
Kiedy pierwszy raz usłyszeliście o "słoikach"? Pięć lat temu? Siedem? Niezależnie od odpowiedzi w Warszawie roi się od ludzi, którzy tutaj przyjechali jeszcze zanim komukolwiek przyszło do głowy to określenie. Sprawdziliśmy, czy w trakcie swojej młodości mieli podobne "trudności" jak obecni napływowi mieszkańcy stolicy.
Co istotne, Jarosławowi nikt nie robił przykrości z powodu przyjazdu nawet pomimo tego, że pochodzi ze wspomnianego już Radomia. Dzisiaj byłby nie dość, że "słoikiem", to jeszcze z "tego" miasta. – Radom wtedy nie kojarzył się źle. To było normalne, postrobotnicze miasto. Wtedy jeszcze mieliśmy swoje województw radomskie. To była taka mniejsza Łódź – podkreśla.
Magda trafiła do Warszawy mniej więcej 30 lat temu, na samym początku lat 90. Pochodzi z Międzyrzecza. To miasto w Wielkopolsce jeszcze za Poznaniem, w stronę niemieckiej granicy. Jej znajomi w większości na studia jechali wtedy do bliższych ośrodków – Poznania, Szczecina. Ona ruszyła do stolicy.
Przyjechałam z zachodniej Polski i tam było przeciętnie o 3-4 stopnie cieplej. Zima mnie przerażała. Tata mi kupił takie futerko z królika, które było w ciapki. Wstydziłam się w nim chodzić. W Warszawie dziewczyny były inaczej ubrane. Jak przyjechałam, to chciałam trochę poaspirować, a widać było, że to futro z królika. Pierwsza zima była dla mnie straszna. W akademiku mieliśmy zresztą nieszczelne okna, można było cały palec włożyć. Najpierw nam koledzy zakleili szpary takimi gąbkami, ale podpaski złożone na pół były skuteczniejsze.
Sama miałam malucha na gorzowskich rejestracjach i nie miałam żadnych nieprzyjemności. Ale wtedy było mniej aut.
Warto zaznaczyć jeszcze jedną kwestię. Nikt nikogo nie nazywał "słoikiem", ale warszawiacy o przyjezdnych mawiali, że to ludzie "z prowincji". – To było pierwsze słowo zamiast słoików. Ja wyszłam za warszawiaka i dla teściowej byłam dziewczyną z prowincji. Cały czas byliśmy na "pani" – wspomina Magda.
Rafał jest z Płońska, a na studia do Warszawy przyjechał w 2003 roku. – Studiowałem na Politechnice i to były dość dziwne czasy, zwłaszcza początek. Akademik można było sobie jakoś załatwić, ale ja ze znajomymi chcieliśmy mieć wynajęte całe mieszkanie. I to nie było takie proste jak teraz, kiedy jest np. Gumtree – wspomina.
Z drugiej strony nie ukrywa, że w pewnym sensie izolował się od rodowitych mieszkańców stolicy. – To nawet nie chodzi o to, że ja czy moi znajomi robili to specjalnie. Po prostu nie było między nami takiej nici porozumienia. Nawet dziewczyny. Pamiętam z tamtych lat, że jeśli z kimś chodziłem, to to też były dziewczyny spoza Warszawy. Z miejscowymi albo się nie umiałem dogadać, albo po prostu źle trafiałem. Żyły trochę innymi sprawami – zauważa.
