
Reklama.
– Oczywiście, były momenty, że dłonie bolały mnie od lepienia i łzy miałam na końcu nosa. Nie jest lekko ulepić ponad 20 tysięcy pierogów. Tak! Tyle ulepiliśmy na cztery dni Openera. I co ciekawe, 90 procent kupujących to byli obcokrajowcy, którzy chcieli poznać tradycyjne polskie dania – opowiada Katarzyna Kotlenga, właścicielka foodtrucka "Pierogi z drogi".
To jednak nie miłośnicy festiwalów, czy turyści są głównymi klientami Kotlengi. Jej "kaczka", jak potocznie określa się stare mercedesy foodtrucki, staje się stały elementem okolic gdańskich biurowców. Każdego dnia parkuje przed innym budynkiem "Trójmiejskiego Mordoru ".
Najczęstszymi klientami jej mobilnej pierogarni są korpoludki. Czasem wzbudza ich uśmiech, bo Katarzynę ledwo widać zza kierownicy.
– Nie mąż, tylko ja jeżdżę naszą kaczusią. Ostatnio byłam u mechanika i ten poprosił mnie, abym pokazała, jak się zmienia biegi. Ja w swojej pierogarni jestem na kilku etatach. Pełnię rolę kucharza, sprzątaczki, a czasem mechanika – śmieje się Kotlenga.
Załapali się na modę
Kotlengowie zapewniają, że obecnych "kaczek" nie można łączyć z budkami na zapiekanki. A to z tym obrazkiem większości osób kojarzy się foodtracking. Przed laty punkty małej gastronomii wyrastały jak grzyby na deszczu. Po paru latach ostały się jeszcze niczym skanseny na wiejskich festynach. Od dwóch lat rodzi się moda na foodtrackingi. Co niektórzy właściciele twierdza, że to nawet styl życia. Coś w tym jest, gdy ujrzy się foodtrackingowy festiwal, na który zjeżdża się kilkanaście mobilnych restauracyjek. Kotlengowie też jeżdżą ze swoją mobilną pierogarnią.
Kotlengowie zapewniają, że obecnych "kaczek" nie można łączyć z budkami na zapiekanki. A to z tym obrazkiem większości osób kojarzy się foodtracking. Przed laty punkty małej gastronomii wyrastały jak grzyby na deszczu. Po paru latach ostały się jeszcze niczym skanseny na wiejskich festynach. Od dwóch lat rodzi się moda na foodtrackingi. Co niektórzy właściciele twierdza, że to nawet styl życia. Coś w tym jest, gdy ujrzy się foodtrackingowy festiwal, na który zjeżdża się kilkanaście mobilnych restauracyjek. Kotlengowie też jeżdżą ze swoją mobilną pierogarnią.
A skąd małżeństwa z Gdańska zaczerpnęło pomysł na życie w "kaczce"?
– Pomysł na restaurację na kółkach narodził się ponad rok temu po podróży do Chin. Widzieliśmy tam mnóstwo foodtrucków z ich tradycyjnym jedzeniem. Też postanowiliśmy postawić na tradycję, bo sądzimy, że klienci zapchali się już burgerami. Mają też dość jedzenia meksykańskiego, tajskiego, kebabów, dlatego oferujemy pierogi. Foodtracków z polskim jedzeniem jest jeszcze mało – zapewnia Maciej Kotlenga, mą Katarzyny ż i współwłaściciel "kaczki".
Rzuciła korpo, poszła na kurs do babci
Katarzyna studiowała informatykę, a później pracowała w korporacji. Jej mąż dalej na pół etatu jest w "Ikei". Tylko połówkę, bo wspiera żonę. W sezonie i tak najczęściej bierze urlop, aby lepić pierogi. Po powrocie z Chin w internecie wypatrzyli fooodtrucka. Wymagał tylko niewielkich remontów. Mieli trochę odłożonych pieniędzy, reszta pochodziła z dotacji. Przeszli też fachowy kurs lepienia pierogów...
Katarzyna studiowała informatykę, a później pracowała w korporacji. Jej mąż dalej na pół etatu jest w "Ikei". Tylko połówkę, bo wspiera żonę. W sezonie i tak najczęściej bierze urlop, aby lepić pierogi. Po powrocie z Chin w internecie wypatrzyli fooodtrucka. Wymagał tylko niewielkich remontów. Mieli trochę odłożonych pieniędzy, reszta pochodziła z dotacji. Przeszli też fachowy kurs lepienia pierogów...
– Z babcią umówiliśmy się na niedzielę. Cały dzień lepiliśmy. Teraz w ciągu minuty potrafimy przygotować kilka. Cała tajemnica powodzenia tkwi w odpowiednim cieście. Nie może być zbyt miękkie czy twarde – opowiada Maciej.
Najdłużej trwało załatwianie formalności. – Ja jestem w gorącej wodzie kąpana. Lubię działać. Praca w korpo bardzo mnie nudziła. A teraz po roku działalności czuję satysfakcję, bo sprawiłam ludziom przyjemność – entuzjazm w jej głosie powoduje, że trudno nie wierzyć w zapewnienia Katarzyny.
Doświadczenie przychodzi z czasem
Teraz można wypatrzeć jej mobilną pierogarnie pod gdańskimi biurowcami. Nie tylko z powodu klientów zatrzymują się w takich miejscach. Chcieliby pojawiać się jeszcze w innych miejscach, atrakcyjnych dla turystów. – Niestety, Polska to nie Stany Zjednoczone, gdzie po wykupieniu licencji można zatrzymać się w dowolnym miejscu. U nas miasto wyznacza punkty i niestety nie są one atrakcyjne. Dlatego dogadujemy się z prywatnym właścicielami i zatrzymujemy się na ich terenie – tłumaczy szefowa "Pierogi z drogi".
Teraz można wypatrzeć jej mobilną pierogarnie pod gdańskimi biurowcami. Nie tylko z powodu klientów zatrzymują się w takich miejscach. Chcieliby pojawiać się jeszcze w innych miejscach, atrakcyjnych dla turystów. – Niestety, Polska to nie Stany Zjednoczone, gdzie po wykupieniu licencji można zatrzymać się w dowolnym miejscu. U nas miasto wyznacza punkty i niestety nie są one atrakcyjne. Dlatego dogadujemy się z prywatnym właścicielami i zatrzymujemy się na ich terenie – tłumaczy szefowa "Pierogi z drogi".
Trzeba być przygotowanym na niespodziewane okoliczności, jak chociażby brak prądu. Dlatego mają agregator prądotwórczy, czy kuchnie zasilane gazem. Przed biurowcami ich pierogarnia parkuje tylko od godz. 11 do 15. Na tym jednak nie kończy się dzień pracy. Muszą przygotować farsz i ciasto na następny dzień. Rano często lepią pierogi. – Do otwarcia trzeba już mieć wszystko przygotowane, bo potem nie zdołalibyśmy się wyrobić. Nie da się jednocześnie lepić, gotować i obsługiwać klientów – tłumaczy Kotlenga, chociaż doszli już do takiej wprawy, że w ciągu minuty potrafią ulepić kilka pierogów.
Czy mobilna pierogarnia to dla nich styl życia, czy źródło utrzymania? – Tak, wychodzimy na swoje – zapewnia Maciej, chociaż nie zdradza szczegółów. A jego żona dodaje: – Na razie chcemy utrzymać klientów, czyli musimy zapewnić dobrą jakość dań. A kto wie, co będę robić za cztery lata. Mam pełno pomysłów w głowie. Jestem zadowolona, że podjęłam ryzyko.
Napisz do autora: wlodzimierz.szczepanski@natemat.pl