Tadeusz Modrzejewski od ćwierćwiecza spędza całe dnie w tej samej kamienicy w centrum Bielska-Białej. Od piętnastu lat nie ma w niej ogrzewania i zimą temperatura wewnątrz spada do -18 stopni. Cztery lata temu zabrakło także prądu, więc samotny skryba oświetla płomieniem świecy stół, przy którym przepisuje ręcznie dzieła Reymonta. Wspomniana kamienica to samotnie prowadzone przez Modrzejewskiego muzeum literatury, które od lat boryka się z problemami finansowymi.
Od 1989 roku Modrzejewski namalował kilka tysięcy obrazów oraz przepisał i zilustrował ponad sto książek. Były to głównie dzieła Reymonta, jednak spod jego pióra wyszły także inne klasyki polskiej literatury, takie jak „Pan Tadeusz” czy „Krzyżacy”. Książki przepisuje na kartonie czeskim piórkiem maczanym w tuszu, a później trzyma je w specjalnych skrzyniach.
Część rękopisów została sprzedana, choć Modrzejewski na transakcje zgadza się bardzo niechętnie, bo nie chce się z nimi rozstawać. Czasami nie ma wyjścia, w obliczu długów muzeum, które kilka lat temu doprowadziły nawet do jego chwilowego zamknięcia. Sytuację zmienili jednak mieszkańcy Bielska-Białej, którzy wspomogli samotnego kustosza wrzucając mu do skrzynki na listy pieniądze zawinięte w gazetę.
Nie pracuje, nie ma renty ani emerytury. Nie chodzi do lekarza, bo nie jest ubezpieczony. Żyje bez ogrzewania, prądu, bieżącej wody, telewizji i radia. Utrzymuje się z dobrowolnych datków ludzi odwiedzających muzeum, którzy przybywają do Modrzejewskiego z całego świata. Twierdzi, że ubóstwo wyśnił sobie jako dziewięcioletni chłopiec. A sny nie są dla niego zwyczajną konsekwencją zamknięcia nocą oczu. Od 45 lat je spisuje. To w nich pojawia się mistrz i przewodnik Modrzejewskiego – Władysław Stanisław Reymont.
Ma pan jeszcze siłę, aby walczyć o Muzeum?
Miałem świadomość, że jeżeli temu się poświęcę, to do końca życia będę głodny, zmarznięty i niedoceniony. Nie żałuję jednak swojej decyzji i nadal chcę walczyć. Na podwórku kamienicy jest głaz, na którym wykułem słowa „W beznadziei jest nadzieja” - są moim mottem. Kiedyś mi powiedziano, że nawet jeżeli będzie zimno, to ludzie w sercach i duszach przyniosą ciepło, którego tu brakuje, bo nie stać mnie na ogrzewanie. Do emerytury zabrakło mi 3,5 roku, nie mam szans na rentę i stały zasiłek z MOPSu. Na własny koszt wyremontowałem tę kamienicę, wkładając w to pieniądze ze wszystkich swoich nagród i stypendiów.
Firmy i prywatni sponsorzy raczej nie chcieli mi pomóc, tak samo fundacje, z którymi nie chcę mieć nic wspólnego, bo dawniej mnie oszukały, dlatego wszystko zrobiłem sam. Własnoręcznie malowałem stropy i ściany, tworzyłem dekoracje, doprowadzałem podłogi do przyzwoitego stanu. Zajęło mi to cztery lata.
W jaki sposób chce pan utrzymywać to wszystko dalej?
Ostatnio byłem na spotkaniu z szefem bielskiego Wydziału Kultury i powiedział mi, że przecież już od 16 lat wałkujemy ten temat i nie mogę liczyć na żadną pomoc. Opieka społeczna przyznała mi jednorazowo 300 złotych, w momencie, kiedy mój dług u miasta wynosi już prawie 7 tysięcy. Władze nie zwracają uwagi na prośby o pomoc. Na moje apele odpowiedziała jedynie Fundacja Batorego z Warszawy i Fundacja Reymontowska z Kanady. To jednak niewiele zmieniło. Dostałem od nich piękny medal, ale od 4 lat nie mam tutaj prądu i nie wiem co mam powiedzieć gościom z zagranicy...
Ilu gości pana odwiedziło?
Ponad 100 000, w tym goście z Japonii, Turcji, Tunezji, Izraela... Ostatnio odwiedzili mnie także ludzie z Korei Południowej. O muzeum powstało wiele prac licencjackich i magisterskich.
A czy spotkał się z potomkami Reymonta?
Tak. Osiem lat temu odwiedziłem pra-prawnuczkę brata Reymonta, a kilka lat temu przyjechał tutaj z Paryża wnuk Reymonta wraz z rodziną. Kiedy wprowadziłem gości na górę, witraż z podobizną ich przodka się świecił i zaczęli płakać. Dla nich to był szok. Nie mogli uwierzyć, że jakiś człowiek na południu Polski poświęcił ich przodkowi wszystko.
Dlaczego to akurat Reymont stał się pana mistrzem?
To on sam mnie wybrał. Zastanawiam się często, czemu na mnie to trafiło, bo z zawodu jestem tylko prostym tkaczem, bez wykształcenia. Kiedy jednak po raz pierwszy mi się przyśnił, a później nie wiedzieć czemu stał się moim przewodnikiem po snach, zacząłem zgłębiać jego życiorys. Okazało się, że wiele rzeczy mamy wspólnych, lecz „przesuniętych” o jeden. Reymont urodził się 7 maja, a ja 8 czerwca. Różnica jednego dnia, jednego miesiąca i jednej epoki. U niego było dziewięcioro rodzeństwa, u mnie ośmioro, on się urodził piąty w kolejności, a ja czwarty. Poza tym, z niego zrobili na siłę krawca, a ze mnie tkacza. Tak bardzo zafascynowała mnie jego twórczość, że większość życia poświęciłem na samodzielne wydanie wszystkich jego dzieł.
Z jakiego powodu przepisywanie dzieł uznał pan za najlepszy rodzaj hołdu?
Ponieważ dzięki temu mogę jego dorobek powiększyć, uwznioślić. Nie zajmują już tylko jednej marnej półki na regale, a całą kamienicę. Wtedy dopiero goście mogą zorientować się ile wspaniałych i wielkich dzieł stworzył.
Która książka Reymonta jest dla pana najważniejsze?
Chłopi. Mają ponad 1200 stron, przez co przepisywanie ich trwało około ośmiu lat. Dodatkowo umieściłem w rękopisie ponad trzysta ozdobników i ilustracji, niczym średniowieczny mnich. To miejsce, w którym siedzimy, jest takim jednoosobowym skryptorium, klasztorem, muzeum... i właściwie to całym moim życiem.