Sebastian Karaś po nocnym maratonie i przepłynięciu niemal 55 kilometrów.
Sebastian Karaś po nocnym maratonie i przepłynięciu niemal 55 kilometrów. Fot. Sebastian Karaś

Powiem tak. Dawno nie spotkałam tak zdeterminowanego człowieka, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. Z taką samodyscypliną i podejściem „Wiem, czego chcę i tak będzie”. Skromnego przy tym bardzo i jednocześnie pewnego swojej siły. I tej fizycznej, i siły charakteru. Bo trenuje sam, sam sobie narzuca tempo i nie odpuszcza.

REKLAMA
Ma na koncie mnóstwo rekordów Polski, przepłynął wpław kanał La Manche, a teraz wymyślił, że przepłynie Bałtyk. Brudne, słone i zimne polskie morze. Jeśli tylko pogoda nie pokrzyżuje mu planów, on to zrobi. Jako pierwszy Polak. A ma dopiero 25 lat. – Nie mogę się wprost doczekać – mówi naTemat Sebastian Karaś.
„Jak to przez Bałtyk? Tak się nie da! Stanie na plaży i tak wskoczy do morza i popłynie na drugi brzeg?!” – spytało moje dziecko, a mi ciśnie się na usta to samo pytanie. O projekcie coraz głośniej, a wciąż trudno uwierzyć, jak można wpław przepłynąć Bałtyk.
Właśnie przepłynęliśmy statkiem tę trasę. 100 kilometrów z Bornholmu do Kołobrzegu. W pewnych momentach nic nie widać dookoła, tylko morze wokół. To będzie naprawdę niewyobrażalnie ciężkie wyzwanie, jestem tego świadomy. Statek płynął 20 km/h, podróż trwała pięć godzin. Zakładam, że ja pokonam ten dystans w 24-25 godzin.
I tak non stop? Bez żadnego odpoczynku?
Bez. Nie można wchodzić na łódź asekuracyjną, to zasada takich przepłynięć. Nie można jej nawet dotknąć. Nie można dotknąć żadnej z osób na łodzi. Cały czas trzeba być w wodzie.
Bez snu zupełnie?
Zdaję sobie sprawę, że może to być nużące, monotonne i przez to męczące. To tak, jakbyśmy na przykład wybrali się na spacer, który trwa 25 godzin. Ale startujemy koło południa. Myślę, że się wyśpię. Wydaje mi się, że każdy człowiek jest w stanie wytrzymać bez snu 24 godziny, choć pewnie raczej bez takiego wysiłku. Gorzej, gdyby chodziło o 48 godzin.
A co z piciem, jedzeniem?
Ponieważ nie można dotknąć łodzi, jedzenie jest podawane na specjalnym kiju. Gdy płynąłem przez kanał La Manche co 20 minut miałem dostarczane żele energetyczne, napoje izotoniczne, mleko z czekoladą, banany, brzoskwinie, dużo węglowodanów.
Banany? I jak je pan jadł?
Normalnie, z kija. Jak było bardzo zimno, w ogóle jadłem w dużych ilościach. Podawali mi też ciepłe napoje, tak gorące, że ledwo je wypijałem, parzyły w język, ale rozgrzewały. Wystarczały na 10 minut. I od nowa.
logo
Na Kanale La Manche. Fot. Rajmund Nafalski
I nic się pan nie boi przed tą wyprawą? Na kanale La Manche wystartował pan w nocy, teraz też nocy pan nie uniknie.
Wtedy strach pojawił się na trzy doby wcześniej. Zaczęło do mnie docierać, że będzie mi strasznie zimno, że będzie ciężko. Ale im bliżej startu, tym byłem bardziej świadomy. Nastawiałem się, że nie ma wyjścia, nikt mnie do tego nie zmusza. Chcę sam walczyć ze swoimi słabościami. Teraz też tak będzie.
Przepraszam, ten dystans jest jednak nie do wyobrażenia.
Wiem, dlatego trudno nam znaleźć partnerów, bo większość ludzi nie wierzy, że to może się udać. A ja jestem przekonany, że jestem w stanie to zrobić, byle tylko warunki atmosferyczne nam pozwoliły. Myślę, że łatwiej by mi było przepłynąć 100 km niż przebiec ten dystans. Moje treningi są tak intensywne, że w ciągu dnia więcej pływam niż chodzę. Średnio tygodniowo przepływam do 100 km. Treningi są też niewyobrażalnie ciężkie dla psychiki. Trenuję sam, bez trenera, bez grupy. Sam muszę się motywować. Codziennie kształtuję tym swój charakter. Nie jestem wariatem, człowiekiem niespełna rozumu. Mam wiele lat doświadczenia w pływaniu, w tym w pływaniu długodystansowym na otwartym akwenie. Jestem przygotowany, nie mogę się wprost doczekać, już dziś bym płynął, gdyby woda w Bałtyku nie była tak zimna. Dlatego musimy poczekać do sierpnia
Przepłynął pan już kiedyś podobny dystans?
Nie. Najdłuższy to 55 kilometrów (54 km 200 m) i to na pływalni w ramach zawodów Otyliady. 2168 długości w ciągu 12 godzin. Między 18 a 6 rano. To też było fajne wyzwanie. Chciałem zobaczyć, jak organizm się zachowuje o różnych porach dnia.
I?
Było ciężko, ale porównując do kanału La Manche, który przepłynąłem w ubiegłym roku, to było zdecydowanie łatwiejsze. Choć dłuższy dystans. Na kanale do przepłynięcia są 33 kilometry, ale prądy mnie zniosły wydłużając trasę. Ostatecznie przepłynąłem 41 kilometrów w 8 godzin 48 minut. Chciałem pobić rekord świata. Nie udało się, ale pobiłem rekord Polski. Ale przede wszystkim byłem bardzo zadowolony z siebie, że zmierzyłem się z własną słabością. Sam dystans nie był żadnym problemem.
A co było?
Zimno. Od dziecka jestem zmarzlakiem. Zdarzało mi się nawet opuszczać treningi, gdy woda w basenie wynosiła 27 stopni. Usta sine, fioletowe, nie wytrzymywałem. Dlatego świadomie wybrałem kanał La Manche, bo chciałem zmierzyć się ze swoją słabością. Wiedziałem, że będzie zimno, temperatura wody wynosiła 15 stopni, ale nie przewidziałem, że aż tak. Wydawało mi się, że jestem twardy psychicznie, a było tak zimno, że nawet płakałem. Wymiękłem, czułem się tragicznie. Szczęka mi latała, miałem drgawki, ręce mi się trzęsły, łapały mnie skurcze w nietypowych miejscach, np. w pachwinach. To było duże obciążenie dla głowy.
Bałtyk też jest przecież zimny. A w Kołobrzegu jest najzimniejsza woda na polskim wybrzeżu. I drugi raz pan się na to decyduje?
Ale tu będę mieć piankę. Tam regulamin zabraniał, byłem w kąpielówkach. Kryzys nastąpił po około 6 godzinach. Nastawiłem się już na najgorsze, że umrę, że stracę przytomność. Czułem się tylko bezpiecznie, bo wiedziałem, że jest łódź asekuracyjna, na której są moi najbliżsi i w razie co mnie wyciągną.
Oni widzieli, co się dzieje?
Tak. Krzyczałem, że zimno, że nie dam rady. A oni pisali mi na dużych kartkach, że jestem mistrzem, że dam radę, że kochają mnie. Cały czas to widziałem, cały czas czytałem. To mnie motywowało. Ale myślałem: Gdybyście wiedzieli, co ja teraz czuję? Pisali też pytania kontrolne, sprawdzali moją świadomość, bo jej utrata jest oznaką hipotermii. Na przykład w którym miesiącu się urodziłem. Krzyczałem „czerwiec”! Co jest zgodne z prawdą. Gdy miałem kryzys, mówili, że pokonałem już połowę trasy, choć zostało jeszcze 19 km. Gdybym wiedział, pewnie w tamtym momencie wszedłbym do łodzi. Bez nich nie dałbym rady.
Na Bałtyku czeka pana ponad drugie tyle. I jeszcze w takiej słonej, brudnej wodzie.
Chcę przy okazji zwrócić uwagę na duże zanieczyszczenie Bałtyku. Ale taki słony jak la Manche nie jest. Przy kanale to nic. Tam słona woda jest nie do wytrzymania. Jak dopłynąłem do Francji, to miałem język potwornie wysuszony, chropowaty. Jak boli gardło to pewnie wiele osób robi płukankę z soli. I czułem się, jak po takiej płukance. To jest bardzo nieprzyjemne. Do tego wyobraźmy sobie jeszcze płyny, czy pokarmy z tą solą. Mieszanka wybuchowa.
I jak dopłynął pan do brzegu powiedział pan, że już nigdy więcej...
Bo straszne były też meduzy. Wielkie i parzące. Ostrzegano mnie, ale nie zdawałem sobie sprawy, że będzie ich aż tyle! Na raz wpływało na mnie 30 czy 40 meduz. Jak płynąłem z głową w wodzie, to parzyły też po twarzy. Jedna oparzyła mnie w język. Od tamtej pory, jak widziałem, że pojawia się jakaś na horyzoncie, podnosiłem głowę do góry. Czułem, jak parzą mnie po całym ciele i krzyczałem z bólu. Byłem bardzo poparzony, miałem pełno strupów, do dziś mam blizny na ramionach.
Na łodzi była pana dziewczyna?
Tak, Emilka widziała to i płakała. Dla niej to też były ciężkie momenty.
To po co panu jeszcze ten Bałtyk? Czytam Pana słowa. „Przyjdzie ból, zimno, zmęczenie. Wielokrotnie opuszczę strefę komfortu i wystawię swoją psychikę na kolejne próby”. Pan naprawdę na to czeka.
Jak płynąłem przez La Manche to faktycznie powiedziałem sobie, że już nigdy więcej. Ale tydzień posiedziałem w domu i nie wytrzymałem. Lubię trenować, kocham to, co robię. Wiem, że bez wysiłku nie mógłbym żyć. Potrzebuję adrenaliny. I zacząłem myśleć, że jednak coś bym jeszcze przepłynął. Na początek była w planie korona oceanów – 7 miejsc na oceanach, morzach i cieśniny, ale to bardzo droga wyprawa. Poza tym zrobiły to już cztery osoby na świecie. I pomyślałem, że może zrobić coś, czego nikt nigdy nie dokonał? I pojawił się Bałtyk. Chciałbym w ten sposób zachęcić Polaków do uprawiania sportu.
logo
Sebstian Karaś. Fot. Rajmund Nafalski
Był już pewien śmiałek z Polski, któremu się nie udało. Pokonały go fale, bóle żołądka, wymioty.
Miał objawy choroby morskiej, ale dla mnie pływanie w falach nie jest problemem. Pływa się ciężej, ale nie mam problemów z błędnikiem. Jestem przygotowany. Treningi też dostosowuję do warunków, jakie mogę mieć na Bałtyku. Jem obiad i od razu idę na trening, żeby pływać z pełnym brzuchem.
Co dla Pana może być największym problemem?
Na Bałtyku są mniejsze prądy niż na kanale. Ale są duże fale. Dlatego musimy trafić na odpowiednią pogodę. Kołobrzeg znany jest z tego, że jak wiatr wieje ze wschodu, to temperatura wody gwałtownie spada. W zeszłym roku spadła do 7 stopni. Dlatego wybraliśmy początek sierpnia – 4-6, a nie drugą połowę miesiąca.
Pierwszy raz będę w piance, która na szyi może mnie obcierać. To będą miliony ruchów, może pojawić się ból, rana. Trzeba będzie się zabezpieczyć, może smarowanie wazeliną oliwką. Muszę o tym pomyśleć. Ale na wszystko nie jest się nigdy gotowym. Nie wiem, jak będę się czuł np. po 15 godzinach. Ale muszę spróbować.
A towarzystwo, jak meduzy na La Manche?
Nie. Tu najprawdopodobniej nie będę miał żadnego towarzystwa. Jest sporo statków, ale mam pomoc ze strony Marynarki Wojennej. Zostanie wysłany komunikat, by inne statki nie płynęły za blisko nas, dzięki czemu nie będą robiły fal.
Skąd się w panu wzięło to pływanie?
Zaczęło się w Elblągu. Jak miałem 8 lat, chodziłem z mamą i bratem na basen, tak dla zabawy. Ale zawsze miałem zmysł rywalizacji, zawsze ścigaliśmy się z bratem i któregoś dnia zauważył mnie trener. Zaprosił na trening, powiedział, że mam predyspozycje. I tak zostałem w klubie OKS UKS Elbląg na wiele lat. Moją specjalizacją był styl grzbietowy na 50, 200 i 100 metrów. Zupełnie inaczej niż teraz. W zawodach na poziomie ogólnopolskim zdobyłem chyba 45 medali. W 2012 roku postanowiłem zakończyć karierę pływacką, ale na mojej drodze stanął trener, który zasugerował długie dystanse. Pomyślałem: nie mam nic do stracenia.
Czy pan w ogóle wyobraża sobie normalne życie? Praca, kanapa, telewizor?
Budzę się rano i chcę coś zrobić, coś osiągnąć. Łączę to z pracą, prowadzę swoją szkołę pływania, grupę triathlonową. Mamy mnóstwo osób, które chcą się uczyć pływać. To nie jest tak, że tylko trenuję i nie pracuję. Z samego pływania nie da się żyć. To nie jest sport, jak piłka nożna czy tenis, że można na tym zarobić.
logo
Fot. Rajmund Nafalski
Nadal rywalizuje pan z bratem?
Tak (śmiech). Robert też jest aktualnym mistrzem Polski w triathlonie w Ironmanie, rekordzistą Polski, teraz szykuje się do mistrzostw Europy. To mama nas zaraziła pasją do pływania, ona nas wyciągała na basen. Jeśli rodzice nic nie robią, to dzieci też nie. A moja mama do dziś pływa. Jest mistrzynią Polski weteranek w triathlonie.
Po co Panu te rekordy?
Ludzie często szukają szczęścia tam, gdzie nie powinni. Skupiają się na rzeczach materialnych, a warto odnaleźć szczęście w sobie, w przekraczaniu własnych granic.

napisz do autora:katarzyna.zuchowicz@natemat.pl