Słoik ma w Warszawie dużo gorzej na starcie. Musi zdobyć dla siebie środki na przeżycie, potrzebuje jakiejkolwiek pracy na gwałt. Niektórzy w takiej sytuacji odbijają się od ściany, ale są i tacy, którzy w stolicy odnieśli sukces. Nic jednak nie przychodzi za darmo. Każdy z nich po drodze musiał coś poświęcić.
Kamila Bundyra pracuje w Ogólnopolskim Centrum Medycznym. To sieć, która skupia około 1100 placówek medycznych w całej Polsce, od najprostszych przychodni po te naprawdę zaawansowane. Kamila jest dla całej tej sieci menedżerem marketingu. Ma pod sobą kilkuosobowy zespół, w którym są także rodowici warszawiacy. I ona, rasowy "słoik", zarządza ich czasem.
– Moja praca ma aspekt społeczny. Zajmuję się choćby profilaktyką zdrowia, kończymy właśnie serię materiałów wideo na ten temat. Mocno się tu odnajduję, czuję "pożyteczność społeczną" – przekonuje mnie. Brzmi jak sukces, ale nic nie przyszło za darmo. – Trochę jest tak, ze poświęciłam życie prywatne na rzecz zawodowego. Ale nie żałuję niczego – wyjawia.
Najbliżej było na Ukrainę
W pracy odnalazła się doskonale, choć do Warszawy jej bardzo daleko. Kamila pochodzi z Lubaczowa. To mała miejscowość na Podkarpaciu. Dodajmy, że do Rzeszowa ma stamtąd równe sto kilometrów, a do Lwowa… 95.
Dlaczego odniosła w Warszawie sukces? Pewnie w dużej mierze dlatego, że szybko wiedziała, co chce robić w życiu. – Do stolicy trafiłam, bo zawsze chciałam pracować w mediach, w marketingu. Wiedziałam to w wieku 16 lat – podkreśla. Zanim jednak tam pojechała, chciała zarobić swoje pieniądze.
Tak się pracuje w Warszawie
Stopa bezrobocia: 2 proc.
Przeciętne wynagrodzenie: 5938,56 zł
Podmioty gospodarcze: 436450 Czytaj więcej
– Dosłownie dwa dni po maturze wyjechałam do Dublina. Docelowo pracowałam w szpitalu na bloku operacyjnym, gdzie byłam takim powiedzmy asystentem. To była amerykańska klinika i moja pierwsza poważna praca – opowiada.
Wyjechała, żeby zarobić na dalszą naukę, żeby mieć własne pieniądze. Rodzicom powiedziała, że znika z kraju, bo nie dostała się na studia, chociaż w rzeczywistości było dokładnie odwrotnie. Szybko się jednak okazało, że nie chce z nimi czekać na powrót do kraju. – Po roku wpadłam na genialny pomysł, żeby studiować w Polsce i pracować w tej klinice. I tak przez rok co dwa tygodnie przylatywałam do Polski na studia. Było mnie na to stać, byłam na wszystkich zajęciach. I dalej pracowałam w Irlandii na pełen etat.
W końcu wróciła do Polski, skończyła licencjat w Krakowie, a już do Warszawy ruszyła na magisterskie studia menedżerskie. Szybko znalazła także pracę. – Po sześciu dniach szukania zatrudnienia dostałam pracę w Orange Sport. Bez żadnych koneksji. Wysłałam cv przez Pracuj.pl i tyle. Przyrzekam – mówi stanowczo.
W Orange Sport była asystentką produkcji, kończyła magisterkę, a na dodatek zbliżało się Euro 2012. – Często kończyliśmy koło pierwszej, drugiej w nocy – wspomina. Zajmowała się tam marketingiem, współpracowała z mediami, udzielała się w social mediach, organizowała konkursy na antenie. Ale wkrótce było jej mało wyzwań i tak trafiła do… PZPN.
W PZPN spędziła cztery lata i sama odeszła. Później była jeszcze menedżerem w Hard Rock Cafe, ale ta praca była dla niej zbyt "korporacyjna". Wreszcie trafiła do Ogólnopolskiego Centrum Medycznego.
Efekt? Kamila, choć jeszcze jest młoda, może się pochwalić cv, jakiego często nie mają osoby znacznie od niej starsze. Ale nic nie przychodzi za darmo.
Praca ponad wszystko
– W wieku 19 lat pracowałam na pełen etat i zarabiałam dużo kasy. Nie miałam tej lekkości bytu moich rówieśników, którzy przyjeżdżali na święta i jarali się imprezami. Myślałam wtedy, że nic nie wiedzą o życiu, bo trzeba pracować – opowiada Kamila o swojej wczesnej młodości.
Konkretny wycisk zrobiła sobie zwłaszcza za granicą, w Irlandii. – Można powiedzieć, że się tam przepracowywałam. Praca była naprawdę ciężka i od poniedziałku do piątku, a dochodziły weekendy na uczelni. Często prosto z lotniska jechałam do pracy. Nie miałam wolnych weekendów… Nie miałam wolnych dni w ogóle.
W Warszawie także nie odpuściła. – W stolicy bardzo długo moimi jedynymi znajomymi byli ludzie z pracy – mówi. A to, że była przyjezdna, wcale jej życia nie ułatwiło. Miała zresztą porównanie z Irlandią, gdzie jako osoba obca była znacznie lepiej traktowana niż w Warszawie. – W Orange trochę odczułam, ze jestem przyjezdna. Było kilku warszawiaków, którzy lubili wbić szpileczkę. Miałam wtedy chyba trochę taki kompleks słoika. Pamiętam, w jakim byłam szoku, że ludzie dają mi odczuć, że nie jestem stąd. Nawet za granicą tego nie czułam. Tam nie robiło to nikomu żadnej różnicy, że jestem przyjezdna – tłumaczy.
W przyszłości Kamila chciałaby być global marketing directorem w dużej korporacji. Chce mieć wpływ na to, jak wygląda w takiej firmie marketing, a nie być "wykonawcą". – Nie żałuję niczego. Wszystko było moim wyborem. Chociaż jakbym teraz miała spojrzeć w przeszłość, to być może nie wyjechałabym zagranicę. Poszłabym normalnie na studia dziennie jak wszyscy studenci – mówi. Zwłaszcza, że mogła liczyć na wsparcie finansowe rodziców. Ale po prostu go nie chciała.
Jej rodzice zresztą do dzisiaj nie wiedzą, że kiedy miała 19 lat, dostała się na uczelnię i nie musiała wyjeżdżać. – Może tego nie przeczytają – śmieje się.
Miał być publicystą
Łukasz Dąbrowski pracuje w Cisco. To jeden z największych na świecie producentów rozwiązań IT oraz sieciowych. Łukasz jest tam – tak jak Kamila – menedżerem marketingu, ale jego obowiązki są szersze niż może się wydawać. Odpowiada za całą komunikację wewnętrzną, a że w Polsce pracuje w Cisco grubo ponad tysiąc osób, ponadto ma też wiele obowiązków międzynarodowych. Zresztą, w Polsce nie ma nawet przełożonego. Szefową ma dopiero w Budapeszcie i to jej raportuje swoją pracę.
I pomyśleć, że chciał być publicystą. To go łączy z pierwszą bohaterką – bardzo szybko wiedział, co chce robić. Co ich różni? Ona to rzeczywiście robi, a on się spektakularnie... pomylił. Sam pochodzi z Siedlec. – To byłe miasto wojewódzkie na ścianie wschodniej. Ale trzeba przyznać, że sobie dobrze radzą. Gdzieś czytałem, że to jedno z dwóch byłych miast wojewódzkich, które się nie wyludnia. Choć ja temu zaprzeczam – mówi ze śmiechem.
Jego karierą trochę rządził przypadek. Skończył UMCS w Lublinie, a studiował politologię. Od trzeciego roku zaczął się specjalizować w dziennikarstwie i komunikacji społecznej. – Na czwartym roku miałem zajęcia z PR i wtedy pomyślałem, że "to jest to". Same studia wybrałem tylko z powodu zainteresowań, a interesowały mnie polityka, dziennikarstwo, publicystyka.
Szybko dopadła go więc rzeczywistość, ale PR jednak mu się podobał. Skończył studia w Lublinie i ruszył na podbój Warszawy. Ale początki były bardzo trudne.
16 godzin na dobę w pracy
– Zamieszkałem w Warszawie ze znajomymi. Trzy osoby w kawalerce i takie historie. Ale pracy szukałem długo – opowiada. Około miesiąca. – Nie miałem żadnego doświadczenia w PR, więc odbijałem się na każdej rozmowie kwalifikacyjnej. Aplikowałem na początkowe stanowiska, ale oczekiwano już jakiegoś doświadczenia. Może byłem nieobyty albo nie byłem mistrzem pierwszego wrażenia, ale nie udawało mi się. Tymczasem czas leciał, trzeba się było utrzymać – opowiada.
W końcu znalazł pracę w firmie zajmującej się monitorowaniem mediów. Klientami tej firmy są agencje PR, więc trochę pozostał w orbicie swoich zainteresowań. – Pracowałem w dziale monitoringu radia i telewizji. To polegało z grubsza na tym, ze przez osiem godzin w systemie zmianowym słuchałem radia oraz telewizji i wyłapywałem nazwy własne. Sprawdzałem je potem w takim katalogu i jeśli były one związane z naszymi klientami, to je odpowiednio opisywałem. I tak się zeszło 1,5 roku. Od tamtej pory nie mam telewizji – wspomina gorzko.
Po tym czasie udało mu się w końcu znaleźć wymarzoną pracę w agencji PR. A raczej tylko staż na dwa miesiące. Nie miał pewności, czy utrzyma tę posadę, więc na wszelki wypadek... nie zwolnił się z Instytutu. – Ustawiałem sobie grafik tak, że od 9 do 17 przygotowywałem raporty w agencji PR, a od 17:30 do 2 w nocy oglądałem dalej telewizję. Ciągnąłem dwa etaty przez dwa miesiące. Po tym czasie dostałem stanowisko w agencji.
Dużo kawy, napojów energetycznych i motywacja. To mnie utrzymało przy życiu. Z perspektywy czasu nie wiem, jak to zrobiłem. Ale tak było – twierdzi.
Od tej pory było już tylko lepiej. W tej agencji spędził 4,5 roku i dotarł od szeregowego pracownika aż do account managera. Wtedy nowa praca znalazła go sama – też w agencji PR, gdzie zajmował się tylko jednym klientem. Cisco. Obsługiwał go od początku do końca.
Do Cisco trafił, bo w firmie ktoś zauważył, że skoro zatrudniają w Polsce ponad tysiąc osób, to ktoś mógłby zająć się komunikacją i marketingiem od wewnątrz, a nie jako osoba z agencji.
Przejście do Cisco było bardzo płynne. – Obowiązki były dość podobne, ale mamy w Polsce jednak około 1500 pracowników, więc doszła mi komunikacja wewnętrzna. Ponadto zdarzają się obowiązki wykraczające poza Polskę. Teraz jestem częścią działu komunikacji na Europę, Bliski Wschód, Afrykę i Rosję. Czasami mamy więc obowiązki wykraczające poza codzienną pracę. Zrobiło się międzynarodowo, nawet mnie dwa razy do Stanów wysłali – mówi. Ta międzynarodowa współpraca wymaga zresztą czasem od niego pracy po godzinach. Bo siedziba firmy jest w San Jose, a to dziewięć godzin różnicy czasu. Dlatego ciężko wyłączyć laptopa o siedemnastej i o wszystkim zapomnieć.
Najtrudniej było zmienić samego siebie
Niemniej jednak w Cisco Łukasz pracuje już półtora roku i z pracy jest bardzo zadowolony. Ale żeby znaleźć się tam, gdzie jest, musiał zmienić przede wszystkim siebie.
– Z natury jestem introwertykiem, a dodatkowo nauczony tymi wieloma niepowodzeniami na początku i trudnymi początkami w pracy, skupiałem się po prostu na tym, żeby dobrze robić swoje. Jak to się w korporacji u nas mówi, nie robiłem sobie "visibility", co jest dość paradoksalne biorąc pod uwagę, że zajmuję się komunikacją wewnętrzną. Ale to przyszło samo z siebie wraz ze zmianą obowiązków. Nie jestem jeszcze tam, gdzie
powinienem, ale jest dużo lepiej – podkreśla.
Łukasz ostrzy sobie też zęby na rozwój w firmowej drabince. Jesteśmy korporacją międzynarodową. To daje duże możliwości rozwoju w strukturach regionalnych. Polska jest częścią regiony Europy Wschodniej. Siedziba jest tam, gdzie jest szef regionu. Szef sprzedaży jest w Wiedniu, ale szefowa PR jest w Budapeszcie, to moja bezpośrednia przełożona. Ona ma zresztą coraz więcej obowiązków, więc to naturalne, że wypływam na wody regionalne.
Łukasz swój sukces tłumaczy bardzo prosto: – Wyniki w pracy przemawiały za mną. Trudno mi oceniać samego siebie, ale wydaje mi się, że zawsze wykonywałem swoją pracę dobrze. Może też mnie lubili ludzie, z którymi pracowałem. Jakby nie patrzeć propozycja pracy w Cisco przyszła od mojej obecnej menedżerki (z Budapesztu – red.). Współpracowałem z nią już wcześniej, kiedy byłem jeszcze w agencji.
To od niej dowiedział się, że Cisco będzie szukać kogoś na "jego" stanowisko. – Rekrutacja była normalna, na koniec okazało się, że ja ją wygrałem. Ale byli inni kandydaci – mówi. Kiedy pytam go, czy przypadkiem cały proces nie był ustawiony, odpowiada: – Nie wiem. Ale każda odpowiedź stawia mnie w dobrym świetle. Jeśli wygrałem, to dobrze, a jeśli była pode mnie ustawiona… to też o mnie dobrze świadczy.
Było mi mało wyzwań. Ja już tam mam, że w jednym miejscu jestem tak długo, dopóki się czegoś uczę. Do piłki nożnej nie byłam przekonana, ale wiele osób pewnie dałoby się za taką pracę zabić.
Łukasz Dąbrowski
Nawet próbowałem swoich sił w Siedlcach na praktykach studenckich w "Życiu Siedleckim". Ale szybko zobaczyłem, że ciężko będzie się z tego utrzymać, przynajmniej na początku. Trochę to zajmie, zanim stanę się takim rozpoznawalnym publicystą. To nie było dla mnie. A musiałem robić wszystkie tematy – od ceny pietruszki na targu do przeludnienia w siedleckim więzieniu.
Łukasz Dąbrowski
Po trzech latach odezwało się do mnie już samo Cisco. To praca mnie szukała po tym początkowym koszmarnym etapie. Los mi odpłacił te dwa etat.
Łukasz Dąbrowski
Natomiast życie prywatne nie ucierpiało przez pracę. Im dłużej pracuję, tym lepszy mam ten work-life balance.