Początek pandemii w Europie akurat we Włoszech budził lęk. Bo i jak tu ten wylewny, klepiący się po plecach i całujący na powitanie naród miałby zachowywać dystans. Jak usadzić w domu ludzi, którzy ciągle stołują się na mieście? Okazało się, że bez problemu – wystarczy odrobina solidarności społecznej. Dziś covidowymi niesubordynowanymi są raczej Polacy. Kontrast jest powalający.
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Nie nosiłam maseczki w windzie, zsuwałam ją w pustych przedziałach i w knajpianych toaletach bez klimatyzacji.
Kto się nie boi koronawirusa?
Podobne pandemiczne grzechy ma na sumieniu gros z nas, niezależnie od przynależności do sekty przebudzonych przygłupów aka antyszczepionkowców. Co więcej, często to właśnie osoby już zaszczepione są pierwsze do ściągania maseczek.
Teksty w rodzaju "spokojnie, już chorowałem/szczepiłem się" weszły do codziennej komunikacji i tylko czekać, aż nabiorą rumieńców memicznego "trust me, I'm a lawyer".
Ze swoim pandemicznymi nawykami (na tle rodaków wcale nie takimi najgorszymi) pojechałam na urlop do Włoch – kraju, który stał się polem ćwiczebnym Europy, jeśli chodzi o radzenie sobie z koronawirusem.
Covidowi barbarzyńcy
Szybko okazało się, że jestem tu jak ten barbarzyńca (barbarzynka?) w ogrodzie. I fakt, że widziałam Sienę i katedrę w Orvieto nie miał tu nic do rzeczy.
Co i rusz fratelli d'Italia napominali mnie – a to, żebym użyła płynu dezynfekującego po wejściu do sklepu, a to, że za szybko ściągnęłam maseczkę, innym zaś razem, żebym zachowała przepisową odległość w kolejce.
Polecenia wykonywałam z pewnym zawstydzeniem. Niemal 130 tys. ofiar koronawirusa w kraju, a tu jakaś dziuńka beztrosko łamie obostrzenia pod wpływem urlopowego vibe'u.
W trybie przyspieszonym przeszłam wtórne szkolenie covidowe, które we Włoszech było najwyraźniej nie tyle elementem Przysposobienia Obronnego, co kwestią manier.
No a potem wróciłam z urlopu. I z miejsca trzasnęło mnie luźne podejście Polaków i Polek do pandemii, które wcześniej zupełnie mi umykało.
Proszę przygotować maseczki do kontroli
Maseczki nie miał taksówkarz, żadna z dziewczyn w kolejce do toalety w pubie w centrum Warszawy, co druga osoba w tramwaju. Przejazd pociągiem regionalnym w biały dzień – maseczkę na nosie mam tylko ja. Na horyzoncie (przedziału) pojawia się konduktor, więc ludzie zaczynają oklepywać kieszenie i wybebeszać torby w poszukiwaniu maseczek.
Te ostatnie bardziej niż "środki ochrony osobistej" przypominają kolekcję spranych gaci, a jednorazowości jednorazówek nie wybroniłby najlepszy prawnior.
Często ci sami ludzie, którzy jeszcze rok temu histeryzowali, że przecież noszenie maseczek jest niezdrowe, bo "wdycha się te wszystkie zarazki z powrotem", dziś przykładają do twarzy kawałki uwalanych szmat. Ale przecież to żadne maseczki, już prędzej maski – element przebrania przykładnego obywatela.
Wirus? Jaki wirus?
Wraz z wiosennym zdejmowaniem lockodownu warstwa po warstwie, o koronawirusie powoli zapominaliśmy. Najpierw złapaliśmy oddech zwolnieni z obowiązku zakrywania twarzy na ulicach, no a potem otworzyły się knajpy i poszło. Co tam jakaś czwarta fala na jesieni, przecież są wakacje, welcome to St. Tropez (Mielno), one night in Bangkok (Gdańsk) itepe.
No i w końcu wszystko idzie ku lepszemu, czyż nie? Całkowicie wyszczepionych jest już ponad 40 proc. z nas, no i czym jest jakieś marne 100 nowych zakażeń, skoro mieliśmy ich już i 27 tysięcy dziennie.
Optymizm fajna rzecz, ale jest jeszcze coś takiego jak realizm. Eksperci coraz częściej mówią, że odporność zbiorową osiągniemy raczej przy 70 niż 50 proc. osób zaszczepionych, zaś wspomniany dzienny rekord zakażeń został pobity właśnie jesienią.
Konik polski
Jest taka, przerabiana zresztą wielokrotnie, bajka La Fontaine'a o koniku polnym i mrówce. Gdy ta ostatnia szykuje się na zimę, konik cieszy się pogodą. Potem rzecz jasna wpada w tarapaty. Trudno nie zauważyć tu pewnej (możliwej) analogii.
Jako dumnie zachipowana (pozdrawiam korporację J&J zaopatrującą mnie również w soczewki kontaktowe, leki na alergię i znane kremy "z Norwegii") rozumiem pokusę unikania noszenia maseczki. Koniec końców MY już swój obywatelski obowiązek spełniliśmy i stwarzamy umiarkowane zagrożenie.
Tyle że jest jeszcze coś takiego jak efekt podczepienia, zakładający, że w wielu sytuacjach ludzie robią to samo, co otoczenie.
Jeśli wchodzisz do sklepu, w którym maseczek nie mają ani pracownicy ani klienci, szanse, że i ty wzruszysz ramionami i ściągniesz swoją gwałtownie rosną.
Dlaczego Włosi tak bardzo pilnują się w tej kwestii, a my nie potrafimy? Można się tylko domyślać, że to kwestia doświadczeń.
W zeszłym roku na Półwyspie Apenińskim zmarło najwięcej osób od czasów II wojny światowej. W najcięższych okresach codziennie umierało i po 1000 osób.
Do tego doszło przerażenie – Włochy były pierwszym krajem europejskim, w którym rozpoczęła się pandemia, a co za tym idzie, politycy i służby byli początkowo zdezorientowani nie mniej niż obywatele.
Trudno było wziąć przykład z Chin – kraju o zupełnie innym ustroju, stylu zarządzania, o mentalności i kulturze nie wspominając.
Przestrzeganie covidowych nakazów i zakazów podlega dziś we Włoszech kontroli społecznej. To nie policjanci i inni funkcjonariusze państwowi pilnują obywateli. Obywatele znakomicie robią to sami. I co z tego, że są zmęczeni pandemią? Będą jeszcze bardziej, jeśli pandemia potrwa kolejny rok.
O tej konsekwencji zwlekania ze szczepieniami i nieprzestrzegania tylu obostrzeń, ilu się tylko da, Polacy nie myślą.
Chcesz podzielić się historią, opinią, albo zaproponować temat? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl
Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut