"Joker" jest thrillerem antysuperbohaterskim. Bliżej mu do "Taksówkarza", niż do typowej adaptacji komiksu. Zresztą, jedną z ról zagrał w nim sam Robert "You talking to me?" De Niro. I nawet on blednie przy kreacji Joaquina Phoenixa, która zachwyca i będzie się śnić nam po nocach.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
Todd Phillips, który zasłynął jako reżyser trylogii... "Kac Vegas", odciął się od jakiegokolwiek uniwersum. Co prawda, film dzieje się w Gotham, pojawia się rodzina Wayne'ów czy szpital Arkham, ale to jego zupełnie autorskie podejście do genezy jednego z najgenialniejszych fikcyjnych superzłoczyńców w historii. I wierzcie mi, Joker w wykonaniu Joaquina Phoenixa przebija nawet doskonałą postać zagraną przez Heatha Ledgera w "Mrocznym rycerzu".
Nic śmiesznego
Joker w tekstach kultury miał wiele tożsamości i usposobień. W przeciwieństwie do innych postaci, był bardziej ideą niż kimś o konkretnym imieniu i nazwisku, jak np. jego największy przeciwnik/przyjaciel Batman aka Bruce Wayne. W filmie Phillipsa to Arthur Fleck - mało zabawny stand-uper, który śmieje się jako ostatni.
Arthur Fleck jest wrażliwym odludkiem mieszkającym z mamą. Nie idzie mu ani w kontaktach z ludźmi, ani z realizacją największego marzenia: zostania uwielbianym komikiem. Nie jest jednak "przegrywem" z własnej woli. Boryka się z zaburzeniami psychicznymi. Te sprawiają, że jest jeszcze bardziej niedopasowany do społeczeństwa, które z jednej strony uznaje go za dziwaka, a z drugiej traktuje jak wiejskiego głupka.
Todd Phillips bardzo drobiazgowo i realistycznie rozpisał to, jak człowiek z życiowego nieudacznika może zostać zbrodniarzem. Jego film to pogłębiony portret psychologiczny postaci tragicznej, której trudno nie współczuć. Trudno też nie być złym na siebie, że w sumie kibicujemy psychopatycznemu seryjnemu mordercy. "Joker" to prawdziwy koktajl emocjonalny. Refleksyjny i ku przestrodze.
Wchodzimy głęboko w umysł psychopaty, ale film nie skupia się wyłącznie na monologach do lustra. Sceny akcji są, bo gniew musi mieć jakieś ujście, ale reżyser darował sobie supermoce i trykoty. Nawet bez nawiązania do kultowej postaci, scenariusz "Jokera" broniłby się sam w sobie. Choć nie jest bardzo oryginalny i zaskakujący, to i tak prezentuje dość nietypowe podejście do "kina zemsty". Rzadko jest tak, że głównym bohaterem jest bezkarny morderca, który nie zabija swoich oprawców lub innych zabójców, a przypadkowych ludzi.
Oscar jak nic
Ten rok w Hollywoodzie obfituje we wspaniałe męskie role pierwszoplanowe. Taron Egerton w "Rocketmanie", Leonardo DiCaprio w "Pewnego razu... w Hollywood", Brad Pitt w "Ad Astrze". Wszystko to nauczyło mnie, by przed ferowaniem wyników Oscarów, poczekać do końca sezonu.
Joaquin Phoenix przeszedł w "Jokerze" sam siebie. A przecież to jeden z najwybitniejszych aktorów swojego pokolenia, który nie ma na koncie kiepskiej roli, a każda jego kreacja jest niezwykle wyrazista i zapada w pamięć. Dajmy na to takiego "Gladiatora", w którym wcielił się w postać Kommodusa. Film ma niemal 20 lat, a ja dalej nie mogę wybaczyć jego postaci tego, co zrobiła Maximusowi. To naprawdę sztuka.
Jako król zbrodni Gotham jest przerażająco cudowny. Cieszę się, że było tak dużo zbliżeń na jego facjatę, bo wtedy można dokładnie zobaczyć, że skubaniec umie grać każdym mięśniem twarzy. Sceny, w których zanosi się rozpaczliwym śmiechem przyprawiają o ciarki - nigdy czegoś takiego nie widziałem. Nawet nie wiedziałem, że taka emocja istnieje. A sposób, w jaki tańczy, będzie leitmotivem kolejnych konkursów cosplayowych na komiksowych konwentach.
Nigdy wcześniej czołowy antagonista Batmana nie dostał własnego filmu (i to jeszcze tak świetnego!). A ma tyle samo fanów, co "człowiek-nietoperz". Postać klauna-przestępcy przewijała się przez duże ekrany wielokrotnie, ale nie dano jej rozwinąć skrzydeł. Joker Todda Phillipsa jest dla mnie najbardziej wiarygodny. Nie pochwalam go, ale totalnie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego siał zniszczenie z szaleńczym uśmiechem na twarzy. Nie każdy jednak odbierze "Jokera" wyłącznie jako film. Niektórzy wezmą go za swego rodzaju manifest.
Od tygodni na zachodzie toczy się dyskusja o potencjalnej szkodliwości "Jokera". Zagraniczni dziennikarze uważają, że film Todda Phillipsa jest niebezpieczny i może, niczym tytułowy psychopata, inspirować widzów do popełniania brutalnych przestępstw. Chodzi o sposób przedstawienia Jokera w filmie. Na upartego można powiedzieć, że reżyser gloryfikuje terrorystę w stroju klauna.
Bunt inceli
Joker jest ukazany jako ofiara społeczeństwa. Słusznie zauważa, że choroba przecież nie wynika z jego winy. Ma dobre serce, próbuje się przystosować, ale ile razy można być kopanym przez ludzi (dosłownie i w przenośni) za to, że jest się innym? Ma dość braku akceptacji i wyrządzanych mu krzywd, coś w nim pęka i dokonuje okrutnych rzeczy. Oglądając film, można jednak przypuszczać, że jest to zupełnie usprawiedliwione. Parafrazując: to ludzie ludziom zgotowali Jokera.
I właśnie dlatego w artykułach i recenzjach przewijają się szkolne strzelaniny i internetowa subkultura inceli, czyli ekstremalnych mizoginów, którzy chcą uprawiać seks, ale nie mogą - przez normy narzucane przez społeczeństwo. Niektórzy w ramach zemsty chwytają za broń. Jak Elliot Rodger, który w 2014 r. zamordował 7 osób, bo był notorycznie odrzucany przez dziewczyny. Wcześniej leczył się psychiatrycznie. Jak Joker.
Nawet amerykańska armia ostrzega przed uzbrojonymi incelami na pokazach "Jokera" - film wchodzi do kin 4 października. Reżyser za cały ten szum obwinia skrajną lewicę. Niepotrzebnie jednak zrzuca winę na innych, bo nawet jeśli ktoś weźmie sobie przesłanie produkcji za bardzo do serca, to nie będzie wina autora filmu. To nie on pociągnie za spust, tak jak to nie samochody zabijają ludzi.
Artysta nie ponosi odpowiedzialności za to, w jaki sposób będzie potem użyte jego dzieło. Czy ktoś ma żal do Beatlesów za ich piosenkę "Helter Skelter", która rzekomo leżała u podstaw całej filozofii Charlesa Mansona? Czy każdy po obejrzeniu "Milczenia owiec" idzie i zdziera skóry z ludzi jak morderca z Krakowa, który był fanem filmu? Nie. Ja po wyjściu z kina byłem pełen uznania i podziwu dla całej ekipy "Jokera", a nie żądny krwi niewinnych ludzi.