Film "Telefon" z uwięzionym w budce telefonicznej Colinem Farrellem został nakręcony w 2002 roku. Chyba w ostatnim możliwym momencie, aby przemówił do wyobraźni widzów. Dziś nikt już z budek telefonicznych nie korzysta, a młodszym nie mieści się w głowie, że kiedyś można było żyć bez telefonu w kieszeni. Era budek telefonicznych ostatecznie dobiega końca.
Dziennikarz zajmujący się tematyką społeczną, polityczną i kryminalną. Autor podcastów z serii "Morderstwo (nie)doskonałe". Wydawca strony głównej naTemat.pl.
W przyszłym roku mają być zlikwidowane wszystkie budki telefoniczne w całym kraju. Gdy plan ten ogłosił rzecznik Orange Polska, w internecie zawrzało. Wprawdzie nie sposób znaleźć kogokolwiek, kto ostatnio korzystał z budki, to jednak wielu odczuwa żal.
A Ty - kiedy ostatnio dzwoniłeś z budki?
Doskonale pamiętam, kiedy ostatnio skorzystałem z budki telefonicznej. To było całkiem niedawno... Jakieś 10 lat temu. Zapomniałem wziąć komórkę z domu, a musiałem pilnie zadzwonić. Później już mi się to nigdy nie zdarzyło. A wcześniej? Nie pamiętam. Ale pewnie przez ostatnie kilkanaście lat wykonałem z budki telefonicznej właśnie tę jedną jedyną rozmowę.
Trudno się zatem dziwić decyzji Orange Polska. Jeszcze w 2000 roku w całym kraju stało prawie 100 tys. automatów telefonicznych. Dziś jest zaledwie 4,2 tys. Właściwie wyłącznie w szpitalach i więzieniach. Publiczny telefon w Warszawie jest jeden - w budynku Poczty Głównej przy Świętokrzyskiej. Poza tym jest parę automatów choćby w Instytucie Psychiatrii przy Sobieskiego, czy w Szpitalu Dziecięcym przy Niekłańskiej.
Jak komuś żal budek, może jeszcze próbować szukać tych ostatnich. Na stronie www.publitel.pl można znaleźć budki, które jeszcze się bronią i trwają. Niestety, wyszukiwarka działa tak, że gdy się wpisze "Warszawa", "Kraków", czy "Wrocław" to nie pojawi się nic. Trzeba wyszukiwać po nazwach dzielnic.
Rzecznik Orange ostrzega jednak w rozmowie z naTemat, że nie do końca można wierzyć wynikom wyszukiwania. – Budki telefoniczne likwidowane są na bieżąco. Aktualizacja strony nie nadąża za tym, jak szybko te budki znikają – przyznaje Wojciech Jabczyński.
Na ratunek budce
W Olsztynie, gdy doszło do likwidacji ostatniej budki, jednego z mieszkańców ogarnął taki żal, że postanowił ją uratować. Andrzej Sadowski w sierpniu był w drodze do pracy, gdy zauważył, że panowie rozmontowują ostatnią budkę w mieście. Od monterów wziął telefony do ważnych ludzi w Orange, posłał oficjalne pismo, na Facebooku rozpoczął zbiórkę pieniędzy na odkupienie budki, zrobił się szum w lokalnych mediach i udało się!
Teraz ostatnia olsztyńska budka ma być ponownie złożona. – Sprawa nie jest prosta, tych części jest mnóstwo. 1 października organizujemy event w olsztyńskim Muzeum Nowoczesności, przy grillu będziemy czyścić, katalogować i montować poszczególne części budki – mówi naTemat Sadowski. Budka stanie w muzeum, ale docelowo ma być mobilna i "odwiedzać" różne miejsca. Olsztynianin ujawnia, że chce w środku zamontować kamerę i mikrofon, aby odwiedzający mogli nagrywać jakieś "budkowe" wspomnienia.
Rozmowa kontrolowana
A życie budek bywało burzliwe. I wcale nie tylko do dzwonienia służyły.
Starsi pamiętają aparaty na monety. – Wtedy jeszcze telefony nie liczyły impulsów. Wrzucało się chyba 2 zł i gadało się ile wlezie. No, może nie do końca, bo zawsze ustawiała się kolejka. Ludzie pukali w szybę, żądali zakończenia rozmowy. No bo każdy chciał zadzwonić, a na całe osiedle była jedna budka. A w domu mało kto miał aparat – wspomina pani Ania. Jeśli oczywiście telefon w budce działał, bo z tym bywało różnie.
Potem ceny wzrosły, monety straciły na wartości i wymyślono żetony. Kupowało się na poczcie, były różnej wielkości - większe i droższe starczały na dłuższą rozmowę. Jak ktoś gadał długo, trzeba było dorzucać. Ale byli tacy spryciarze, co dzwonili bez żetonów i bez monet. Tak się rodzili pierwsi hakerzy.
Daj pan kartę...
A później nastała era kart telefonicznych. Zawsze miały jakieś zdjęcie na odwrocie, więc dzieciaki zbierały je na potęgę. – Staliśmy grupkami pod pocztą i patrzyliśmy, jak ktoś kończy rozmowę. Podbiegaliśmy i pytaliśmy, czy karta jest już zużyta. Dla niego była już bezwartościowa, dla nas kolekcjonerów - bezcenna – opowiada Maciej i przypomina sobie też bardziej wredne metody zdobywania kart.
Takich głupot robiło się więcej. Niejeden 30-latek pamięta dziś, jak dzwonił do kogoś z budki, zmieniał głos i pytał "czy to prosektorium?". To se ne vrati...
Nie ma przebacz
Decyzja o likwidacji budek telefonicznych jest ostateczna. Nie zostanie ani jedna. – Decyduje prosty rachunek ekonomiczny. Te aparaty stoją bezużytecznie. Z wielu z nich nikt nie korzystał miesiącami. One straciły rację bytu nawet w takich miejscach, gdzie kiedyś wydawały się niezbędne, choćby na dworcach, czy lotniskach – tłumaczy rzecznik Wojciech Jabczyński.
Jeszcze 5 lat temu Orange, jako następca Telekomunikacji Polskiej, był zobowiązany do utrzymywania pewnej liczby budek. Prezes Urzędu Komunikacji Elektronicznej uznał jednak, że usługi telefonii komórkowej są na tyle dostępne i tanie, że nie ma sensu wyznaczać operatora, który miałby taki obowiązek.
Takie prawo pozostało w wielu innych krajach, stąd na przykład na ulicach Sztokholmu, Wilna, czy - rzecz jasna - Londynu budki pozostały. Ale one na całym świecie się zmieniają. Na przykład w Nowym Jorku przekształcane są w hot-spoty. W Polsce udało się to w jednym mieście. W Opolu 12 budek zostało punktami wi-fi z darmowym internetem. – Ale tu w kosztach partycypowało miasto – wyjaśnia Wojciech Jabczyński.
Sentyment sentymentem, a ekonomia ekonomią. Trudno się dziwić Orange, że jeśli nie musi, to nie chce utrzymywać budek telefonicznych. Rzecznik firmy przyznaje, że to co jest demontowane, trafia na złom. Całe szczęście co jakiś czas znajdują się tacy ludzie, jak pan Andrzej z Olsztyna, bo przynajmniej w muzeach dla potomnych pozostanie choć parę budek.
Chowaliśmy się w nich przed deszczem, całowaliśmy z dziewczynami, piliśmy piwo, dzwoniliśmy do rodziców, że nie wrócimy o 22 do domu. Pewnie każdy miałby 1000 wspomnień z budką telefoniczną.
Marcin Marciniak, PCWorld.pl
Automaty na monety (a potem na żetony) miały bardzo miłą cechę: można było dzwonić z nich za darmo, bez wrzucania monety, jeśli się tylko miało przy sobie piezoelektryczną zapalarkę (na przykład produkcji b. ZSRR). Urządzenie to produkowało iskrę przy pomocy impulsu prądu o napięciu rzędu kilowoltów. Wystarczyło w odpowiedni sposób przerobić zapalarkę i podłączyć ją w opracowany sposób do automatu. Kilka impulsów sprawiało, że automat realizował połączenie bez monety. W niektórych akademikach była nawet dyżurna zapalarka leżąca na automacie.Czytaj więcej
Maciej
Zakładało się taką blokadę, która sprawiała, że automat po rozmowie nie zwracał klientowi karty. Gość się wściekał, walił pięścią w automat, ale karta zostawała w środku. A potem się po cichutku szło do aparatu i drucikiem wyciągało nowe karty do dzwonienia i do kolekcji.