Polska moda nie wyznacza i nigdy nie wyznaczała trendów. Jej fenomen sięga znacznie głębiej. Bowiem w Polsce moda jest trendem sama w sobie. Fajnie ją nosić, fajnie o niej pisać, a najfajniej ją robić. Z projektowaniem bywa już gorzej. Poznajcie grzechy i grzeszki nadwiślańskich marek, które dają popalić modowym patriotom na drodze do świadomej konsumpcji.
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Kupowanie ubrań, zwane też szopingiem, który u coraz liczniejszej grupy figuruje jako jedyna pozycja w rubryce „hobby”, pełni rozmaite funkcje psychologiczne. Między innymi pobudza ośrodek nagrody, część układu limbicznego. Jednak pobudzanie go ma to do siebie, że im częściej to robimy, tym większego natężenia bodźca potrzebujemy z każdym kolejnym razem. Podobnie sprawa ma się i z zakupami – być może jeszcze dwa lata temu cieszyła cię kiecka z Mango, bezpardonowo zrzynająca nadruki z kolekcji Miu Miu, ale teraz chcesz więcej. Niekoniecznie w znaczeniu ilościowym.
Polski konsumpcjonizm powoli dojrzewa i z bezmyślnie galopującego, zmienia się w bardziej świadomy. Daleko nam jeszcze do zainteresowania ekologiczną bawełną, ale niewątpliwie zastanawiamy się częściej nad tym, czy naszych spodni nie szyła w hali grożącej zawaleniem niedożywiona 14-latka.
Wraz z konsumpcjonizmem dojrzewa w Polsce świadomość mody. Coraz mniej osób zadowala branie udziału w ofensywie klonów, zaczynamy zwracać też uwagę na jakość i ponadczasowość kroju. Zdawać by się mogło, że rodząca się dojrzałość, w połączeniu z lokalnym patriotyzmem wróżą tłuste lata polskim markom i projektantom, jednak ta rozwijająca się gałąź rynku przyciąga też licznych hochsztaplerów. Zostawmy twórców, którzy wypuszczają swoje projekty na rynek zgodnie z rygorami sezonowości i starają się nadać im autorski sznyt. Raz wychodzi lepiej, raz gorzej, bywa też, że śmiesznie, ale przynajmniej można określić ich mianem „aspirujących". Prawdziwi hochsztaplerzy swoje Eldorado odkryli w świecie tzw. casualu.
I have a dream
Trudno jednoznacznie orzec, dlaczego młode marki wyrastają w Polsce jak grzyby po deszczu. Niewątpliwie stoi za tym nieuzasadnione przekonanie o łatwym zarobku, wynikające z obecności wydarzeń około-modowych i projektantów w mediach, które Polakom kojarzą się z pieniędzmi, ale nie jest to jedyny powód.
Własna marka z ciuchami jest też rodzajem tyle infantylnego, co rozpowszechnionego marzenia. Statystyczna Malwina myśli sobie, że od zawsze miała przecież świetny gust (z myśleniem o własnym guście jest trochę tak, jak z myśleniem o własnej inteligencji – ciężko kwestionować posiadanie). Wspomina też, jak to w liceum sama postrzępiła jeansy i nabiła je ćwiekami, po czym zdaje sobie sprawę, że wszystkie koleżanki zawsze zachwycają się jej butami. Poza tym ma już serdecznie dosyć pracy polegającej na grzebaniu w Excelu. Miesiąc temu czytała inspirujący artykuł o prawniczce, która rzuciła wszystko i zajęła się wyrobem kozich serów. To był kamyk, który wywołał lawinę. Nieśmiałe marzenie o stworzeniu własnej linii T-shirtów i spódnic szytych z koła zaczęło dojrzewać w Malwinie, jak kozie specjały byłej prawniczki. Pewnego pięknego dnia rzuca nielubianą pracę i projektuje pierwszy element swojej kolekcji. To szara koszulka z napisem „że jestem słodka, to tylko plotka" ozdobiona pagonami z pastelowego tiulu. Malwina czuje w kościach, że to może być kamień milowy w historii polskiej mody.
– Do pewnego etapu tworzenie marki nie wymaga ani szczególnej wiedzy, ani talentu czy wyobraźni. Ludzie widzą w telewizji aktorki na galach w prostych sukienkach i myślą "dlaczego by nie spróbować zrobić czegoś takiego". Owszem, można względnie szybko i łatwo sprzedać w sieci kilka rzeczy, ale potem zaczynają się schody. Nagle okazuje się, że nie każda pani po technikum krawieckim z własną maszyną jest dobrą konstruktorką i że przydałoby się mieć pojęcie o prowadzeniu własnego biznesu, a zawiadywanie z sukcesem kontami na portalach społecznościowych nie jest tak proste, jak się wydawało – komentuje w rozmowie z na:temat Michał Zaczyński, dziennikarz niezależny zajmujący się modą, który współpracuje z tytułami takimi jak m.in. "Gazeta Wyborcza", "Wprost" czy "Grazia".
Ilu jest w branży myślących życzeniowo amatorów-marzycieli, a ilu cynicznie kalkulujących przedsiębiorców nie sposób określić. Faktem jest, że chłam podający się za polską modę zalewa rynek coraz bardziej i pod wieloma postaciami. Jeśli wykładasz spore pieniądze na ciuch od polskiego projektanta, masz prawo oczekiwać kilku rzeczy. Przyzwoitej jakości (jej definicja zależy od ciebie) oraz, że to, co masz w rękach zostało zaprojektowane (lub przynajmniej wymyślone) i uszyte w Polsce.
Umówmy się, że aspekt patriotyczny jest istotny dla wielu osób pragnących zmierzać w kierunku świadomej konsumpcji. Świetne ciuchy w podobnych cenach można kupić też u projektantów z Czech czy z Łotwy. Pisząc „aspekt patriotyczny" nie mam na myśli abstrakcyjnego umiłowania bieli, czerwieni i orła w koronie, ale świadomość, że pieniądze zostawione w kraju dają pracę ludziom tu mieszkającym.
Na barana
Początki popularnej warszawskiej marki Risk made in Warsaw, która zaczynała od dresowych bluz z kapturami sięgają 2011 roku. Antonina i Klara, jej twórczynie, a prywatnie przyjaciółki nie ukończyły żadnej artystycznej szkoły, ale żywo interesowały się modą i miały konkretną wizję. Miało być lokalnie, ze znajomymi zamiast modeli i modelek i z ciuchami do noszenia na co dzień, ale starannie wykończonymi i zaprojektowanymi tak, żeby dobrze wyglądały na większość typów sylwetek. Takie podejście odzwierciedla hasło reklamowe, a zarazem credo marki - "Real People".
Zakładając markę dziewczyny chciały odczarować szary, bawełniany melanż, materiał tyle wygodny, co charakterystyczny dla ubrań sportowych. Zaczęły z niego szyć nie tylko bluzy czy koszulki, ale też eleganckie marynarki i ultra kobiece sukienki. Pomysł zaskoczył, dziś marka, ma na koncie udział w branżowych targach w Paryżu, kolekcję inspirowaną „Złym” Tyrmanda i kilkanaście bestsellerów noszonych już właściwie na całym świecie jak np. baldresówka (długa, lejąca spódnica wiązana na prostą kokardę).
Wraz z rozpoznawalnością pojawiła się jednak zmora wszystkich popularnych marek – wysyp brandów podrabiających dziewczyny. Oczywiście robienie dresowych koszul nie jest projektowaniem sukni haute couture, margines tego, co jest powszechne i casualowe jest znacznie szerszy. Podrabiane są nawet nie tyle projekty, co pomysł na biznes – nagle platformy sprzedające polską modę online zaroiły się od marek opierających się na wariacjach na temat szarego, dresowego materiału. Modele konkurencji, która weszła na rynek siedzą na plecach dziewczyn, często są tak tanie, że ich cena wykluczała możliwość ich lokalnego odszycia. Niestety, młode polskie marki to często skopiowany pomysł i szmaty sprowadzane z chińskich hurtowni, czasem poddane drobnym przeróbkom (np. wprasowaniu nadruku). Oddajmy jednak honor kopistom – metki wszywają sami!
Bluza w ciastka, kurtka w burgery
Jedną z pokaźniejszych i prężniej rozwijających się grup jest gimnazjalny streetwear, czyli marki szyjące dla dzieciaków (czasem też tych po dwudziestce). Ich marketing nakręcają najczęściej idole nastolatków z sieci, jak np. Abstrachuje (marka Abstrawear kilka lat temu była głównym źródłem utrzymania chłopaków), ale też Rihanna czy Justin Bieber, których zdjęcia w ciuchach Local Heroes obiegły świat przyczyniając się do zwielokrotnienia sprzedaży. Gimnazjalny streetwear cechuje specyficzne wypośrodkowanie cen. Nigdy nie są one niebotyczne (ciężko byłoby naciągnąć rodziców na legginsy za 400 zł zadrukowane w dolary, no chyba, że byliby wielkimi ironistami), ale biorąc pod uwagę stosunek do jakości można je uznać za wysokie.
Młodzieżowe ciuchy mają zazwyczaj proste kroje, tu liczy się przede wszystkim fajny napis czy rzucający się w oczy print, często zdjęcia jedzenia czy zwierząt przeniesione na materiał. Tkaniny nie powalają jakością, ale nie jest to żaden problem, mody wśród dzieciaków zmieniają się szybciej niż w koszulce z najtańszej bawełny puści szew. Co ciekawe, w tej grupie zaskakująco dobrze bronią się marki z pomysłem, które inwestują w PR, profesjonalnie prowadzą konta na profilach społecznościowych. Wiele z nich nie żeruje cynicznie na tym, co można wyszperać na stronach z domeną inną niż .pl, ale pracuje nad wzbudzeniem pożądania produktu autorskim storytellingiem (wartościami przedstawianymi przez markę i tego w jaki sposób są one komunikowane).
Świetnym przykładem jest tu MISBHV, dla wielu młodych ludzi synonim słowa „cool”. Twórcy marki zawładnęli wyobraźnią dzieciaków bez drogich kampanii reklamowych czy rozdawania swoich ciuchów każdemu, kto ma kilkaset tysięcy obserwatorów w sieci. Kilka lat temu zachowawczy, dziś są trendsetterami, a w ich ciuchach chodzi już nie tylko późne liceum.
Co by nie mówić o gimnazjalnym streetwearze i jego wątpliwych związkach z modą, wylewa on fundamenty branży, pokazując, że ciuchy z metką „made in Poland” mogą być równie fajne (a nawet fajniejsze), co te kupione w sieciówce. Jak to mówią – czym skorupka za młodu nasiąknie…
(Nie)pojęty minimalizm
Szybkie ćwiczenie dla nadpobudliwych i niedowiarków – jeśli wejdziecie na stronę Showroom.pl (największą platformę online z polską modą) i otworzycie podstrony 10 marek na chybił-trafił, co najmniej w połowie opisów tychże znajdziecie słowo „minimalizm" lub pokrewne. Niebywała kariera określenia w ostatnich latach wiąże się nie tylko ze współczesną modą, ale też z...Coco Chanel. Przez ostatnią dekadę do polskich kin trafiały kolejne filmy o założycielce francuskiego domu mody, a na półki księgarń biografie i opracowania czyniąc z marki i jej twórczyni postać kultową. Po obejrzeniu „Coco avant Chanel", gdzie grająca projektantkę Audrey Tautou ubiera przyjaciółkę w skromną, czarną sukienkę, czy kontakcie z dziesiątkami cytatów Coco mówiących o prostocie, trudno nie utożsamić Francuzki z tym określeniem.
To co było minimalizmem w czasach Chanel, nie jest nim dzisiaj. Przywołajcie modę damską z przełomu wieków – pełną piór, kapeluszy, rękawiczek, misternie zapinanych butów i sutych zdobień. Na tym tle paski i perły Coco rzeczywiście można rozpatrywać w kategoriach minimalizmu, ale dziś, kiedy większość z nas nie nosi koronek na gorsie i ozdobnych parasolek, minimalizm w modzie znaczy coś innego. Jest rodzajem architektonicznego podejścia do ubrania, odznaczającego się pewnego rodzaju sterylnością kształtu, powściągliwością kroju i koloru (co nie znaczy, że minimalizm = czarny i biały).
To czysta forma, która nie wymaga zdobień, a nie krzywo zszyty biały T-shirt. Umiłowanie minimalizmu szumnie deklarowane przez polskie marki to również świetny chwyt marketingowy. Wiele kobiet obawia się, że kupiona rzecz może okazać się trudna do zestawienia z resztą garderoby i spędzi swój tekstylny żywot w szafie. Chętnie przywoływany w opisach minimalizm jest rodzajem rękojmi, że nowy ciuch będzie pasował. Poza tym uwzniośla zakupy – jeśli chodzimy w małej czarnej z H&M-u trudniej przychodzi nam nazywać się miłośniczkami minimalizmu, niż kiedy nosimy (choćby identyczną) sukienkę z polskiej szwalni, obfotografowaną w stosownej sesji na tle marmuru i palmowych liści.
– Popularność tego, co powszechnie rozumie się w Polsce jako minimalizm jest też wyrazem naszego konserwatyzmu i braku odwagi. Przede wszystkim jednak lękamy się , że ktoś zarzuci nam kiepski gust. Stąd zachowawczość i niechęć do eksperymentów. Z drugiej strony uwielbiamy oceniać gust innych nacji, np.powszechnie wyśmiewamy wybory stylistyczne sąsiadów zza naszej wschodniej granicy. Gust narodowy jest wypadkową wielu czynników, nie da się jednoznacznie podzielić go na "dobry" i "zły" – komentuje dziennikarz Michał Zaczyński.
Niezgodność produktu z modelki
Sklepy internetowe z polską modą takie jak Mostrami samodzielnie robią sesje na swoje potrzeby. Showroom i Cloudmine mają konkretne wytyczne dotyczące fotografii ubrań, z innymi butikami online bywa różnie. Najczęściej winni są sami właściciele marek, często amatorzy, którym nie przyjdzie do głowy zrobienie tzw. zdjęć packshotowych. To fotografie produktów saute, na których ubrania nie są ułożone płasko, ale naturalnie się wybrzuszają (najczęściej zdjęcia tego typu robi się z udziałem modelki, która następnie jest z nich wycinana w programie graficznym). Ten rodzaj zdjęć ogranicza prawdopodobieństwo ewentualnego zawodu produktem. Choć teoretycznie wiemy, że spódnica inaczej wygląda na długonogiej dziewczynie, która ma 180 cm wzrostu, a inaczej na kobiecie o standardowych gabarytach, moc oddziaływania obrazu jest olbrzymia. Packshoty pozwalają nabrać dystansu do produktu przedstawionego bez modelki i stylizacji, a co za tym idzie lepiej ocenić jak dane ubranie sprawdzi się w naszej szafie.
Im więcej razy zdarzy się nam kupić w sieci coś, co zmusi nas do poświęcenia dodatkowego czasu na zwrot/wymianę/wizytę u krawcowej, tym większe prawdopodobieństwo, że naszą dobrą wolę rozwijania polskiej mody i gospodarki realizować będziemy w Reserved.
Dlaczego polskie marki?
– Gdy przedstawiciel relatywnie bogatego społeczeństwa – a takim jest z pewnością Polak – kupuje ubranie, dokonuje wyboru na podstawie wyobrażeń o samym sobie, o modzie i otoczeniu, w którym żyje. Moda jest produktem niemal wyłącznie wyobrażeniowym, tworzonym przez kontekst społeczny, kulturowy, a także filmy, zdjęcia i teksty wytwarzane przez twórców mody – pisze we wstępie do książki „Nowa moda polska" jej autor Marcin Różyc.
Jeśli chcemy robić zakupy z happy endem u polskich projektantów i młodych marek musimy przygotować się na godziny szperania w sieci, przymierzania, dopytywania o metody i miejsca produkcji, ale przede wszystkim przywyknąć do zadawania sobie wciąż pytania czy dany ciuch jest „nasz". Ubranie, które możemy tak określić jest kompatybilne zarówno z naszym wyobrażeniem o sobie, jak i z wizerunkiem, który chcemy kreować na potrzeby otoczenia. Będziemy wyglądać i czuć się w nim dobrze, niezależnie od zmieniających się trendów. Magia tego połączenia rośnie, jeśli mamy świadomość, że nie jest to jeden ze stu tysięcy egzemplarzy trafiających do sprzedaży z fabrycznym kodem AV45899321 i że kupując rzecz, która daje nam tyle zadowolenia ze względu na estetykę i użyteczność robimy też coś dobrego dla społeczeństwa, w którym funkcjonujemy.
*** Tytuł niniejszego tekstu jest nawiązaniem do nazwy facebookowego fanpage'a Polska moda robi loda, stanowiącego swego rodzaju katalog porażek i potknięć młodych polskich marek.