuacji. Zupełnie niedawno pacjent miał być zoperowany, ale okazało się, że przerzuty są wszędzie. Rodzina tego temu pacjentowi nie powiedziała. A on dostał skierowanie do hospicjum domowego. I co my, pracownicy, mamy w takiej sytuacji robić?
Lament córki, bo tata nie może wiedzieć o chorobie, bo się powiesi. Tego pacjenta już nie ma i uważam, że rodzina powinna była postąpić inaczej.
Pacjenci czują, że umierają?
Tak, nawet, jak im się ogranicza wiedzę na temat ich stanu zdrowia. Oni to wyczuwają.
Pacjent potrafi mi powiedzieć, że umrze za tydzień. I tak się dzieje. Pani Janinka powiedziała kiedyś: "Pani Izo, w przyszłym tygodniu umrę". I tak się stało. W kolejnym tygodniu stan pani Janinki drastycznie pogorszył się, a mąż był bardzo zdziwiony, że przestała jeść, pić, chodzić, rozmawiać. Uświadomiłam mu, że żona uprzedzała i czuła, że umrze, więc to się działo.
Kiedy ciało umiera, głowa musi przestać walczyć?
Są różni pacjenci – tacy walczący do końca też. Jest przewaga pacjentów, którzy się poddają śmierci. To jest silniejsze od nich, są gotowi. Czasami wręcz nie mogą się doczekać tej śmierci, bo widzą, że są wrakiem człowieka.
Czasami obserwuję, że wszyscy walczymy. I przychodzi dzień, kiedy wiemy, że tę walkę przegrywamy. Poddajemy się.
Jak się ludzie żegnają: do zobaczenia, dziękuję?
Często już nie mówią. Dużo śpią, nie połykają tabletek.
Nie jest tak jak na filmach?
Ale takie śmierci też się zdarzają. Rozmawiamy sobie do końca. Zapewniałam na przykład panią Tereskę, że będę utrzymywać kontakt z jej córkami. Bo ona się bardzo o nie martwiła. Są śmierci, gdzie się żegnamy, czule do siebie mówimy.
Co mówią?
"Pani Izo, dziękujemy, że się pani pojawiła na drodze mojej choroby"; "Będę się panią opiekować, jak odejdę".
I płaczecie, tak, jak teraz tutaj?
Inaczej się nie da. To jest magia odchodzenia, żegnania się. To bardzo podniosły moment.
Położna przyjmuje życie, ty je oddajesz. Anioł Śmierci.
*** Iza Kęsicka – pielęgniarka specjalizująca się w opiece paliatywnej. Ma kilkunastoletnie doświadczenie. Pracuje w hospicjum domowym Centrum Medycznego Białołęka w Warszawie.