Skrajna prawica umacnia się w PE. Prof. Migalski zaskakuje: To może wyjść Unii na dobre
Anna Dryjańska: Zagłosuje pan w wyborach do Parlamentu Europejskiego?
Prof. Marek Migalski: Nie.
O! Dlaczego?
Bo nie lubię, jak się robi z ludzi idiotów. To mój obywatelski protest.
Przeciwko czemu?
Przeciwko kłamliwej akcji profrekwencyjnej, która klasistowsko młotkuje i zawstydza prostych ludzi, wmawia im, że to wybory o niezwykle wysokiej stawce. Nieprawda! Stawka tych wyborów jest zerowa.
W jakim sensie?
Nawet gdyby wszystkich 53 reprezentantów Polski wywodziło się z PO lub PiS, Konfederacji, Polski 2050 czy Lewicy, to i tak miałoby to zerowy wpływ na politykę Parlamentu Europejskiego. Polacy stanowią zaledwie 7,5 proc. wszystkich europosłów. Wybory do PE są ważne tylko dla tych szczęśliwców, którzy się dostaną i dla liderów partyjnych. Dla nikogo więcej.
Ciekawa opinia w ustach politologa.
Głosowanie jest moim prawem, nie obowiązkiem, cokolwiek mówią elity intelektualne. 15 października poszedłem na wybory, bo ich stawka faktycznie była wysoka, także dla mnie. Niedzielę 9 czerwca spędzę inaczej.
Jak by wyglądała Unia Europejska, gdyby większość w PE zdobyła skrajna prawica: PiS, Konfederacja i ich odpowiedniki z innych państw?
To byłaby katastrofa dla Europy. Unia zmieniłaby kurs o 180 stopni. W miejsce dyrektyw promujących równość i ekologię pojawiłyby się brunatno-faszystowskie przepisy. Putin brylowałby na szczycie w Brukseli. Energię odnawialna straciłaby dofinansowanie. Od razu pojawiłaby się rezolucja wzywająca do zakazu aborcji na terenie całej Unii.
Dziś brzmi to absurdalnie, ale tak wyglądałaby Wspólnota, gdyby szefową PE była Beata Szydło, na czele Rady Europejskiej stałby Matteo Salvini, a Komisją Europejską kierowałaby Marine Le Pen. To byłby koniec Unii Europejskiej, jaką znamy. Wtedy głosowałbym za polexitem (śmiech).
Natomiast warto pamiętać, że w tych wyborach skrajna prawica umocni swoją pozycję, ale rządzić będą tak jak dotąd chadecy z socjalistami, liberałami i – być może – z zielonymi. Paradoksalnie wzrost poparcia dla populistów, których notabene nie popieram, może wyjść Unii na dobre.
Przed chwilą pan przestrzegał przed rządami skrajnej prawicy.
I to podtrzymuję. Jednak większa liczba mandatów eurosceptyków, przy zachowaniu przewagi sił demokratycznych, może skłonić liderów europejskich do korekty kursu Unii. Gdy przywódcy poczują na plecach oddech Kaczyńskiego, Orbana czy Le Pen, poczują się zmotywowani, by przyjrzeć się przyczynom ich popularności. Dla przyszłości Unii kluczowe jest pytanie, dlaczego ludzie głosują na eurosceptyków.
Dlaczego?
Oczywiście część wyborców skrajnej prawicy to po prostu rasiści, ksenofobowie i innego typu fundamentaliści, ale reszta to ludzie z realną frustracją wynikającą z realnych problemów, którzy popierają ich z braku alternatywy.
Mocniejszy głos skrajnej prawicy w PE powinien być syreną alarmową dla demokratów. Teraz utrzymają władzę, ale bez solidnych zmian nie wiadomo co będzie za pięć lat.
Prestiżowy think-tank z USA Pew Research Center przebadał poparcie dla Unii Europejskiej. Wyniki wskazują na to, że Polacy są najbardziej przychylnie nastawionym narodem do Wspólnoty. Jednak w ciągu roku pozytywny stosunek do Unii w naszym kraju spadł o 11 punktów procentowych: z 88 do 76. Martwi to pana?
Jestem zwolennikiem Unii Europejskiej, więc tak, martwi mnie spadek poparcia dla Wspólnoty. Z drugiej strony nie będę darł szat dlatego, że "tylko" trzy czwarte społeczeństwa to zwolennicy Unii.
Ten spadek tłumaczyłbym tak, jak badacze z Waszyngtonu: debatą wokół Zielonego Ładu. Dla dużej części rolników, ale nie tylko, karykaturalnie przedstawione założenia tego programu zadziałały jak zimny prysznic. Wpływ na spadek popularności UE miał także import żywności z Ukrainy.
A kryzys migracyjny?
Nie sądzę. Nie notujemy gwałtownego wzrostu liczby imigrantów w kraju, a Bruksela nie tylko nie wpycha ich w nasze ramiona, ale wręcz pomaga polskiemu rządowi w rozwiązaniu problemu, co dzień po dniu pokazują odebrane PiS-owi media publiczne. Po ośmiu latach skończyło się szczucie na Unię.
Czy i jak na poparcie dla Wspólnoty wpływają tak trywialne kwestie, jak na przykład obowiązek przytwierdzania do butelek z napojami gazowanymi plastikowych nakrętek?
Jestem za tym, by Unia odpuszczała sobie takie marginalne kwestie. Populiści tylko na to czekają. W dobie platform społecznościowych takie drobiazgi urastają do spraw wielkiej rangi i wpływają na osoby o umiarkowanych poglądach. Każdy rozsądny człowiek chce redukować ilość plastiku, ale nikt nie lubi, gdy ktoś wtrąca się do wszystkiego. To prosta droga do wzrostu popularności eurosceptyków.
Teraz wygląda to tak, że unijni liderzy wyznaczają nam linijką wąski obszar, gdzie możemy się poruszać, a potem dają nam nią po łapach, jeśli nie spełniamy ich wysokich wymagań. Demokratyczni przywódcy powinni być budowniczymi lepszej przyszłości, a nie naszymi nadzorcami. Trzeba umieć wybierać sobie bitwy, więc radziłbym, żeby Unia skupiła się na ważnych rzeczach.
Pomijając kwestię odbioru tego rozwiązania, cieszę się, że już nie rządzą nami ludzie, którzy nie potrafią odkręcić butelki.
Czy Unia Europejska będzie istnieć za 20 lat?
Mam nadzieję, że tak, choć nie mam bladego pojęcia, jak będzie wyglądać. Może być Stanami Zjednoczonymi Europy albo luźnym związkiem państw, mieć 16 albo 34 kraje członkowskie, skręcić w lewo lub prawo. Byłbym idiotą, próbując przewidzieć, co się wydarzy za dwie dekady.
To zależy od nas?
W analizie politologicznej ścierają się dwie tezy. Pierwsza: procesy cywilizacyjne są nieuniknione, więc to, co robimy, nie ma znaczenia. Druga: ponad naszymi głowami przebiegają procesy cywilizacyjne, ale polityka to sfera działalności ludzkiej, więc na to, co się wydarzy, mają wpływ zarówno wyborcy, jak i przywódcy partyjni. Jestem zwolennikiem tej drugiej perspektywy. To, co robimy, ma znaczenie.
Czytaj także: https://natemat.pl/558506,wybory-do-pe-strach-przed-szturmem-skrajnej-prawicy-oto-jej-obraz-w-ue