Na tę sztukę trudno dostać bilety. Rozmawiamy z grającą w niej Katarzyną Dąbrowską
Jedno z odwiecznych pytań brzmi: czy żyć tu i teraz, czy żyć marzeniami? Twardo stąpać po ziemi, czy bujać w obłokach? Wielu sobie je zadaje. A jak Pani uważa?
Dla mnie to kwestia odpowiednich proporcji. Gdyby człowiek nie miał marzeń, to nie poleciałby w kosmos, nie wynalazłby koła i nie zrobiłby wielu wspaniałych rzeczy. Jonasz Kofta napisał „Żeby coś się zdarzyło, żeby mogło się zdarzyć (…) trzeba marzyć”. Marzenia napędzają. Jakbym ich nie miała, to pewnie nie zostałabym aktorką. Z drugiej strony, gdybym tylko snuła wizje, zamiast zabrać się do pracy, nic by z tego nie wyszło.
Marzenia nie spełniają się same. Musimy na nie zapracować. I ten złoty środek między nimi a możliwością ich realizacji, czyli jakimś realizmem, jest nam w życiu niezbędny. Marzenia są pewnego rodzaju zapalnikiem, ale naszym paliwem musi być praca i determinacja. Zapłon jest ważny, ale silnik musi też mieć na czym pracować.
Jak ma się ten dylemat do bohaterów sztuki "Handlarze gumek" Hanocha Levina granej w Teatrze 6.piętro?
Nasi bohaterowie akurat za bardzo bujają w obłokach. Mają tak zachłanne oczekiwania wobec życia, że nie potrafią się zatrzymać, zauważyć tego, co jest wokół nich. Cały czas za czymś gonią, a przez to są ciągle sfrustrowani i niespełnieni.
Aptekarka Bela Berlo marzy, by podreperować swój upadający biznes i dobrze wyjść za mąż. Wstydliwy Johanan Cingerbaj, który przychodzi do apteki Berlo, żeby kupić prezerwatywę, pragnie erotycznego spełnienia, ale ponieważ „jest też typem troszkę romantycznym”, chce się również ustatkować i założyć rodzinę. Z kolei Szmuel Sprol, który odziedziczył 10 tysięcy opakowań gumek po swoim ojcu, pragnie spieniężyć niewygodny spadek, zrobić na nim interes życia, a potem ruszyć do Teksasu, gdzie na podbój czekają najpiękniejsze kobiety świata.
Na scenie za tymi marzeniami o miłości kryje się głęboka samotność i przejmująca tęsknota za bliskością. Myśli Pani, że to jest właśnie to, co trafia do widzów, bo jest tak boleśnie aktualne?
Każdy z nas pragnie w życiu bliskości. To jest bardzo uniwersalna, wręcz atawistyczna potrzeba. Samotność jest z pewnością ważnym tematem tego spektaklu, bo chociaż wszyscy troje pragną miłości, to kompletnie nie radzą sobie z budowaniem relacji. Ale to przede wszystkim sztuka o miłości, a właściwie o jej braku, więc nadal o miłości.
Nasi bohaterowie nie umieją się zaangażować, nie wykorzystują danych im szans, są egocentryczni, zachłanni i tchórzliwi. Tak bardzo skupiają się na swoich wyśrubowanych oczekiwaniach, że, nawet kiedy dochodzi do zbliżeń między nimi i spodziewamy się miłosnych wyznań, oni zaczynają się targować. Traktują związek, jak pewnego rodzaju transakcję. Stąd Ci „handlarze” w tytule.
Borys Szyc powiedział, że w "Handlarzach gumek" ujęła go ciągła zabawa konwencją i nieprzewidywalność scenariusza. A co Panią najbardziej urzekło?
Myślę, że ta nieprzewidywalność uwiodła nas wszystkich. Hanoch Levin to wybitny dramaturg. Bawił się formą, mieszał gatunki, tak jakby co chwila chciał wytrącić widza z komfortu oglądania. Dramatyzm zestawia z groteską i absurdem, sentymentalizm przeplata brutalnością, poważną deklarację przerywa sprośną piosenką niczym w wodewilu. To twórca, który cały czas zaskakuje. Ale właśnie dlatego ten materiał jest tak bardzo wdzięczny do grania.
Levin był określany jako prowokator i skandalista, ponieważ w swoich sztukach poruszał często niewygodne kwestie, wchodził w te zakamarki naszej osobowości i duszy, w które nie chcemy zaglądać. Pokazywał nam wszystko, co w człowieku małe i brzydkie, do czego sami nie chcemy się przecież przyznawać. I robił to w bardzo sprytny, bo zabawny i atrakcyjny, sposób. Na tym też polegała jego wielkość, że pod przykrywką komediowego utworu opowiada o naszych najbardziej egzystencjalnych lękach.
Jaka jest grana przez Panią aptekarka Bela Berlo? Co ją motywuje i do czego dąży?
Bela Berlo, podobnie jak pozostali bohaterowie, ma około czterdziestu lat i pragnie szczęścia. To zresztą łączy wszystkie postaci tej sztuki, są w podobnym wieku, samotni, nieustatkowani i niespełnieni. Bela wydaje się z tej trójki najsilniejsza, to ona w tym emocjonalnym trójkącie rozgrywa, albo przynajmniej próbuje rozgrywać, między sobą Johanana i Szmuela. A czy dobrze na tym wyjdzie, i czy osiągnie swoje cele, to już pozwolę Państwu ocenić, po obejrzeniu naszego przedstawienia.
Bela bywa bezwzględna i bezwstydna, jest w stanie zrobić bardzo wiele, żeby osiągnąć to, czego chce. Są w tej sztuce takie momenty, takie dialogi, które z początku wywoływały we mnie zażenowanie. Czułam autentyczny cudzo-wstyd i myślę, że podobne uczucia mają nasi widzowie. Mają ochotę krzyknąć: „Nie rób tego!” albo „Dlaczego się tak zachowujesz?”. I to jest właśnie tak fascynujące w graniu tej postaci. W tym jest największa zabawa, że mogę zagrać osobę, która tak rozpaczliwie walczy o siebie, ale nie widzi, że robi rzeczy, którymi sama siebie sabotuje.
Bohaterowie sztuki zostali tak skonstruowani, by każdy/a mógł/a przejrzeć się w nich jak w lustrze. Co zobaczą w Beli widzowie, czego nie dostrzegą w dwóch pozostałych bohaterach?
Każdy zauważy pewnie trochę co innego. Z moich rozmów z widzami wynika, że ile osób, tyle interpretacji, bo każdy stawia akcent gdzie indziej. Bela nie jest jednowymiarowa. Widzimy ją jako kobietę zachłanną, zdecydowaną i wiedzącą, czego chce od życia, ale miewa też swoje pęknięcia, kiedy jest zagubiona, złamana. Zależało mi na tym, by jak najlepiej oddać te wszystkie zmiany i pokazać kilka twarzy Beli, która z uwodzicielskiej kokietki potrafi się szybko przedzierzgnąć w łowczynię i femme fatale.
Myślę, że każda postać w tej sztuce jest bardzo ludzka właśnie w tych swoich słabościach, wadach i ułomnościach. Autor opowiada o zwykłych, przeciętnych ludziach, gdzieś w zapomnianym zakątku Świata i poprzez ich słabości, pokazuje nam te wszystkie przywary, które w nas są, których się wstydzimy, do których się nie przyznajemy nawet przed samym/ą sobą. Udajemy, że ich nie mamy, ale przecież one się czasami odzywają, gdzieś tam z naszej głębi. Oczywiście nie u każdego i nie wszystko, ale człowiek nie jest złożony tylko z tego, co dobre i szlachetne. Każdy z nas ma w sobie cząstkę zła i cząstkę dobra. Pytanie brzmi, za czym pójdziemy. Albo cytując przypowieść – którego wilka będziemy karmić.
Jak się gra w sztuce z tak kameralną obsadą? Czy to prawda, że taka kameralność pozwala rozwijać aktorskie skrzydła, ale rodzi większe wyzwanie, bo to na kilku osobach spoczywa odpowiedzialność za utrzymanie zainteresowania widzów?
To prawda, ale ta odpowiedzialność to też ogromny przywilej. W „Handlarzach…” proporcje są równo rozłożone i każdy z nas dostał świetny materiał do grania. Myślę, że Eugeniusz Korin miał niezłego nosa do tego tekstu. To jedna z tych sztuk, które są aktorsko ogromnie wymagające, ale też atrakcyjne, bo pozwalają nam pokazać cały wachlarz warsztatowych umiejętności. Wiedzieliśmy od początku, że nasza trójka musi funkcjonować jak jeden organizm. Nie było to trudne, bo znamy się z chłopakami od dawna i lubimy się, a to zawsze sprzyja zespołowej pracy.
Z Borysem spotkaliśmy się na scenie kilkukrotnie, kiedy był jeszcze na etacie w Teatrze Współczesnym, debiutowałam u jego boku w „Procesie”, potem graliśmy razem w „Sztuce bez tytułu” i w „Hamlecie”. To wspaniały i bardzo czujny partner. Kiedy odchodził z etatu, napisałam mu, że mam nadzieję, że jeszcze się kiedyś na deskach spotkamy i to marzenie się właśnie spełniło!
Z Grzesiem pracowałam niedawno przed kamerą, w serialu „Wotum nieufności”, gdzie mieliśmy sporo wspólnych scen. Doskonale mi się z nim grało, ale ponieważ na co dzień pracujemy w innych teatrach, nawet nie marzyłam, że wkrótce spotkamy się też na scenie.
Wspominam nasz okres prób z wielkim rozrzewnieniem. Adam Sajnuk ma jakaś naturalną umiejętność stwarzania bezstresowej, przyjaznej atmosfery, pracowaliśmy, więc w wielkim komforcie, zaufaniu i spokoju. Czułam, że wszyscy gramy do tej samej bramki, wzajemnie sobie pomagamy, mamy na siebie trzecie oko. To było moje pierwsze spotkanie z Adamem, ale mam nadzieję, że nie ostatnie, bo bardzo go cenię i lubię jego realizacje. To przedstawienie to też moja pierwsza współpraca z Teatrem 6.piętro – emocjonujące i odświeżające doświadczenie po 17 latach grania na deskach jednego teatru.
A jak bardzo techniczna strona sztuki: muzyka na żywo, piosenki i scenografia grają na emocjach widzów?
Wszystkie te elementy są ogromnie ważne. Michał Lamża stworzył przepiękną muzykę. Na scenie towarzyszy nam czteroosobowy zespół muzyczny, który w jakimś sensie jest dodatkowym bohaterem tego świata. Czasami muzyka komentuje wydarzenia w sztuce, innym razem obrazuje stany emocjonalne naszych bohaterów. Michał jest też twórcą kompozycji do tekstów piosenek, które w „Handlarzach…” śpiewamy. Te songi niejednokrotnie wprawiają widzów z konsternację, ale przypomnę, że zostały zapisane w dramacie przez samego autora i są pewnego rodzaju monologami wewnętrznymi postaci.
Piosenka Berlo o tym, że „życie zaczyna się po sześćdziesiątce” dla mnie jest jednocześnie śmieszna, przerażająca i wzruszająca. Bela ma świadomość, że coś w życiu bezpowrotnie straciła, ale wciąż próbuje się okłamywać, że wszystko, co najlepsze, jeszcze przed nią. Jeśli chodzi o wizualną stronę spektaklu, za kostiumy i scenografię odpowiada Kasia Adamczyk, która doskonale wykorzystała specyfikę sceny 6.piętra. Na środku mamy podupadłą aptekę Beli. Po prawej stronie widowni znajduje się jej mieszkanie, a po lewej stronie przestrzeń dla scen w teatrze.
W teatrze?
Tak. To kolejna zabawa konwencją u Levina. Mamy teatr w teatrze. W jednej ze scen bohaterowie idą na komedię i tę przestrzeń wyznaczają nam trzy rozkładane fotele, a nad nimi znajduje się platforma, czyli nadmorski pomost, gdzie Sprol spotyka się z Cingerbajem i snuje opowieści o długonogich kobietach z Teksasu. Uwielbiam ukradkiem śledzić te teksańskie sceny chłopaków, są bardzo komiczne i rozczulające zarazem. Scena tonie wtedy w światłach rozgwieżdżonego nieba, a nad moją kanapą rozpala się morski neon.
Z czym chciałaby Pani zostawić widzów spektaklu "Handlarze gumek", gdy opadnie już przysłowiowa kurtyna?
Chciałabym, żeby widzowie wychodzili z naszego przedstawienia z poczuciem, że dobrze spędzili wieczór. Każdy widz ogląda inaczej, przepuszcza temat przez swoje doświadczenia i wrażliwość, więc nasz spektakl może dla jednych pozostać lekką komedią a innych zostawiać z fundamentalnymi pytaniami o sens życia. Nie chciałabym tego w żaden sposób wartościować.
Myślę jednak, że ta sztuka może szarpnąć ze serce. Ktoś powiedział, że oglądając nasze przedstawienie, śmiał się dwie godziny, ale wyszedł z niego z głęboką refleksją na temat przemijania. Można też ten komediodramat odczytywać jako pewnego rodzaju ostrzeżenie, by jednak w tym pędzie oczekiwań i zachłanności na kolejne zdobycze, zatrzymać się od czasu do czasu i rozejrzeć. Zauważyć i docenić to, co mamy.
Na koniec wywiadu proszę podzielić się z czytelnikami naszego serwisu planami zawodowymi? W jakich projektach będziemy mogli Panią zobaczyć w najbliższym czasie?
Oprócz Teatru 6.piętro można zobaczyć mnie na scenie mojego macierzystego Teatru Współczesnego w Warszawie, gdzie gram w kilku tytułach.
W najbliższym czasie mam w planach nagranie płyty w ramach projektu, który rozpoczęłam z pianistką Emilią Sitarz. Płyta będzie naszą interpretacją dorobku pieśniowego Chopina, Moniuszki i Karłowicza.
W listopadzie w Alternatywach na Ursynowie odbędzie się premiera mojego muzycznego projektu "Feeling Good, czyli radość w standardzie”. Czyli koncertu poświęconego fenomenowi standardów muzyki amerykańskiej.
Z kolei pod koniec roku zapraszam do Teatru 6. piętro na cykl koncertów noworocznych „Najlepsze na 6.piętrze”, gdzie zaśpiewam wspólnie z innymi aktorami związanymi z tą sceną. A już w lutym wchodzę w próby do nowego tytułu w Teatrze Współczesnym. Będzie to „Historia miłosna” w reżyserii Wojciecha Malajkata, premiera zaplanowana jest na koniec kwietnia 2025 roku. Zatem w najbliższych planach: płyta, sporo koncertowania i nowa sztuka.
Powodzenia i dziękuję za rozmowę.
Bardzo dziękuję.