Finanse Kościoła znowu stają się przedmiotem dyskusji. W odpowiedzi na zarzuty Katolicka Agencja Informacyjna opublikowała wczoraj swój raport na ten temat. Czy zaczynamy prawdziwą, otwartą debatę w tej trudnej kwestii?
Ksiądz Wojciech Lemański (1960) - proboszcz parafii Narodzenia Pańskiego w Jasienicy. Za swoją działalność na rzecz poprawy stosunków polsko-żydowskich odznaczony medalem przyznawanym przez Stowarzyszenie Żydów Kombatantów i Poszkodowanych w II Wojnie Światowej i przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. CZYTAJ WIĘCEJ
Janusz Omyliński: Czy to początek otwartej debaty na temat finansów Kościoła?
Ksiądz Wojciech Lemański: Chciałoby się, żeby tak było. Jednak nazywanie tego raportu otwarciem debaty przez Kościół, jest trochę nadinterpretacją. Gdyby miało paść hasło do rozpoczęcia dyskusji, padłoby bardziej oficjalnie. Ten raport wydaje się, że został sprowokowany. My tak jako kościół działamy, że jak pojawiają się jakieś problemy to wtedy dopiero odpowiadamy.
A tak naprawdę sprawa finansów jest od jakiegoś czasu w debacie publicznej czy tego Kościół chce, czy nie. Mieliśmy np. reakcje na tę nieszczęsną komisję majątkową. I kontrreakcję. Były chociażby wypowiedzi biskupów, że działania premiera to zamach na dobra Kościoła. Szermuje się takim hasłem, które na pierwszy rzut oka wydaje się właściwe - ukradzione powinno zostać oddane. Wielu z tych przedstawicieli Kościoła zapomina jednak, co się wydarzyło po tym, gdy majątek i ziemia zostały znacjonalizowane. Na przykład przenoszono na te tereny ludzi ze wschodu – tam pozostawał dorobek ich życia. I dlatego musimy o tym pamiętać – teraz ktoś tu mieszka, jest przedszkole itd. To nie jest Niemiec, który wyniósł dobro i można je odzyskać. Kościół to wspólnota wiernych, jaki jest, więc sens w tym, że ograbiamy ludzi, żeby im to oddać jako wspólnocie? W społeczności lokalnej to jest szczególnie ważne, bo to ona musi potem za to płacić.
A wracając do kwestii ogólniejszych – mamy przykład Niemiec, głośny przykład Hiszpanii, Austrii czy Francji. Tam jakoś rozwiązano problem finansowania Kościoła. Takiej formy, jaka jest u nas, nie da się utrzymać na dłuższą metę. Oczywiście jest wiele kwestii do rozwiązania – np. kapelani. Jest też sprawa chociażby klasztorów klauzurowych – to jest nasze zadanie, żeby te wspólnoty utrzymywać. Myślę, że poradzilibyśmy sobie bez państwa.
Czyli lepiej byłoby zupełnie odciąć Kościół od państwowego finansowania? Czy zaproponuje coś sam w tej kwestii?
Kościół sam z własnej nieprzymuszonej inicjatywy nie wypracuje rozwiązania – może jestem zbyt wymagający..? Ale dyskusja się zaczęła. Premier, który po prostu stara się rozkładać równo ciężar kryzysu, podniósł ostatnio dwie sprawy: funduszu kościelnego i kapelanów. Trzeba będzie wypracować inny system. Tu Kościół nie ma jednej propozycji, rząd także.
Według mnie najlepszy model to jest ten hiszpański, gdzie wierni deklarują się wobec kościoła przez odpis od podatku. Oczywiście środków jest mniej, ale zwiększa się ilość wiernych, którzy chcą osobiście wspierać Kościół w ten, bądź inny sposób. To jest ta mniejsza, ale prawdziwa wspólnota.
W Polsce dzisiaj już nawet katoliccy publicyści powstrzymują się przed ciągłym powoływaniem się na to „90 procent społeczeństwa”. Faktycznie jest raczej jakieś 40 procent. Duchowni muszą tak rozmawiać z tymi wiernym, żeby wypełniali piąte przykazanie kościelne, by „troszczyli się o potrzeby wspólnoty Kościoła”. Nie można wszystkiego załatwiać argumentem „bo jesteśmy większością”.
Czyli jak mamy traktować kościół w kwestii finansów? Może tak jak zwykłe przedsiębiorstwo czy inaczej?
Kościół nie może być ponad strukturami czy obok nich. Nie można jednak traktować go jako instytucję dochodową. Oczywiście przejrzystość i współodpowiedzialność za kraj dotyczy każdej dziedziny życia. Przykładowo każdy człowiek, który idzie do sklepu, chcąc nie chcąc finansuje państwo.
Pamiętajmy, że tam gdzie pojawiają się finanse, pojawiają się emocje. Nie patrzy się przez pryzmat niewielkiej parafii, której np. nie stać na ogrzewanie, ale patrzy się na „pałace biskupie”, Świątynię Opatrzności itp. Wtedy u ludzi, którzy słyszą, że ma wzrosnąć podatek o nawet pół procenta, pojawia się oburzenie. Może to zaowocować tym, co stało się w Hiszpanii. W państwie, można powiedzieć, ultrakatolickim, okazało się, że mało osób chciało płacić na Kościół. Pewnie, że trochę jednak boję się, co by było, jakby w naszym kraju padło pytanie – czy dobrowolnie się opodatkujesz?
A wskaźniki dominicantes nie wyglądają dla Kościoła za wesoło…
Dla mnie wskaźnikiem było, czy przyjmowano mnie po kolędzie. Gdy nawet byłem proboszczem w mieście to tam, choć odsetek uczęszczających na mszę wynosił 35 procent, to jakieś 95 procent domów odwiedzałem. A przecież to bloki, można było drzwi nie otworzyć i nikt by się nie dowiedział.
Ale może to była inna społeczność. Ci ludzie byli od początku przyzwyczajeni do wspólnotowego działania, bo to był nowy kościół, na który sami zbierali. I nawet ci, co nie przychodzili w niedzielę, dokładali się.
Innym dobrym wskaźnikiem jest odsetek ludzi uczestniczących w akcjach pomocowych – np. po tsunami w 2004 roku, czy corocznie podczas WOŚP.
To może wypracuje się właśnie takie traktowanie finansowania Kościoła jako swojego rodzaju fundacji?
Nie do końca można tak powiedzieć. Fundacje mają określone cele, konkretne prawidła finansowania. Kościół działa na zasadzie innej tradycji. Każda parafia sama się finansuje, ma różne potrzeby, specyfikę wspólnoty itp. Gdy służyłem w Związku Radzieckim, w zakrystii siedziała sekretarka, wszystko było opodatkowane – u nas zasady są inne. Każdy z obrzędów jest połączony z dobrowolną ofiarą, trudno by było składać dokładne zeznania finansowe.
Choć część kwestii można uregulować. Jeśli np. przeszlibyśmy na wyznaczone pensje. Była taka propozycja na synodzie, wtedy to nie przeszło. Nie byłoby wtedy takich różnic. Może niechęć do regulacji jest związana z naszą historia. W komunistycznej Polsce, były wyniszczające podatki i wymogi trudne do spełnienia. Dlatego oszukiwano państwo, a gdy ktoś to robił to był bohaterem, i to oszukiwanie w nas zostało.