Siłownie i kluby fitness to jedne z miejsc, które świecą dziś pustkami. Niektóre zamknięto do odwołania, inne zbankrutowały, jeszcze inne próbują prowadzić działalność, wykorzystując legendarną polską kreatywność. Efekt? Sport przeszedł do podziemia (nierzadko w znaczeniu dosłownym), a coraz więcej Polaków trenuje w ukryciu. Zobaczmy, jak sprawy się mają.
Redaktor Centrum Produkcyjnego Grupy na:Temat, który lubi tworzyć wywiady z naprawdę ciekawymi postaciami, a także zagłębiać się w rozmaite zagadnienia związane z (pop)kulturą, lifestyle'em, motoryzacją i najogólniej pojętymi nowoczesnymi technologiami.
W październiku premier Mateusz Morawiecki i minister zdrowia Adam Niedzielski postanowili, że "wciskają hamulec, wciskają go z całej siły". Wynikiem tej decyzji jest m.in. ciągłe ograniczenie działalności miejsc, w których do tej pory wielu naszych rodaków dbało o tężyznę fizyczną. Co robić w tej sytuacji, gdy chcesz wcielić w życie prawdę głoszącą, że ruch to zdrowie?
Jeżeli jesteś osobą naprawdę dobrze zorganizowaną (a do tego doświadczoną; wiesz, jak uniknąć poważnych kontuzji), bezproblemowo kupisz zestaw podstawowych sprzętów do ćwiczeń i zaczniesz działać we własnym domu – tak, jak w początkowych miesiącach pandemii zrobił np. pisarz Łukasz Orbitowski.
Co jednak, gdy chcesz trenować pod okiem osoby, która przekaże ci odpowiednią wiedzę, zadba o twoje bezpieczeństwo, no i oczywiście zmotywuje do naprawdę solidnego wysiłku; tak, aby zapewnić naprawdę dobre efekty? Aby znaleźć odpowiedź, nie muszę szukać daleko.
Dzwonię do Patrycji, koleżanki, która jakiś czas temu stała się wielką pasjonatką fitnessu. Jest wieczór, a ona właśnie jedzie na zajęcia, które odbywają się na... jednym z parkingów podziemnych. Prowadzi je Piotr, trener z dwudziestoletnim stażem, któremu pandemia koronawirusa nie zniszczyła życia zawodowego. Wręcz odwrotnie – w ostatnich miesiącach wszystko ponoć kręci się, jak nigdy wcześniej.
– Rozmawiam ze znajomymi i okazuje się, że naprawdę wielu osobom ta sytuacja odpowiada. Wolą ćwiczyć pod okiem swoich trenerów w mieszkaniach albo właśnie w garażach podziemnych, niż w klubach. Wiesz, co słyszałam od znajomych lasek? Wcześniej wkurzały się, bo w modnych fitnessowniach rozpraszały je i przeszkadzały im osoby, które tak naprawdę nie przychodziły trenować. Chodziło raczej o zrobienie sobie zdjęć albo nakręcenie Instastories; wszystko na pokaz, wielka wydmuszka – mówi Patrycja.
Plus kolejny? Znacznie mniej stresu. Chodzi o to, że dla niektórych osób nawet wizyty w luksusowych (czyli również nieco bardziej kameralnych) klubach wiązały się ze sporym dyskomfortem psychicznym. Wyjaśnia mi to Rafał, znajomy zajmujący się treningami personalnymi od 12 lat.
– Dotyczyło to zwłaszcza dziewczyn: często nakręcały się obecnością innych ćwiczących, zakładając, że na pewno je oceniają, no i szydzą za plecami. Gdy masz trochę zbędnych kilogramów, a do tego twoja technika ćwiczeń wymaga jeszcze wielu poprawek, to spojrzenia doświadczonych, idealnie zbudowanych "fachurek" mogą być naprawdę deprymujące – tłumaczy wyjaśniając, że dla takich właśnie osób znacznie mniejszym złem jest szybki (nawet jeżeli czasami zdziwiony) rzut okiem przez tych parę osób, które przechodzą obok ciebie w garażu podziemnym, zmierzając do swojego samochodu.
Jeżeli nie wiadomo, o co chodzi, to...
Patrycja za godzinny trening płaci 100 zł. To bardzo niska stawka, zwłaszcza jak na realia warszawskie. Rafał wycenia swoje usługi dwukrotnie drożej i zastanawia się, czy nie podnieść stawki. Jak mówi, zarabia dziś lepiej niż przed pandemią, bo chętnych zdecydowanie nie brakuje.
– Rzeczywiście, po pierwszych pierwszych miesiącach oszołomienia lockdownem ludzie ocknęli się i postanowili się ogarnąć. Zmotywowali się do ruchu, bo poczuli, że brakuje im endorfin. Śpią, jedzą i pracują w łóżku, no i wpadają w depresję, tak więc chcą płacić komuś, kto zmotywuje ich do ruszenia tyłków – opowiada Patrycja.
No a skoro o pieniądzach mowa: jak twierdzi Rafał, wszystko jest dziś nieco tańsze, bardziej opłacalne. Wystarczy przecież podstawowy sprzęt do ćwiczeń (i tak kupiony dawno temu), odpadają natomiast wydatki na karnety do klubów, które musiał wykupywać i trener, i podopieczny. Tak więc co miesiąc w kieszeni pozostaje od kilkudziesięciu do kilkuset złotych, w zależności od miejsca, w którym ćwiczyło się dotychczas.
– Oczywiście wszystko dzieje się "na gębę", chociaż akurat to było powszechną praktyką już wcześniej – tym razem dzwonię do Marcina, trenera personalnego, z którym w ubiegłym roku przeprowadzałem wywiad dotyczący tego, czy świat polskiego sportu (ze szczególnym uwzględnieniem branży fitness) nie jest przypadkiem wielką szarą strefą (rozmowę można znaleźć tutaj).
Podobnie jak inni rozmówcy prosi o zachowanie anonimowości, bo "po co kusić los"... Jak mówi, choć Urząd Skarbowy i tak przez długie lata nie zainteresował się jego działalnością trenerską, to jednak strzeżonego Pan Bóg strzeże. Twierdzi, że sytuacja działa na korzyść takich właśnie osób – umawiając się z podopiecznym w klubie fitness, człowiek wystawiał się na widok i choć ryzyko było minimalne, to jednak zdarzało się odrobinę nakręcać, że pewnego dnia skarbówka zacznie przyglądać się jego środowisku.
Wielka karuzela szaleństwa
Wągrowiec, kwiecień 2020 r. Działająca na jednym z tutejszych osiedli siłownia w teorii jest nieczynna, a jej szyby zaklejono czarną folią. Uwagę okolicznych mieszkańców zwraca jednak intensywny ruch wokół obiektu i postanawiają zgłosić tę sytuację policji.
Cała reszta przypomina scenę z niskobudżetowego filmu sensacyjnego Made in Poland: w czasie, gdy jedni funkcjonariusze dobijają się do drzwi frontowych, inni dokonują brawurowego zatrzymania kogoś, kto wygląda na człowieka, który przerwał właśnie trening. Choć ten upiera się, że chodziło jedynie o odbiór sprzętu sportowego, policjanci kierują wnioski do sądu.
Chodzi o ukaranie zarówno pasjonata aktywności fizycznej, jak i właściciela klubu, powołując się na złamanie zapisów wprowadzonego w marcu Rozporządzenia Rady Ministrów, dotyczącego ograniczenia działalności miejsc takich, jak m.in. siłownie, kluby fitness czy też baseny.
– Naprawdę sporo takich miejsc działa w podobny sposób. Oficjalnie są zamknięte na cztery spusty, no ale wiadomo, finansowy nóż przy gardle sprawia, że po prostu muszą jakoś sobie radzić. A więc pełna konspira: ćwiczą osoby zaufane, wychodząc i wymykając się tylnymi drzwiami – mówi Marcin.
Niektóre kluby uciekają się do desperackiej kreatywności tudzież naginania obowiązujących zasad i szukania jakichkolwiek luk w przepisach. A te, zaznaczmy, są bardzo niejasne. Nie chodzi tutaj wyłącznie o przypadki najbardziej barwne, jak np. plan, który 17 października br. wcielił w życie krakowski klub Atlantic.
Wobec problemów z prowadzeniem dotychczasowej działalności postanowiła przekształcić się w sklep (w którym miłośnicy jedynie testują odpłatnie sprzęt do ćwiczeń) oraz "Kościół Zdrowego Ciała", w którym miłośnicy fitnessu udowadniają, iż wysiłek fizyczny jest ich religią.
Jak poinformowała Monika Jamróz, dyrektor ds. marketingu firmy Atlantic Sports, jedynie w ciągu pierwszego dnia zgłosiło się parę osób zainteresowanych ofertą nowego sklepu oraz... około 300 osób chcących zostać członkami nowego związku wyznaniowego.
Efektem przedsięwzięcia były jednak natychmiastowe wizyty m.in. kontrolerów Sanepidu oraz policji oraz legitymowanie i składanie wyjaśnień zarówno przez pracowników klubu (przepraszam: sklepu i kościoła), jak i jego członków (zamiennie: klientów i wiernych).
Summa summarum już 22 października Atlantic zrezygnował ze zbyt kreatywnego podejścia do sprawy i pozostał przy organizowaniu zajęć sportowych na znacznie mniejszą skalę, ograniczając się do zorganizowanych i prowadzonych przez trenerów zajęć sportowych, które – wbrew powszechnemu mniemaniu – wciąż mają jeszcze rację bytu.
Jak to obejść?
– Paru znajomych, którzy działają w tej branży, zaczęło po prostu organizować codzienne, trwające wiele godzin zawody sportowe. No a ćwiczący, nawet ci pojawiający się w klubie po raz pierwszy, twierdzą oficjalnie, że są wyczynowcami. Inni, przeciwnie, załatwiają u lekarzy zaświadczenia o problemach zdrowotnych – mówi rozbawionym tonem Marcin.
Chodzi tu o wykorzystywanie furtek w przepisach, na czele z Rozporządzeniem Rady Ministrów z 16 października 2020 r., którego paragraf 6. głosi, iż zakaz, owszem, dotyczy prowadzenia basenów, aquaparków, siłowni, klubów i centrów fitness, jednak z wyłączeniem:
"a) działających w podmiotach wykonujących działalność leczniczą przeznaczonych dla pacjentów,
b) przeznaczonych dla osób uprawiających sport w ramach współzawodnictwa sportowego, zajęć sportowych lub wydarzeń sportowych, o których mowa w ust. 13, studentów i uczniów – w ramach zajęć na uczelni lub w szkole".
Tak więc niektórzy działają, zakładając, że w przypadku "wsypy" ich linią obrony będzie zapewnianie pomocy osobom cierpiącym np. na bóle kręgosłupa bądź też goszczenie sportowców (dodajmy: przepisy nie mówią, iż chodzi wyłącznie o osoby będące członkami związków sportowych), którzy konkurują między sobą w uprawianiu aerobiku albo martwym ciągu.
Jedno jest pewne: choć duch w narodzie nie ginie, to sytuacja jest naprawdę poważna. Część firm stara się w jakikolwiek przetrwać ten okres, są i takie, które już się poddały (przykładem jest prowadząca 19 klubów Fitness World – ta złożyła wniosek o upadłość 10 listopada).
Co dalej? Choć o ponowne przeanalizowanie zakazu prowadzenia działalności przez branżę fitness, baseny i sauny apelują do premiera zarówno Adam Abramowicz, Rzecznik Małych i Średnich Przedsiębiorców (pismo znajdziesz tutaj), jak i "zwykli ludzie" (pod petycją "STOP zamknięciu obiektów sportowych" podpisało już 184 679 osób), wciąż znajdujemy się w sytuacji z naprawdę wieloma niewiadomymi.
– Pewne jest wyłącznie to, że ta dziwna, niejasna i naprawdę zakręcona sytuacja, w której się znaleźliśmy, jest istnym rajem dla trenerów działających w szarej strefie – konstatuje Marcin, kończąc rozmowę, bo za parę minut rozpoczyna zajęcia z kolejną podopieczną.