Czym rasista Trump kupuje młodych Afroamerykanów? "Postrzegają go jako silnego polityka"
Wybór Baracka Obamy był historyczną chwilą w historii USA – pierwszy afroamerykański prezydent mógł liczyć na poparcie ok. 95 proc. czarnych wyborców. W tym roku po raz pierwszy będzie głosować pokolenie, które nie pamięta Ameryki z czasów Obamy – byli wtedy dziećmi.
Sondaże wskazują, że część najmłodszych afroamerykańskich wyborców w USA może z zaciekawieniem spoglądać w stronę Donalda Trumpa (wg The New York Times/Siena College nawet 15 proc. Afroamerykanów rozważa zagłosowanie na kandydata Republikanów, podczas gdy 78 proc. popiera kandydatkę Demokratów), pod prąd historycznemu poparciu dla kandydatów Partii Demokratycznej.
W kluczowych stanach, w których rozegra się walka o prezydenturę, tzw. swing states, 21 proc. młodszych czarnych mężczyzn poniżej 50. doku życia deklaruje poparcie dla Trumpa, powyżej pięćdziesiątki – odsetek ten wynosi 9 proc. (dane za Howard Initiative on Public Opinion Black American Battleground Voters Poll).
Takie wyniki wśród młodych to zasługa samego Trumpa czy może zaniedbania Partii Demokratycznej? O to, jak głosują Afroamerykanie i jaką kampanię prowadzą wobec tej społeczności Kamala Harris i Donald Trump zapytaliśmy prof. Calrence’a Lusane’a z Howard University.
Magdalena Górnicka-Partyka: Czy może mi pan powiedzieć, jak zmieniły się preferencje afroamerykańskich wyborców od czasu, gdy Barack Obama został wybrany na prezydenta?
Prof. Calrence Lusane: Wybór Baracka Obamy był przełomowy. Byli inni Afroamerykanie, którzy kandydowali na najwyższy urząd w państwie, ale nigdy nie zdobyli nominacji swojej partii, a co dopiero prezydentury. Aby Obama mógł zwyciężyć, afroamerykańscy wyborcy mocno się zmobilizowali. Głosowali nawet na niego czarni Republikanie [Barack Obama startował z Partii Demokratycznej - red.]. Wygrał, zdobywając 95 proc. głosów Afroamerykanów – głosowali na niego zarówno mężczyźni, jak i kobiety, reprezentujący właściwie wszystkie poglądy polityczne. Wszystko dlatego, że to były historyczne wybory.
Trzeba też powiedzieć, że wyjątkowo duża frekwencja wśród czarnych wyborców przełożyła się na wyniki wyborów stanowych do Kongresu przeprowadzanych w tym samym czasie, a wielu analityków o tym zapomina. Partia Demokratyczna odniosła wtedy, w 2008 roku, wielkie zwycięstwo na każdym poziomie. Ale tak łatwo Demokratom nie było już cztery lata później, w 2012 roku, gdy Barack Obama ubiegał się o reelekcję – chociaż on sam wygrał dość łatwo, ze znaczącą przewagą. Spadła za to frekwencja wśród wyborców.
Od 2016 możemy zacząć obserwować pewne wahania w zaangażowaniu afroamerykańskich wyborców. Częściowo wynikają one z samej strategii partii – Hillary Clinton niezbyt pilnowała, by prowadzić kampanię lokalnie, w afroamerykańskich społecznościach. Mimo to czarni wyborcy ciągle w przytłaczających liczbach głosowali na kandydatkę Demokratów. W 2020 Donald Trump chwalił się, że może wygrać znaczącą część afroamerykańskich głosów, a poprawił swój wynik tylko o dwa punkty: w 2016 głosowało na niego 6 proc. Afroamerykanów, w 2020 - 8 proc.. Dzisiaj znowu o tym mówi, często używając dla poparcia argumentów sondaży, które już zdążyły się zestarzeć, że wygra 20-25 proc. afroamerykańskich głosów. Ale nie myślę, że tak się faktycznie stanie.
Przede wszystkim dlatego, że byłaby to ogromna zmiana w preferencjach wyborczych. W zeszłym roku i na początku tego część Afroamerykanów, ale też innych wyborców Partii Demokratycznych zaczęła dystansować się od Joe Bidena. Prezydent wyglądał na słabego, wybuchła wojna w Gazie – to tylko niektóre z kwestii, które przyczyniały się do tego, że demokratyczni wyborcy odsuwali się od Bidena, chociaż niekoniecznie w stronę Trumpa.
Mamy grupę badawczą na Howard University, gdzie jestem wykładowcą i obserwowaliśmy taki silny trend wycofywania się od Bidena w styczniu, lutym, marcu 2024. Ale kiedy prezydent zrezygnował z ubiegania się o reelekcję i jego miejsce zajęła Kamala Harris, mieliśmy szybki zwrot akcji. Czarni wyborcy zaczęli wracać do Partii Demokratycznej. Sondaże pokazywały 80-90 proc. poparcia wśród czarnych mężczyzn i 93-95 proc. poparcia wśród czarnych kobiet. To bardzo duża zmiana w ciągu ostatnich kilku miesięcy!
Czy jest jakaś znacząca różnica między młodszymi czarnymi wyborcami a starszymi Afroamerykanami? Czy młodsi są bardziej otwarci na oddanie głosu na Donalda Trumpa?
Gdy przyjrzymy się szczegółowo liczbom, zaczynają pojawiać się luki – na przykład te związane z wiekiem. Starsi Afroamerykanie mocniej trzymają się Partii Demokratycznej, także wtedy, gdy Kamala Harris nie była jeszcze kandydatką. Młodsi już nie są tak bardzo przywiązani, chociaż przeważająca większość cały czas popiera Demokratów.
Jest jeszcze luka związana z wykształceniem. Czarni Amerykanie z dyplomem college’u są stabilnym elektoratem Kamali Harris. Z kolei ci z niższymi dochodami – już niekoniecznie. Ciągle nie przekłada się to jednak na silną tendencję w stronę poparcia Donalda Trumpa.
Jakie punkty programu wyborczego Donalda Trumpa mogą być atrakcyjne dla czarnych wyborców? Jak pan myśli – czego oni się po nim spodziewają i co chcą od niego otrzymać?
Raczej niewiele jest takich elementów programu. Gdy pytamy afroamerykańskich wyborców, co ich pociąga w Donaldzie Trumpie jako kandydacie na prezydenta, odpowiadają, że to nie tyle plany, co to, że jest postrzegany jako silny polityk, który nie boi się mówić tego, co myśli – i niewiele ma to wspólnego z programem. I gdy zapytać Afroamerykanów o ważne dla nich sprawy w nadchodzących wyborach, to nie są to tematy, o których wszem wobec opowiada Donald Trump. Wyborcy mówią o miejscach pracy, mieszkalnictwie, dostępie do edukacji, sprawiedliwości rasowej.
Donald Trump z kolei woli opowiadać o imigracji i próbuje sprzedać to czarnym wyborcom, sugerując, że imigranci odbierają im zatrudnienie. I o ile wielu afroamerykańskich wyborców o tym usłyszy, to takie stwierdzenia nie odpowiadają ich doświadczeniu – dlatego takie hasła Trumpa nie sprzedają się dobrze. Donald Trump kieruje się przy tym widocznymi rasistowskimi pobudkami – i to też zniechęca do niego ludzi.
Kolejna kwestia to gospodarka. Trump i Republikanie mówią, że jest ona na skraju recesji. Tymczasem pojawiają się kolejne miejsca pracy, bezrobocie jest niskie, wartość akcji rośnie. Tym, czego chwyta się więc Donald Trump, jest inflacja. A nawet ona zmalała w ostatnich miesiącach! Wszyscy mówią, że ceny rosną, ale gdy się im przyjrzeć, to spadły na przykład ceny benzyny, widać też spadki w innych kategoriach.
Donald Trump nie ma wielu punktów programu wyborczego, które może sprzedać czarnym Amerykanom jako atrakcyjne. Mówił o tym, że za jego prezydentury był najniższy poziom bezrobocia wśród Afroamerykanów, ale Joe Biden go pod tym kątem przebił. Próbował opowiadać o swoim wsparciu dla HBCU (historycznie czarnych college’ów i uniwersytetów - Historically Black Colleges and Universities), ale tu znowu – administracja Bidena przebiła go w dotacjach.
Próbował więc opowiadać o "prawie pierwszego kroku", które pozwalało wyjść z więzienia ludziom, którzy byli niesprawiedliwie skazani. Do czasu, gdy jego oponenci, jak Ron DeSantis i Mike Pence zaczęli krytykować Trumpa za uchwalone za jego prezydentury prawo, nazywając je "kartą wyjścia z więzienia za darmo" – kandydat Republikanów przestał w ogóle o tym mówić. Poza tym i tak nie pozwalało mu to zjednać zbyt wiele poparcia wśród Afroamerykanów.
Co sądzi pan o tym, że Donald Trump przedstawia się jako człowiek spoza systemu – czy sprawia to, że jest on atrakcyjnym kandydatem, zwłaszcza w oczach młodszych wyborców afroamerykańskich?
On nigdy nie miał takiej wiarygodności jako osoba spoza systemu – jest w końcu miliarderem ceniącym wystawny styl życia, który nagle stał się człowiekiem ludu. I ci, którzy mu uwierzyli, tak naprawdę nie chcą widzieć realiów jego życia. Donald Trump zyskał duże poparcie, przynajmniej wtedy, gdy startował po raz pierwszy, dlatego, że był celebrytą. I miał wielu wiernych widzów swojego programu ["The Apprentice" - red.]. Sam go nigdy nie oglądałem, ale wiem, że cieszył się popularnością.
I Donald Trump perfekcyjnie wykorzystał tę celebrytką kulturę. Raperzy tworzyli piosenki o Trumpie i jego bajecznym bogactwie. I tym się stał – marką. Ale gdy zaczęły pojawiać się jego konkretne działania, zwykle podszyte rasizmem, zaczął też szybko tracić w oczach Afroamerykanów.
Jakie kwestie w nadchodzących wyborach są najważniejsze dla czarnych Amerykanów? Czy numerem jeden jest gospodarka, która dominuje wszystkie sondaże?
Gospodarka jest bardzo ważną sprawą, a Demokraci nie zawsze radzili sobie dobrze z prezentowaniem własnych osiągnięć w tej dziedzinie. Wskaźniki gospodarcze mogą mieć się świetnie, a ludziom może powodzić się niezbyt dobrze – i obie te rzeczy mogą dziać się w tym samym czasie.
Przekonanie wyborców o tym, że pojawiają się kolejne miejsca pracy, bezrobocie spada, jest niezwykle trudne, gdy próbuje się o tym mówić samotnym matkom zmagającym się z codziennością lub ludziom żyjącym ze skromnej emerytury. O stan gospodarki obwinia się tego, kto aktualnie zamieszkuje w Białym Domu – jakby to była wyłączna odpowiedzialność prezydenta.
Tymczasem gdy Donald Trump rozpoczął swoje urzędowanie, odziedziczył dobrze funkcjonującą gospodarkę Baracka Obamy. Ten z kolei dostał w spadku gospodarkę w fatalnym stanie, ale umiał z tego wyjść. I gdy przyszedł Trump, bezrobocie było niskie, pojawiały się nowe miejsca pracy, nie musiał właściwie nic robić, by gospodarka miała się świetnie. I on tę wizję gospodarki sprzedaje wyborcom.
Zupełnie co innego zastała administracja Biden-Harris: przyszli w samym środku pandemii COVID-19, gdy gospodarka szorowała po dnie. I udało im się ją naprawić w trzy lata. Ale mają opóźnienie z zaprezentowaniem sukcesu tej zmiany swoim wyborcom.
Kamala Harris mówi, że chce pozyskać głosy czarnych mężczyzn – nie chce przyjmować ich za pewnik.
Ona doskonale wie, o czym oni na co dzień rozmawiają. Przede wszystkim – miejsca pracy i pensja, która pozwala godnie żyć. Musi do siebie przekonać nie tylko czarnych mężczyzn, ale właściwie wszystkich wyborców, że naprawa gospodarki w wykonaniu Bidena jest skuteczna – i ona będzie ją tylko ulepszać.
Jednym z największych błędów Hillary Clinton było to, że polegała przede wszystkim na przekazie medialnym. A trzeba być tam na miejscu, wśród wyborców. Kamala Harris powinna była udać się tam, gdzie wskazuje jej to kolegium elektorskie – do Detroit, Filadelfii, Atlanty, Milwaukee, Pittsburgha. Powinna tam się spotykać z pastorami, lokalnymi aktywistami, właścicielami małych biznesów. Taka realna obecność w konkretnych miejscach bardzo by jej pomogła.
Do kampanii Kamali Harris włączył się Barack Obama – czy myśli pan, że były prezydent jej pomógł?
Myślę, że to był dobry pomysł. Obama jest ciągle bardzo popularny wśród Demokratów. Ale to nie wystarczy. Zwłaszcza, by pozyskać młodszych wyborców. Uczę studentów, którzy urodzili się już w XXI wieku. Gdy Obama został prezydentem, mieli osiem, może dziesięć lat. Jest on dla nich bardzo odległym wspomnieniem w ich pamięci – nie pamiętają jego prezydentury, nie wywarł on na nich wpływu, w przeciwieństwie do starszych wyborców, którzy pamiętają tę historyczną chwilę. Obama oczywiście pomógł Harris w zbieraniu środków na kampanię, sprawił, że pojawił się pozytywny przekaz w mediach. Ale Kamala Harris nie może liczyć, że Barack Obama załatwi jej głosy młodych wyborców, których tak bardzo potrzebuje.
Czy myśli pan, że to dobrze, że Kamala Harris nie poruszała w kampanii zbyt często kwestii rasowych – tak, jak robił to Barack Obama?
Co do tego nie ma zgodnych opinii. To podejście trochę w stylu: nie muszę o tym mówić – ale inni będą. W przypadku Baracka Obamy wydarzyło się kilka incydentów związanych z tematem rasy, po których musiał zabrać głos. I wygłosił świetnie przyjęte przemówienie na ten temat, które nadało ton reszcie jego kampanii. Było postępowe, ale nie skręcało za bardzo w lewo. Świetnie to dla niego zadziałało.
Kamala Harris mogłaby zrobić to samo, ale się trochę obawiała. Głównie ataków prawicy, że jest kandydatką DEI (diversity, equity, inclusion). Poza tym chcą ją zaprezentować jako ekstremistkę – radykalną feministkę, radykalną w kwestiach rasowych. Donald Trump gra na tym, mówiąc, że przecież może wcale nie jest tak naprawdę czarna. Kamala Harris go ignoruje, bardziej eksperci i aktywiści podnoszą tę sprawę. Wydaje się, że mocno jej to nie szkodzi – w wynikach naszych badań nie zauważyliśmy, by ktokolwiek kwestionował jej rasę. Wygląda na to, że będzie utrzymywać umiarkowany ton na ten temat.
Czy młodzi ludzie w tym roku tłumnie ruszą zagłosować? Czy myśli pan, że frekwencja będzie wyższa czy niższa niż w 2020 roku?
Nawet jeśli Kamala Harris stara się zjednać sobie młodych wyborców – czarnych, ale nie tylko, trzeba pamiętać, że oni nie głosują z takim zaangażowaniem jak starsi wyborcy. Musi więc wypracować sposoby, by ich do tego skłonić – w wielu stanach można głosować listownie, odwiedzając wcześniej komisję wyborczą w ramach tzw. wczesnego głosowania lub oddać swój głos w dniu wyborów - 5 listopada. I na tym muszą się skupić wysiłki sztabów – w tych wyborach bardziej chodzi o zmobilizowanie elektoratów niż przekonanie kogokolwiek do siebie. Demokraci, jeśli chcą wygrać, muszą skupić się na młodych wyborcach – to dla nich kluczowa grupa demograficzna.
Czy ograniczenia w prawie do głosowania lub incydenty wyborcze to problem, którego należy się spodziewać w tych wyborach?
Ograniczenia prawa do głosowania istnieją w tym kraju od 1790 roku właściwie cały czas. Czasami jest to bardziej, czasami mniej widoczne, lecz ciągle obecne. Jednak to, co mnie szczególnie martwi przed tymi wyborami to manipulacja kwestiami związanymi z organizacją wyborów, która może się wydarzyć. Nawet jeśli wyborcy pokonają wszystkie przeszkody i zdołają oddać głos, to co stanie się później? Cały proces certyfikacji – zatwierdzania _ ma przecież wiele etapów, w których coś może pójść nie tak. Zwłaszcza że jest widoczna strategia po stronie Republikanów, by do obsługi wyborów wskazywać ludzi, którzy mogą opóźnić policzenie głosów albo część głosów unieważnić, przeszkadzając też w ich zatwierdzeniu.
Demokraci muszą więc być na to przygotowani, mieć w pogotowiu armię prawników, którzy będą na bieżąco reagować na te problemy. Czy to w dzień wyborów, czy wcześniej, czy później. To wiąże się oczywiście z większym problemem, jakim jest kolegium elektorskie, które zostało stworzone dla tego typu niedemokratycznych procesów. To, że głosy muszą być zatwierdzone przez kolegium elektorskie to proszenie się o kłopoty. A gdybyśmy mieli tzw. wybory warunkowe [są wtedy, gdy obaj kandydaci otrzymają tyle samo głosów elektorskich, nikt nie uzyska ich przynajmniej 270 - red.], w których to Kongres wybiera prezydenta, brzmi to jeszcze bardziej niedemokratycznie. To już problem tkwiący w całym tym systemie.
Kto pana zdaniem wygra te wybory? Czy będzie to Kamala Harris?
Myślę, że ma duże szanse. Cała rozgrywka toczy się o siedem stanów: Michigan, Wisconsin, Pensylwanię, Karolinę Północną, Georgię, Arizonę, Nevadę. Demokratom zdarzało się już wygrywać te stany w różnych wyborach w przeszłości. Sondaże nie są teraz dobrą podpowiedzią, bo są bardzo wyrównane. Musimy pamiętać też, że Donald Trump nigdy nie wygrał głosowania powszechnego – jest historycznie niepopularną postacią amerykańskiej polityki.
Jeśli Demokratom uda się zmobilizować wyborców, większość anty-MAGA [Make America Great Again - ruch Trumpa] może wygrać. Wielu Republikanów, w tym bardzo wpływowych, zdążyło odejść z obozu Trumpa i popiera teraz Kamalę Harris. W stanach, o których toczy się walka, jest wiele osób głosujących zwykle na prawicę, którzy odsunęli się od Trumpa. I jeśli uda się ich pozyskać i zmobilizować, Harris ma szansę wygrać. Myślę, że wygra głosowanie powszechne – Demokraci nie przegrali go w trzech ostatnich wyborach. Ale do zwycięstwa potrzebuje jeszcze kolegium elektorskiego.
Czytaj także: https://natemat.pl/564464,8-najlepszych-filmow-o-polityce-usa-lista