
Gdy rozmawiamy, jest w bojowym nastroju. Przyznaje, że w Sejmie poniosły go emocje, bo nikt nie reaguje na to, co chce przekazać. – Nikt nie zwrócił uwagi na dwa plecaki, które miałem ze sobą. Ochrona mnie z nimi przepuściła. Nigdy pani nie zgadnie, co w nich było – mówi. Co?
– Ten człowiek ma takie hobby. Pomagać biednym dzieciom w trudnej sytuacji. Wyciąga je ze slumsów, ratuje z opresji, z bardzo złych sytuacji, wspiera w domach dziecka. Czasem jest nadgorliwy i nadpobudliwy, na pewno w tym, co mówi, nie jest dyplomatą. Można też mówić, że jest pieniaczem, ale gdy go posłuchać, ma swoje racje – mówi pracownik jednej z placówek opiekuńczych, który miał z nim częsty kontakt. Prosi, by nie podawać nazwiska, gdyż zachowanie Pawła Bednarza w Sejmie żadną miarą mu się nie podobało.
Zaczęło się od chorej, 5-letniej, Weroniki i dwójki jej rodzeństwa. Prezes Fundacji imienia Dobrego Pasterza znał rodzeństwo, bo często odwiedzał dom dziecka, w którym przebywały, opiekował się innymi dziećmi, miał pozwolenie sądu na zabieranie ich w ciągu dnia – do domu, na wycieczki.
Ale sprawa ma też drugą stronę medalu. Dzwonię do Krajowego Ośrodka Adopcyjno-Opiekuńczego TPD. To jedna z trzech instytucji w Polsce – wszystkie zlokalizowane w Warszawie – przez które, z upoważnienia władz, przechodzą zagraniczne adopcje. I tam słyszę, że to, co mówi pan Bednarz, to mit. – Za granicę wysyłane są tylko takie dzieci, których w Polsce nikt nie chciał – albo chore, upośledzone, z różnymi dysfunkcjami, albo starsze. Zdarza się też, że rodzeństwa, bo w Polsce jednej rodzinie trudno przyjąć czasem 3 czy czwórkę dzieci – mówi naTemat Izabela Rutkowska, kierownik sekcji adopcji zagranicznych.
– Procedura adopcji zagranicznej jest bardzo dokładnie określona w ustawie o pieczy zastępczej. Mówi o tym dział 5. Od lat jest niezmienna zasada, że dziecko można wysłać do adopcji zagranicznej tylko i wyłącznie wtedy, gdy żadna rodzina polska nie zainteresowała się tym konkretnym dzieckiem, czy rodzeństwem. Tylko wtedy, gdy karta takiego dziecka czy dzieci znajdują się we wszystkich 68 ośrodkach adopcyjnych w Polsce i jeśli przez 55 dni żaden ośrodek nie zgłosi kandydatów do adopcji, dopiero wówczas dzieci trafiają do centralnego banku danych dzieci zakwalifikowanych do adopcji.
Cały czas jednak, mniej więcej 60 procent z nich trafia do Włoch, reszta – zwłaszcza młodsze – do Holandii, Szwecji, USA. – Adopcji do Włoch jest najwięcej, gdyż tam ubiega się o nią wielu starszych ludzi. Włosi późno zakładają rodziny, późno okazuje się, że nie mogą mieć dzieci. Ponieważ z Polski wysyłanych jest sporo dzieci starszych, przyjmuje się, że mogą mieć też starszych rodziców. Poza tym, z racji Jana Pawła II Polska jest tam dobrze znana – mówi Izabela Rutkowska.
W TPD zapewniają też, że to, co dzieje się z dziećmi potem, jest pod absolutną kontrolą. Nie jest prawdą, że tak nie jest. Organizacje, z którymi współpracują, muszą mieć akredytacje polskiego Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej.
Bez względu na to, gdzie leży prawda, Paweł Bednarz pomaga dzieciakom. I robi to sam, jak może i jak umie. W Sosnowcu słyszę, że nie każdemu się to podoba, dziwne niektórym może wydawać się to jego zaangażowanie. Zarzuca mu się również fakt, że fundacja działa, a nic nie wiadomo o zrealizowanych projektach, nie ma żadnych sprawozdań finansowych.
napisz do autora:katarzyna.zuchowicz@natemat.pl