Mówi, że dopiero parę lat temu poczuł się w Wielkiej Brytanii jak obywatel pierwszej kategorii. Wtedy, gdy wyzwał Nigela Farage'a na pojedynek, poczuł smak polityki. Od tego czasu robi całkiem sporo, aby w niej zaistnieć. Książę Jan Żyliński (pomińmy pojawiające się wątpliwości, czy ma prawo do używania tego tytułu) organizuje w Londynie polską "drużynę" ludzi zaangażowanych społecznie i wierzy, że w najbliższych wyborach samorządowych w brytyjskiej stolicy Polakom uda się sporo zwojować.
Dziennikarz zajmujący się tematyką społeczną, polityczną i kryminalną. Autor podcastów z serii "Morderstwo (nie)doskonałe". Wydawca strony głównej naTemat.pl.
Z Janem Żylińskim spotkałem się w hotelu Victoria w Warszawie, nieopodal Krakowskiego Przedmieścia, tuż przed obchodami miesięcznicy smoleńskiej. Cały teren wokół był otoczony barierkami. Nie dało się tej rozmowy nie zacząć od spraw krajowych.
Obserwuje Pan to zamieszanie z odgradzaniem barierkami jednych od drugich? Niepokoją Pana te podziały w narodzie?
W Anglii też jest ostry podział. Po Brexicie strasznie się to nasiliło. Wiele rodzin wręcz się przez to rozbiło. W każdym kraju to się dzieje. Popieram Brexit. Bezwzględnie. Nie podoba mi się jednak, w jaki sposób się to robi. Bo przy tym powstało bardzo dużo ksenofobii i zaserwowano ogromną niepewność milionom obywateli.
U nas na ten podział nakłada się spór o wzorzec patriotyzmu: po której stronie barierek są prawdziwi Polacy?
Ja się nie wypowiadam na tematy krajowej polityki. To nie jest mój temat. Mój temat to obrona i promocja Polaków w Wielkiej Brytanii. Jestem postrzegany jako osoba neutralna i taką chcę pozostać. Swoje prywatne zdanie mam, ale zachowam je dla siebie.
Spotykam się z wieloma osobami i czasami padają jakieś propozycje, abym się zaangażował w politykę po którejś stronie. Zapraszano mnie na Marsz Niepodległości, przekonywano, że będę mógł przemówić do wielkiej liczby ludzi. Powiedziałem "nie", bo – po pierwsze – z dnia na dzień stracę połowę swojego elektoratu, a po drugie – skupiam się przede wszystkim na organizowaniu samoobrony i promocji Polaków w Anglii. Mnie się marzy mocarstwo polskie w Londynie.
O Londynie za chwilę. Najpierw chcę zapytać o to, co Pan obiecał w Warszawie. Co z pomysłem budowy Łuku Triumfalnego upamiętniającego zwycięstwo Polski nad Sowietami w 1920 – co z nim?
Proszę pana, miałem 7 lat, kiedy obiecałem babci, że zbuduję pałac. I wybudowałem. Z poślizgiem 50-letnim, ale wybudowałem. W 90 roku przyrzekłem sobie, że na Ealingu w Londynie, dzielnicy, w której mieszkam, postawię łuk triumfalny. Ale taki mały, taki 10-metrowy. Postawiłem dwa. Z poślizgiem 20-letnim. Więc te poślizgi są coraz krótsze.
Postawiłem w Kałuszynie "Złotego ułana", hołd oddany mojemu ojcu, który dowodził tam szarżą ułańską. To jest jedyny pozłacany pomnik w Polsce. Robi wrażenie właśnie dlatego, że jest taki unikalny.
To jest kontrowersyjne. Wiem. Ale co sobie postanowię, to zrealizuję. Ja to zrobię. Wcześniej czy później. Zakodowałem swoją podświadomość i zrobię. Należę do osób, które przywykły do tego, że osiągają to, co chcą. Taki jestem.
Ale na razie kwestia Łuku Triumfalnego jest wciąż tylko w sferze pomysłu, czy może znalazł Pan już jakichś sprzymierzeńców, odbył rozmowy z władzami miasta...
Tak, jestem po rozmowach z rzeźbiarzem, który byłby gotów podjąć się realizacji tego zadania. Byłym parokrotnie w stołecznym urzędzie miasta. Rozmawiałem z wiceprezydentem... Jego już nie ma. No i byłem na kolacji z Janem Pietrzakiem...
Nie, mamy inne koncepcje. On myśli o łuku modernistycznym, który stanąłby na Wiśle.
Ja natomiast uwielbiam klasycyzm. Klasycyzm porządkuje wszystko w głowie. Obu tych projektów nie da się pogodzić.
Czyli teoretycznie mogłyby powstać dwa łuki upamiętniające to samo wydarzenie?
Czemu nie! Ile jest pomników Piłsudskiego w Warszawie?
No, dwa – przy Belwederze i przy pl. Piłsudskiego.
Więc co by szkodziło, gdyby dwa pomniki w Warszawie upamiętniały Bitwę Warszawską? Jeden byłby dla miłośników modernizmu, drugi dla zwolenników klasycyzmu. Przecież w Paryżu jest kilka łuków triumfalnych, w tym jeden dla modernistów w dzielnicy La Défense. Ale proszę samemu sobie odpowiedzieć na pytanie, do którego łuku ciągną turyści – do tego nowoczesnego, czy do tego na obecnym placu de Gaulle'a?
Na placu de Gaulle'a w Warszawie jest już palma. Łuk, o którym Pan myśli, gdzie mógłby stanąć?
Na przykład na placu na Rozdrożu. A że pomysł jest wyśmiewany? Każdy, kto porywa się na realizację czegoś, co wydaje się nieosiągalne, musi być maksymalnie odporny na krytykę. Tak samo jest z moim pomysłem upamiętnienia polskich lotników, bohaterów Bitwy o Anglię.
W Londynie chcę postawić 30-metrowy pomnik. Też pozłacany, jak w Kałuszynie. I też w sumie ma być łukiem. Będą to odwrócone nieco skrzydła husarskie, przez które przelatuje replika Spitfire'a i Hurricane'a. To w śródmieściu musi stanąć. Najchętniej w Hyde Parku.
Wróciliśmy do Londynu – teraz najmocniej jest Pan zaangażowany w zaplanowane na maj wybory do tamtejszych rad gmin.
Anglicy zrobili nam prezent, organizując wybory w Londynie w dniu polskiego święta narodowego. Głosowanie na radnych w 32 dzielnicach Londynu odbędzie się 3 maja przyszłego roku i chcemy zdobyć około 100 mandatów (np. w dzielnicy Ealing, gdzie mieszka wielu Polaków, Rada Gminy liczy 69 radnych, obecnie zasiada w niej jedna Polka – przyp. red.). Założyłem ruch obywatelski pod nazwą "Duma Polska", który jest budowany na fundamentach mojej organizacji charytatywnej "Książę Pomoże". Tam ludzie dzwonią z różnymi problemami, a my udzielamy im porad. Nam chodzi o to, żeby żaden Polak w Anglii nie poczuł się sam ze swoim problemem.
Sam Pan będzie kandydował?
Nie, ja prowadzę ten ruch. To wystarczy.
Mamy już 60 osób chętnych do kandydowania na radnych, zgłaszają się kolejni. To jest i inteligencja, i ludzie pracujący fizycznie, są ludzie i 20-letni, i 30-letni, i 40-letni.
Sprawdza ich Pan w jakiś sposób? Do polityki ciągnie różnych ludzi...
Nauczyłem się odróżniać niewłaściwe osoby, gdy startowałem w wyborach na burmistrza. Poza tym zatrudniam ludzi w biznesie od ponad 40 lat. Nigdy nie robię z człowiekiem interview, jego CV też mnie niewiele obchodzi – ja mu muszę spojrzeć w oczy. Natychmiast wiem, kto jest kim.
Pan się stara budować pozytywny wizerunek Polaków na Wyspach. Tymczasem zdarza się, że sami Polacy w tym nie pomagają.
Dziwne pytanie. Ja mam swoją robotę, a w drugim pokoju brzęczy mucha. Co ma jedno do drugiego?
A według mnie jedno z drugim nie ma związku. Ja tu chcę budować mocarstwo polskie i tego typu przypadki, moim zdaniem, nie świadczą o niczym. Poza tym Polacy tak bardzo lubią siebie nawzajem krytykować. To jest tak nudne, tak nudne...
Proszę pamiętać, że ja się urodziłem w Londynie w czasach, kiedy w Polsce był komunizm. Wychowałem się wśród ludzi, z których wielu uważało, że Polska nie leży nad Wisłą tylko nad Tamizą. Tu był cały polski rząd, Naczelny Wódz, były polskie gazety, kawiarnie, firmy. No i było wojsko. Ja byłem tym otoczony. To dawne pokolenie Polaków w Londynie odchodzi, ale jest nowe pokolenie, które jest otwarte na integrację.
Ja liczę właśnie na to pokolenie młodych. Na starszych raczej nie. Oni uważają, że ośmieszyłem Polaków swoim startem w wyborach na burmistrza Londynu. Bo oni siedzą w swoim getcie, w tej polskiej norze, i boją się wychylić. Ja się nie dziwię, to są ludzie, którzy przez politykę zostali bardzo skrzywdzeni. Dla nich polityka to ocieranie się o śmierć. A ja się nie boję. Tu się urodziłem, tu ukończyłem najlepsze szkoły, w wieku dwudziestu lat drukowano moje artykuły w "Times'ie", "Guardianie", pracowałem w BBC, potem dorobiłem się w branży nieruchomości. Ja się Anglików nie boję, mam zwyczaj wygrywać z nimi. I to najwyraźniej to młodsze pokolenie inspiruje.
Jak wyzwałem Farage'a na pojedynek, nie spodziewałem się, że to się odbije aż takim echem. Ale to było niesamowite. Dopiero wtedy zrozumiałem, że ja się czułem w Anglii jak obywatel drugiej kategorii...
Pan?!
Tak! Mimo pochodzenia i majątku, czułem się kimś gorszym. Jak pewnie każdy Polak się tutaj czuje. I dopiero jak wyzwałem Farage'a, zacząłem protestować przeciwko szkalowaniu Polaków, poczułem, że jestem pełnoprawnym obywatelem tego kraju.
Wiele osób przychodziło do mnie wówczas z podziękowaniami, że powiedziałem to, co oni czują i myślą, tylko boją się głośno powiedzieć. Jedna pani wtedy mi powiedziała bardzo ładnie: "Anglicy mają swoją królową, a my mamy swojego księcia". No i zakochałem się w tej działalności.
Poczuł Pan, co oznacza uwielbienie tłumów.
Ja się zająłem wtedy działalnością polityczną. Przyszli wówczas do mnie Anglicy z samych szczytów Partii Konserwatywnej z propozycją, żebym startował w wyborach na burmistrza Londynu. Myślałem, że oni przychodzą na krótką rozmowę, na podwieczorek. A to trwało 9 godzin! Dlaczego? Bo zakochałem się w polityce. To jest taka moja pasja...
Jak narkotyk?
Nie, inaczej. Polityka jest lepsza od seksu. Naprawdę. To jest uprawianie miłości nie z jedną osobą tylko z milionem! Mnie spotyka wielka miłość, podchodzą do mnie ludzie na ulicy, kłaniają się, opowiadają mi swoje historie, czasem udzielam porad.
Stał się Pan celebrytą.
W moim słowniku nie ma takiego słowa. Jestem księciem. Książę to nie celebryta.
Książę, jak sam pan mówi, z niedużym pałacem.
Faktycznie, to nieduży pałac. Ma tylko 1000 m kw. Nazwałem go White House. Jakiś czas temu odwiedziła mnie w nim pierwsza żona Donalda Trumpa, Ivana. Zobaczyła to złoto, te marmury. Powiedziała, że to wszystko jest bardzo podobne do jej domu w Nowym Jorku, tylko że mój jest mniejszy.
Faktycznie, Donald Trump i ja mamy dość podobny gust. Przy czym jego gust jest trochę wulgarny. Ja w moim pałacu zrobiłem wszystko tak, jak wyglądało w XVIII wieku. Sam jestem historykiem, pomagają mi dwaj profesorowie - historycy sztuki. Ludzie mi czasem mówią, że ja się wzoruję na Donaldzie Trumpie. To nie tylko to, że i on, i ja mieszkamy w Białym Domu – choć on jest w White Housie tylko lokatorem, a ja jestem właścicielem. Podobieństw jest więcej: on deweloper i ja też; on populista i ja w pewnym sensie też...
Sam się Pan do tego przyznaje?
Tak! Bo kieruję swój przekaz do elektoratu, który raczej w polityce nie uczestniczy. Tak też zrobił Trump – na niego zagłosowało wielu ludzi, którzy od lat nie chodzili na wybory. Mam tę rozkosz, że jestem w politycznej próżni. Nie mam żadnej konkurencji.
To skoro już wróciliśmy do polityki: stawia Pan sobie cel – zdobyć 100 mandatów. Ale to chyba nie jest cel sam w sobie. Jak już to się uda, to co wtedy?
Będziemy bronić Polaków lokalnie. Jest wiele takich spraw: bank nie chce otworzyć konta, bo klient nie jest Anglikiem; urząd lokalny źle kogoś potraktował tylko dlatego, że jest Polakiem; gmina matce z Polski dziecko. Polacy są często zagubieni i trzeba ich bronić. To nie jest taka obrona, jak szarża konna mojego ojca – to jest milion małych czynności.
Ale nawet jeśli nie zdobędziemy tych 100 mandatów, a na przykład 20 – to i tak będzie to przełom w brytyjskiej polityce. Będzie to oznaczało, że Polacy wychodzą ze swojej nory. A ze swoich rozmów z Anglikami wiem, że oni kochają Polaków i chcą, żeby Polacy odgrywali w życiu publicznym większą rolę.
Znów wystartuje Pan w wyborach na burmistrza?
Za wcześnie, aby o tym mówić, ale dla mnie byłaby to raczej degradacja. Jako burmistrz musiałbym się zajmować ścieżkami rowerowymi i kanałami ściekowymi. A tak – mogę budować własne księstwo.