Masa (znowu) powraca. Czułem, że to będzie odgrzewany kotlet, ale i tak nie żałuję
Michał Mańkowski
09 listopada 2015, 09:00·15 minut czytania
Publikacja artykułu: 09 listopada 2015, 09:00
To już czwarta książka z cyklu rozmów Artura Górskego z Masą. Najsłynniejszy świadek koronny po raz kolejny zdradza kulisy gangsterskiego życia. Tym razem obaj panowie na warsztat wzięli bossów polskiej mafii, choć uważni fani całej serii będą mieli wrażenie, że tak naprawdę za dużo już nie ma co zdradzać. W naTemat publikujemy fragment książki, która właśnie trafiła na półki księgarń.
Reklama.
Rozmowy Górskiego i Masy czytam od pierwszej części. Zaczęło się z przytupem, opowieść o "Kobietach polskiej mafii" szybko stała się bestsellerem. Nic dziwnego, było to coś zupełnie nowego, swojego rodzaju spowiedź gangstera, który po tylu latach nie był już tak bardzo obecny publicznie.
Od czasu książek to się zmieniło, Jarosław Masa Sokołowski dostał
"nowe życie", znów zaczęło się go cytować, wspominają o nim tabloidy (niedawno wziął kolejny ślub), a on sam... założył konto na Facebooku, na którym nawet dyskutuje z internautami.
Nieźle czytało się także drugą część "O pieniądzach polskiej mafii". Wgląd w to, w jakie luksusy opływali w latach 90. polscy gangsterzy był czymś, czego wcześniej nie mogliśmy zrobić.
Niestety od trzeciej części jest już trochę słabiej. Jak pisałem w recenzji "Porachunków polskiej mafii", jest to konsekwentne odcinanie kuponów od pierwszego wspólnego sukcesu. I nie można mieć autorom tego za złe, ale mogą zawieść się ci fani, którzy liczyli na porywającą lekturę.
Jak jest tym razem? Dokładnie tak, jak się spodziewałem. Książkę "Masa o bossach polskiej mafii" czyta się tak, jak poprzednie części. Po prostu płynie się błyskawicznie przez kolejne strony, łykając jedną historię za drugą. Jest "przyjemnie" (o ile tak to można nazwać) i nie męcząco. Nie powiem, że się rozczarowałem, bo czułem, że jako czytelnik dostanę to, co dostałem. Trochę odgrzanego kotleta, na co zwracają także uwagę internauci.
Zresztą sam Artur Górski przyznaje we wstępie książki, że niektóre historie z poprzednich książek będą się tutaj powtarzać tak, by przybliżyć je wszystkim (także nowym) czytelnikom. Prawda jest taka, że ciężko tego uniknąć w końcu kobiety-pieniądze-porachunki-bossowie w tym świecie zazębiają się jak mało gdzie. Ksiażka naturalnie ma momenty, gdy mamy szansę poznać tę prywatną stronę znanych gangsterów lub drugą stronę historii, o których słyszeiśmy tylko z mediów. To jednak tylko momenty, nierzadzko powtarzane. 250 stron chciano chyba trochę dopompować końcówką o kilku gangsterach ze wschodu, którzy byli tam trochę obok tematu, ale gdyby tego zabrakło, książka nic by nie straciła. Po prostu byłaby krótsza.
Jako czytelnik całej serii miałem wrażenie, że "gdzieś to już czytałem", wszystko jest stosunkowo podobne . W niektórych fragmentach niejako też się gubiłem, masowe żonglowanie ksywkami, imionami, inicjałami wprowadzało pewien zamęt i mimo że sporo w temacie czytam, co jakiś czas czułem się pogubiony. Tych person jest naprawdę sporo. Na końcu jest co prawda lista "bohaterów" opisanych przez Masę, ale być może przydałoby się coś w rodzaju drzewa hierarchii wszystkich bossów i gangsterów.
I jakkolwiek nieco gubiłem się ze wszystkimi inicjałami i ksywkami, to czwarta książka z serii potwierdziła tylko, jak ciekawym i wcześniej nieznanym bohaterem jest gangster przedstawiany w książce jako Dorian (jego dane zostały zmienione). Osobisty kierowca Pershinga przewija się tutaj już po raz kolejny i znów jest jednym z ciekawszych punktów. To on został postrzelony, ponieważ pomylono go z jego szefem. Po zabójstwie Pershina błyskawicznie wycofał się z gangsterskiego życia i żyje gdzieś w Polsce.
Czy mimo tego wszystko sięgne po następną cześć? Na pewno
Co jest siłą tych książek? W przypadku czwartej już nie chodzi chyba o samego Masę (choć naturalnie to on "sprzedaje" te ksiązki) i historie. W końcu w wielu przypadkach schemat jest naprawdę bardzo podobny: pobicia, seks, wymuszenia, napady, porachunki tylko że w różnej kombinacji. Czasem może nawet trochę zbyt przerysowanej, ale to wie tylko sam Masa. W końcu nie sposób zweryfikować większości z tych anegdot, ale aż dziw, że po tylu latach wciąż tak dokładnie je wszystke pamięta. Ja bym się pogubił.
Czytając każdą z tych książek złapałem sie na tym, że przerywam ją kilkadziesiąt razy, by w internecie wyszukać trochę zdjęć i informacji o tym, co właśnie przeczytałem. To swojego rodzaju wehikuł czasu, który przenosi nas w mroczne lata 90., które odeszły i na szczęście pod tym względem nie wrócą. Oby.
Poniżej publikujemy fragment ksiązki "Masa o bossach polskiej mafii" wydanej przez wydawncitwo Prószyński i S-ka.
Prolog
N., gangster, związany z Masą: Powiem ci, kto to jest dla mnie boss. To taki, któremu jesteś wierny jak pies, ale jak będzie potrzeba, on stanie po twojej stronie. Boss w gangu to nie jest jakiś pieprzony prezesik, który rządzi tobą od ósmej do szesnastej i generalnie ma cię w dupie, bo jesteś dla niego tylko pozycją na liście płac.
Boss to jest Bóg. Dobrze, przeginam, może nie Bóg, ale dowódca na froncie. Jesteś z nim dzień i noc, na każde zawołanie, i nie ma takiej możliwości, że jak ci coś nie pasuje, to bierzesz wolne. To jest związek, w którym ty jesteś na dole, a on na górze, i nie oczekujesz, że wskoczysz na jego miejsce. Jak jakieś głupie myśli pojawią ci się w głowie, to wcześniej czy później on to wyczuje i tak cię dojedzie, że będą cię zdrapywać z asfaltu. Boss jest dożywotni; tak masz myśleć, nawet jeśli to nie jest prawda. Nawet jeśli chciałbyś mu strzelić w łeb i może nawet to zrobisz…
Są tacy, którzy każą się całować po łapach – to oczywiście błazny, ale jeśli taką mają fantazję, ty musisz ich po tych pierdolonych łapskach całować. Boss ma prawo nie tylko opierdalać, ale i upokarzać. Jeśli robi to na tyle inteligentnie, że jego podwładny nie czuje większego żalu, punkt dla szefa! To jest jak gra: on cię trzyma na smyczy, a ty przypominasz mu, że psa trzeba karmić i czasem pogłaskać.
On liczy na ciebie, ty możesz liczyć na niego. Ty zarabiasz dla niego pieniądze, on ci odpala taką dolę, że chcesz mu dalej ten hajs przynosić. Wywozisz do lasu ludzi, którzy mu nabruździli, a on docenia, że to ty masz krew na rękach.
Dzwoni do ciebie o takiej porze, że nie masz pojęcia, jak się nazywasz, i każe ci jechać w miejsce, w które nikt inny by – o tej porze – nie pojechał. A tam musisz pokazać, że jesteś jednoosobowym oddziałem komandosów, i dojechać frajerstwo, które nie rozliczyło się na czas. Albo wisi za prochy, albo zawinęło tira twojego szefa, albo kogoś mu bliskiego. Dla
okupu. Ty nie jedziesz na negocjacje, tylko na akcję zbrojną. I boss wierzy, że wrócisz z tarczą, bo jak z nią nie wrócisz, to wypadasz z obiegu.
Ale, kurwa, znów ci się udało! I szef daje ci odczuć, że jest zadowolony.
W normalnych codziennych sytuacjach łatwo jest być bossem. Jeśli twój człowiek zna się na robocie, jeśli nie sra po gaciach przy byle zagrożeniu, wasz układ hula jak szwajcarski zegarek.
Gorzej, jak trafiasz do puszki, jak grozi ci kilka lat odsiadki. Dobrze wiesz, że papuga ci nie pomoże. Wtedy boss musi stanąć na jajach, żeby cię wyciągnąć z opresji – musi zrobić coś, żeby świadkowie nie chlapali jęzorami, musi zblatować psy i prokuraturę, musi poszukać nowych świadków. Takich, którzy będą wiedzieli, co mówić, żeby było dobrze. A jak cię jednak posadzą na dłużej, boss musi wysyłać kasę twojej kobiecie czy dzieciakowi, żeby oni za bardzo nie odczuli, że tata jest w pierdlu. Albo na wystawce, jeśli spierdoliłeś gdzieś za granicę, bo w kraju grunt ci się palił pod nogami.
A wiesz, dlaczego musi? Dlatego że ty nic na niego nie podałeś na papier. Jak się o niego pytali, to tylko wzruszałeś ramionami, że niby nie wiesz, o kogo chodzi. Układ musi trwać do samego końca. A jak się boss odwróci dupą i zostawi cię na lodzie, to jest chuj, nie boss. Problem w tym, że takich bossów w polskiej mafii kilku by się znalazło.
***
Kiedy myślimy „boss mafijny”, przeważnie staje nam przed oczami jedna z postaci wykreowanych przez film. Czy to Vito Corleone, genialnie zagrany przez Marlona Brando, czy znakomity Al Pacino jako Michael Corleone. Ewentualnie, choć już z przymrużeniem oka, James Gandolfini, odtwórca roli Tony’ego w serialu Rodzina Soprano. Przypominamy sobie także filmy Martina Scorsese, który miał wyjątkowy dar fascynującego portretowania szefów wielkich organizacji przestępczych działających w Stanach Zjednoczonych. Od Chłopców z ferajny po tych z Infiltracji.
Myślimy także o postaci autentycznej, czyli Alu Capone, którego życie jednak zostało dokładnie przefiltrowane przez literaturę i Hollywood, aż w końcu bandyta stał się bardziej ikoną popkultury niż amerykańskim kryminalistą czasów prohibicji. Gangster wszech czasów był bowiem dla Amerykanów nie tylko przestępcą, nie tylko ucieleśnieniem brutalnego zła, ale także idolem, wzorcem do naśladowania. Ba, arbitrem elegancji! To, jak żył, interesowało jego rodaków w takim samym stopniu, w jakim dziś – dzięki prasie i telewizji – obchodzi ich zakradanie się do rezydencji i sypialni celebrytów. Capone, świadom tego zainteresowania, nie ukrywał swojego majątku i chełpił swoim uwielbieniem dla luksusu.
Szwedzki historyk Henrik Hojer, znawca tematyki kryminalnej początków XX wieku, w swojej książce Al Capone, jazz i gangi tak opisywał styl życia bossa (i jego szeroki gest):
Hojer przypomina także sławetne bankiety, jakie z rozmaitych okazji wydawał Capone dla środowiska przestępczego. Gdy jacyś ludzie z gangsterskich szczytów odzyskiwali wolność, boss organizował przyjęcia w najbardziej ekskluzywnych lokalach, na których szampan lał się hektolitrami. „I chociaż takie bankiety można uznać za zwykłe wybryki nowobogackich, stanowiły one jeden z elementów nowej tożsamości, jaką stworzył dla siebie Capone – gangster, celebryta i postać z kręgów śmietanki towarzyskiej, wokół którego ciągle kręciły się tłumy ludzi zafascynowanych jego upozorowaną na hojność manią chwalenia się bogactwem”.
Choć od śmierci Ala Capone minęło prawie 70 lat, styl bycia bossów kryminalnego podziemia nie zmienił się ani na jotę. Cóż, najwyraźniej liderzy grup przestępczych zawsze będą uwielbiali splendor i zawsze sypną trochę grosza potrzebującym. Aby świat postrzegał ich jako dobrych, tyle że uwikłanych w zło.
Przywołując mafijne ikony, nie zapominamy oczywiście o najsłynniejszych bossach ostatnich kilkudziesięciu lat, od Lucky’ego Luciano i Meyera Lansky’ego po Sycylijczyka Toto Riinę i jego kompana Bernarda Provenzano. Galeria słynnych capo di tutti capi jest właściwie nieskończona i obejmuje cały świat. Znamy bossów rosyjskich, kolumbijskich, chińskich itd. Od Wiaczesława Iwankowa, zwanego Japończykiem, po Pabla Escobara.
Bez względu na to ile jest prawdy w hollywoodzkich produkcjach, szefów wielkich struktur przestępczych wyobrażamy sobie tak, jak przedstawiło ich kino. Są bezwzględni, brutalnie skuteczni w poszerzaniu swego terytorium, prawie nigdy nie wahają się przed stosowaniem rozwiązań ostatecznych. Wydanie wyroku śmierci przychodzi im z dziecinną łatwością. Nie wybaczają zdrady, bo sami starają się być wierni zasadom i sojusznikom.
Mimo zła, jakim są przesiąknięci, mają też pewien trudny do odparcia urok – z jednej strony stanowi o nim skłonność do wyrafinowanej elegancji i świata sztuk pięknych, z drugiej zaś potrzeba wykonywania szlachetnych gestów (wspieranie biednych, fundowanie dzieciom szklanki mleka). Oczywiście, są to często cyniczne działania wizerunkowe – boss obraca się w rozmaitych środowiskach, także politycznych i medialnych, i potrzebuje, aby pisano o nim życzliwie.
Kiedy zaistniała w mediach polska mafia, również jej szefowie stali się osobami publicznymi. I przedstawiano ich tak samo jak gangsterów z Nowego Jorku, Palermo czy Moskwy – jako bajecznie bogatych, żyjących w kiczowatych pałacach, otaczających się pięknymi kobietami, obracających się i wśród gwiazd filmu, i wśród polityków z pierwszych stron gazet. Ludzi zarabiających wielkie pieniądze w sposób nieuczciwy, ale mających pewną klasę i na swój sposób przyzwoitych (czy raczej – charakternych). Takich jak Pershing czy Nikoś. Czy taka jest prawda o rodzimych mafiosach? To już inna sprawa.
Jak zostawało się w Polsce bossem? Dzięki twardej ręce, sprytowi, pieniądzom? Co sprawiało, że zwykły przestępca rósł w siłę i w końcu stawał na czele wielkiej organizacji? Czy przypominał, choćby w nikłym stopniu, Vita Corleone?
Jarosław Sokołowski „Masa”: Daj spokój. Jeśli chcesz przykładać hollywoodzkie kalki do naszych pruszkowskich urków, to możemy już dalej nie pisać tej książki. Zresztą to samo dotyczy Włochów czy Ruskich. Tacy z nich ojcowie chrzestni, jak z koziej cipy worek kartofli! Bajki są dobre dla dzieci, a poważni ludzie nie powinni w nie wierzyć. Świat polskiej mafii w niczym nie przypominał filmu. A jeśli nawet było coś na rzeczy, to raczej w wydaniu karykaturalnym.
Artur Gorski: Czyli Rodzina Soprano?
J.S.: Nie. Bo jednak to, co działo się w latach 90., nie było zabawne.
A.G.: Kto miał potencjał, aby stanąć na czele grupy, a kto musiał się zadowolić miejscem w szeregu? Gdzie musiał dowieść swego talentu?
J.S.: Za czasów PRL-u najlepszą szkołą przetrwania, a jednocześnie gangsterskim uniwersytetem, były więzienia. Zapewniam cię, że dzisiejsze puszki, przy tych z czasów Gierka czy Jaruzelskiego, to sanatoria, a wręcz hotele spa. I w takich miejscach – od wczesnych lat 70. – hartowały się charaktery Barabasza, Alego, Parasola i innych przyszłych tuzów grupy pruszkowskiej. Żeby zyskać szacunek, trzeba było odpękać swoje za kratkami,
a pudło doskonale weryfikowało ludzi. Jak ktoś był kozak, dawał sobie radę. Jak był miękkim fiutem robiony – odpadał.
Dzisiaj za karę daje się klienta na dźwięki, czyli do celi, w której panuje totalna cisza. Przed laty strażnicy spuszczali mu taki łomot, że rodzona matka nie była w stanie go poznać. Nie bito, tak jak dzisiaj, gumowymi pałkami, ale trzonkami od łopat, co bolało o wiele bardziej i zostawiało na ciele krwawe ślady. Na deser przywiązywano nieszczęśnika do krat i tak sobie wisiał na widoku publicznym przez kilka godzin. Jednemu z pruszkowskich starych, Ryszardowi P. „Krzysiowi”, od tej kary poleciały stawy barkowe.
Oczywiście, nie trafił do szpitala, a do izolatki, żeby przemyślał sobie to i owo.
Najbardziej narażonymi na szykany byli tak zwani grypsujący, czyli więzienna elita. Kto grypsował, mógł się spodziewać najgorszego. Dlatego, wbrew obiegowej opinii, wcale nie było ich tak wielu. Powiedzmy trzech, czterech na dwustu osadzonych. Ale ta grupka była prawdziwą potęgą w sensie moralnym, jakkolwiek dziwnie to brzmi. Bo wszyscy ich szanowali, nawet zaciekli wrogowie. Trzeba pamiętać, że status gita, czyli grypsującego,
było stracić niezwykle łatwo. Wystarczyło, że jakiś osadzony chlapnął cię po ryju szczotką do mycia kibla i już. Stawałeś się zwykłym frajerem, którego się nie szanowało. Szczególnie cięci na grypsujących byli feści – więzienna subkultura największych mend. Łapali gita w dziesięciu i jeśli ten w porę się nie wyswobodził, gnoili go, przecwelowywali i tak dalej. Grypsujący musieli więc tak sobie radzić, żeby nie doszło do upokorzenia. A to nie
było łatwe.
Zresztą, oni sami sobie nie pomagali – grypsujący grypsującemu nie pożyczyłby nawet łyżeczki soli. Tak naprawdę każdy był sam i musiał w solówkę walczyć o swoje.
Ale kiedy git wychodził z puszki z tarczą, wówczas jego sława rozlewała się na cały kraj. Szanowali go wszyscy przestępcy, od Tatr do Bałtyku. Większość starych wywodziła się właśnie z grypsujących, którzy nie dali się upodlić. Jedynie Malizna, czyli Mirosław D., nie należał do tej subkultury, więc niektórzy uważali go za obce ciało w zarządzie. Tak naprawdę wszedł do świata przestępczego bocznymi drzwiami. W latach 80. był taksówkarzem, który nie kapował na milicji, więc często zabierano go na robotę. A potem wyrósł z niego Don Corleone Ziemi Mazowieckiej.
A.G.: Wróćmy do grypsujących. Po wyjściu z więzienia pewnie stanowili obiekt uwielbienia adeptów gangsterskiego rzemiosła?
J.S.: Oczywiście! Niejako z automatu stawali się ikonami miasta i gromadzili wokół siebie potencjalnych współpracowników. Kiedy pod koniec lat 80. zetknąłem się ze starymi, ich wyroki robiły wrażenie: Parasol – dwanaście lat odsiadki, Dzikus – prawie dwadzieścia, a Ali ponad szesnaście. Zachowanie twarzy przez tyle lat to naprawdę było coś! Pucha wyposażyła ich też w liczne umiejętności, wśród których być może najważniejsze były spryt
i intryganctwo. To byli mistrzowie dywersji i knowań, czemu zresztą dali wyraz już w czasach grupy pruszkowskiej. Ich żywiołem było nie budowanie czegoś, a rozpierdalanie.
A.G.: Ale to chyba za mało, żeby stanąć na czele grupy przestępczej? Nie liczyły się choćby zdolności organizacyjne?
J.S.: A niby kto miałby to oceniać? Nie było żadnej komisji, żadnego konkursu na szefa mafii. W puszce walczyło się o swoje, na wolności tak samo. Trzeba było jedynie mieć mir na mieście i wystarczająco dużo chłopaków gotowych na wszystko. Owszem, ludzie o zdolnościach organizacyjnych odgrywali w grupach przestępczych ważne role, ale raczej jako pionki w większej grze, a nie szefowie struktury. Boss nie musiał być intelektualistą – wystarczyło, że dobrze znał się na ludziach i potrafił ocenić, kto w przyszłości będzie z nim, a kto okaże się chorągiewką na wietrze. Kto nie sypnie kumpli, a kto sam poleci na psy z informacjami. I musiał tak manipulować ludźmi, żeby na dole grupy nie zawiązywały się sojusze, mogące zagrozić pozycji najwyższego.
Sypiał w atłasowej pościeli, ubrany w jedwabną bieliznę, na której widniał wyhaftowany monogram »AC«. Przed Bożym Narodzeniem kupował prezenty za mniej więcej 100 tysięcy dolarów. Ci, którym ufał najbardziej, otrzymywali od niego paski wysadzane diamentami. Rachunki za kolacje i bankiety opiewały na dziesiątki tysięcy dolarów. Capone zachowywał się jak pan feudalny, bo też takim feudałem był. Potrafił zimą otworzyć jakiś sklep spożywczy i zaprosić różnych biedaków na zakupy, potem prosił właściciela sklepu, żeby przysłał mu rachunek.