Blamaż dyplomacji oraz zszargane nerwy czołówki PiS to niestety nie jedyne konsekwencje tego, co w czwartek wydarzyło się w Brukseli. Bilans strat po wojnie partii rządzącej o pozbawienie Polaka stanowiska przewodniczącego Rady Europejskiej jest znacznie większy. W kilka godzin ekipa "dobrej zmiany" zniszczyła nie tylko pozycję Polski w UE. Polakom przyjdzie słono zapłacić szczególnie za te spalone wczoraj mosty.
Z Grupą Wyszehradzką od zawsze był problem. Choć wielu polskich polityków widziało w niej fundamenty do zbudowania wschodnioeuropejskiej konkurencji dla Unii Europejskiej, nie mogli oni liczyć na zbytnie poparcie w tej sprawie ze strony Czechów, Słowaków i Węgrów. Oni byli zainteresowanie grą w pierwszej europejskiej lidzie. Przez lata V4 więc obumierała, a jej szczyty były jedynie pretekstem do stuknięcia się kieliszkiem dobrego szampana i kilku kurtuazyjnych uścisków przed kamerami.
Pomimo tego, Grupa Wyszehradzka potrafiła jednak zamieniać się w dość sprawny organizm, gdy przychodziło zawalczyć o coś naprawdę ważnego dla Europy Wschodniej. Na przykład w 2014 roku sojusznicy z V4 rzucili wszystkie ręce na pokład, by wywalczyć fotel szefa Rady Europejskiej dla przedstawiciela ich regionu. Wtedy kandydatura Donalda Tuska ich łączyła. Teraz wojna wypowiedziana Polakowi przez aktualnie rządzących w Warszawie sprawiła, iż z wyszehradzkiej jedności niewiele zostało. Jest już tylko jedność Czechów, Słowaków i Węgrów, którzy w spektakularny sposób odmówili udziału w antyunijnej grze Prawa i Sprawiedliwości.
"Ratunku, znowu biją mnie Niemcy!"
Ostatnim działaniom PiS kanclerz Niemiec Angela Merkel i szef niemieckiej dyplomacji Sigmar Gabriel przyglądali się z ogromną dozą cierpliwości. Przez minione tygodnie to oni byli głównymi odbiorcami serii donosów na Donalda Tuska, które tworzyli Jarosław Kaczyński, premier Beata Szydło i minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski. Choć stanowisko Berlina w sprawie przedłużenie kadencji szefa RE było jasne, niemieccy przywódcy zgadzali się na kolejne rozmowy i ze stoickim spokojem "przyjmowali do wiadomości" to, co miała do powiedzenia strona polska.
W czwartek za tę wolę współpracy ponad podziałami Jarosław Kaczyński odpłacił się stekiem oskarżeń pod adresem Niemców. – To jest dzisiaj organizacja zdominowana przez jedno państwo, nie ma co ukrywać, że tym państwem są Niemcy – mówił o UE. – Zdominowana w sposób tak daleki, że nacisk na poszczególnych polityków, działających w Unii w imieniu swoich państw jest przemożny – tak prezes PiS racjonalizował sobie fakt, iż za Donaldem Tuskiem opowiedział się nawet jego idol, węgierski premier Viktor Orbán.
Te słowa szybko trafiły na czołówki niemieckich mediów i do dziś są za Odrą gorąco komentowane. Wkrótce po tym, gdy one padły, cierpliwość do polskiego rządu straciła też kanclerz Merkel. Podczas dalszej części czwartkowego szczytu miała ona dołączyć do premierów Belgii i Luksemburga oraz prezydenta Francji w ostrej wymianie zdań z przedstawicielką PiS. Premier Szydło miała od tych polityków usłyszeć nie tylko, że zachowuje się "dziecinnie", ale też przypomniano jej, iż UE może zakręcić kurek z miliardami euro płynącymi do Polski.
Orbán pchnięty w ramiona Zachodu
Nie oszukujmy się, Węgry nie są najważniejszym graczem na arenie unijnej i strategiczny sojusz z tym państwem nigdy nie miałby wielkiego znaczenia dla pozycji w UE. Jednocześnie dla dzisiejszej Polski dobre relacje z Viktorem Orbánem były niezwykle ważne. Dzięki nim Polska nie wyglądała na całkowicie osamotnioną w UE. Ten obrazek trwał tak długo, jak długo premier Węgier mógł udawać, że obiady z prezesem PiS w przygranicznych pensjonatach są dla niego ważniejsze niż prawie 20 lat, które spędził w Europejskiej Partii Ludowej u boku Angeli Merkel i Donalda Tuska.
– Europejska Partia Ludowa ma swojego kandydata i EPL go popiera – oznajmił, kiedy przyszło do uprawiania prawdziwej polityki na szczycie w Brukseli. I nie ruszył nawet palcem, gdy na obradach zapytano, kto jest przeciw reelekcji Donalda Tuska. Polska dała mu bowiem świetny pretekst, by w ten sposób wypisać się z klubu unijnych enfants terribles i pozostawić w nim jedynie ekipę "dobrej zmiany".
"Opcja nuklearna" coraz bliżej
Wszystko to sprawia, iż znacznie bardziej realny niż dotąd stał się scenariusz użycia przeciw Polsce tzw. opcji nuklearnej. Czyli wykorzystania najbardziej drastycznych środków przewidzianych w art. 7 TUE, dotyczącym stwierdzenia ryzyka poważnego naruszenia wartości UE przez państwo członkowskie.
Ten przepis pozwala "zawiesić niektóre prawa wynikających ze stosowania Traktatów, łącznie z prawem do głosowania przedstawiciela rządu w RE" państwom, które w UE zaczynają funkcjonować tak, jak Polska pod rządami PiS. Przede wszystkim idzie o pieniądze z funduszy europejskich. Te wielkie pieniądze, bez których w budżecie państwa będzie taka dziura, że szybko zabraknie nie tylko na 500 zł na dziecko, ale i 500 zł na karabin, mieszkanie, samochód elektryczny i spełnienie wszystkich innych obietnic PiS.
Przed tym, by działania prowadzone przez wiceszefa Komisji Europejskiej Fransa Timmermansa nie zakończył się w ten sposób, PiS chroni jedynie wymóg jednomyślności członków Rady Europejskiej w sprawie zastosowania najwyższego wymiaru unijnej kary. Gwarantem tego, że sankcje nigdy nie dotkną rządu PiS ma być wspomniany już Viktor Orbán, który publicznie zobowiązał się, że "sankcji wobec Polski nigdy nie poprze".
Jak już informowaliśmy w naTemat w maju ubiegłego roku, Orbán do "poparcia sankcji" może rzeczywiście ręki nie przyłożyć, ale... pozostawić to decyzji najważniejszych graczy UE. Czyli zachować się podobnie, jak w czwartek. Jednomyślność jest bowiem wymagana tylko do tego, by RE stwierdziła, iż jakiś poważny problem istnieje. Na tym etapie Węgry mogą więc głosować jednomyślnie z Zachodem, stwierdzając zarazem, że dopiero w kolejnym etapie nie poprą ukarania Polski.
Wówczas o zawieszeniu państwa członkowskiego w niektórych prawach, łącznie z prawem do głosowania w Radzie, decyduje się już większością kwalifikowaną. Czyli taką, gdy daną decyzję popiera 55 proc. państw reprezentujących 65 proc. ludności UE. Wystarczy więc, że stanowcze ukaranie Polski poprą przywódcy tych państw, od których premier Szydło usłyszała, że zachowuje się dziecinnie.
Rada Europejska, stanowiąc jednomyślnie na wniosek jednej trzeciej Państw Członkowskich lub Komisji Europejskiej i po uzyskaniu zgody Parlamentu Europejskiego, może stwierdzić, po wezwaniu Państwa Członkowskiego do przedstawienia swoich uwag, poważne i stałe naruszenie przez to Państwo Członkowskie wartości, o których mowa w artykule 2 TUE.
Po dokonaniu stwierdzenia (...), Rada, stanowiąc większością kwalifikowaną, może zdecydować o zawieszeniu niektórych praw wynikających ze stosowania Traktatów dla tego Państwa Członkowskiego, łącznie z prawem do głosowania przedstawiciela rządu tego Państwa Członkowskiego w Radzie.