Dziennikarz "Gazety Wyborczej", Wojciech Czuchnowski, zatrzymał rządową kolumnę, które pędząc przez Warszawę próbowała zmusić go do przejazdu na czerwonym świetle.
Dziennikarz "Gazety Wyborczej", Wojciech Czuchnowski, zatrzymał rządową kolumnę, które pędząc przez Warszawę próbowała zmusić go do przejazdu na czerwonym świetle. Fot. Przemek Wierzchowski / Agencja Gazeta
Reklama.
Jak tłumaczy nam Wojciech Czuchnowski, jego motoryzacyjny opór wobec władzy miał dwie podstawy. Po pierwsze, nie chciał ryzykować życia i zdrowia własnego oraz innych uczestników ruchu. Kolumna zabezpieczana przez Żandarmerię Wojskową próbowała go bowiem zmusić do ustąpienia jej miejsca poprzez wjazd na ruchliwe skrzyżowanie przy czerwonym świetle. Po drugie, była to świetna okazja, by choć na chwilę powstrzymać to, co rządzący ostatnio wyprawiają na drogach. – Uznałem, że ta sytuacja jest po prostu niebezpieczna. Na skrzyżowanie wjeżdżały samochody od ul. Marszałkowskiej. To spore ryzyko wjeżdżać tam na czerwonym świetle. Szczególnie, że przejeżdżające przez to skrzyżowanie samochody się nie zatrzymywały – relacjonuje Wojciech Czuchnowski w rozmowie z naTemat.
Kolumna aut MON spieszyła się jednak tak bardzo, że z jednego z pojazdów wyszedł żandarm, który próbował go zmusić do zrobienia miejsca dla przewożonego oficjela. – Powiedział, że mam im zjechać z drogi, ale ja odmówiłem. No i wtedy muszę przyznać, że zachowałem się tak trochę nerwowo... Odpowiedziałem mu, że "Pan Macierewicz niestety musi poczekać". Na co ten żandarm odparł, że w limuzynie nie ma Antoniego Macierewicza. Wyraźnie było jednak widać, że jest mu w tej sytuacji głupio – wspomina dziennikarz. Ostatecznie Wojciechowi Czuchnowskiemu nie udało się jednak powstrzymać rządowej kolumny przed wjechaniem na skrzyżowanie. – Ten żandarm wkurzony wrócił do swojego auta, po czym cała kolumna objechała wysepkę i przeciwległym pasem się wydostali – mówi.
Dziennikarz liczy, że na tym cała sprawa się skończyła i władza nie będzie się teraz mściła, ścigając go za niesubordynację na drodze. – Nikt mnie tam nie zatrzymał, ani nic o karze nie mówił, więc raczej się mandatu nie obawiam. Chcę też podkreślić, że gdyby na ich miejscu było pogotowie lub policja, to stanąłbym na głowie i nawet zaryzykował ten wjazd na skrzyżowanie przy czerwonym świetle – tłumaczy Wojciech Czuchnowski. – Jednak w tej sytuacji nie mogłem. Przecież sam opisuję te ekscesy dokonywane samochodami BOR i MON ze słynnym panem Kazimierzem za kierownicą. Uznałem więc, że to jest kolejne takie przegięcie i nie będę ryzykował – stwierdza.

Napisz do autora: jakub.noch@natemat.pl

.