– Policjanci dostali solidne podwyżki, PiS zwiększył ich przywileje, a teraz mają się wykazać zgodnie z wolą partii rządzącej. Z kolei PiS gwarantuje im nietykalność. Dlatego cokolwiek się stanie minister Kamiński nigdy nie przyzna, że funkcjonariusz przekroczył uprawnienia czy popełnił błąd – mówi naTemat Andrzej Stankiewicz, dziennikarz Onetu.
Andrzej Stankiewicz: W Polsce już od dłuższego czasu legitymacja dziennikarska nie daje żadnego immunitetu. Funkcjonariusze uważają, że media są elementem zbędnym lub wręcz szkodliwym.
Policjantom brakuje warsztatu. Widzimy to nie po raz pierwszy. Podczas Marszu Niepodległości i protestu kobiet na Placu Powstańców również ucierpieli ludzie, w tym dziennikarze różnych redakcji. Przy okazji Strajku Kobiet okazało się zresztą, że nawet legitymacja poselska przed niczym nie chroni, więc tym bardziej dziennikarska.
Wierzy pan w tłumaczenia policji i PiS ws. zatrzymania dziennikarki?
Funkcjonariusze podali kilka różnych powodów. Za szczególnie brawurowy uważam ten o ataku lampą błyskową. Nie chcę jednak skupiać się wyłącznie na tej pojedynczej sytuacji.
Obserwacja zachowania policji przez ostatnie 5 lat spowodowała, że utraciłem do niej zaufanie. Jak mam wierzyć policji, gdy mimo nagrań kłamie, że nie ochrania domu Jarosława Kaczyńskiego? Ta formacja już nie ma przywileju wątpliwości. Zbyt dużo działań politycznych, począwszy od wycinania konfetti dla ministra Zielińskiego i przebierania się za agentów SOP, by teraz po prostu wierzyć jej na słowo.
Przed dojściem PiS do władzy nie miał pan żadnych zastrzeżeń do policji?
Oczywiście, że miałem. Podczas protestu w 1999 roku policja postrzeliła gumową kulą fotoreportera "Naszego Dziennika". W efekcie stracił oko. Po 8 latach procesu skończyło się odszkodowaniem i dożywotnią rentą.
Z kolei gdy w 2011 roku policjant pobił uczestnika Marszu Niepodległości, został wydalony ze służby i skazany. Więc owszem, nieprawidłowości się zdarzały, ale policjanci, którzy się ich dopuszczali, nie mogli liczyć na ochronę polityków. A teraz mogą. Wtedy był hamulec – teraz już nie. To jest właśnie ta różnica. Nigdy nie było takiej konsekwencji, widowiskowości i bezczelności jak obecnie.
Pisałem go w drugiej połowie sierpnia, tuż po tym, jak policja aresztowała Margot i potem brutalnie wyłapywała ludzi na Krakowskim Przedmieściu. Teraz jeszcze wyraźniej widać tę symbiozę partii rządzącej i policji.
Dla Jarosława Kaczyńskiego policja jest oczkiem w głowie. Resorty siłowe są dla niego podstawą ładu państwowego. Gdy na ulice wyszli ludzie, których prezes PiS uznaje za wrogów państwa – kobiety przeciwne zakazowi aborcji embriopatologicznej, osoby LGBT, młodzi nie zgadzający się z polityką prawicy – Kaczyński uruchomił policję.
Przecież na początku protestów wywołanych orzeczeniem Trybunału policja nie eskalowała sytuacji. Zmieniło się to na początku listopada, gdy komendant stołeczny nadinsp. Paweł Dobrodziej dał głośny rozkaz: działamy, nie negocjujemy.
To dlatego nieoznakowani funkcjonariusze w tłumie na Placu Powstańców nagle zaczęli bić ludzi pałkami. To dlatego kobiety, w tym samodzielne matki, oraz osoby nieletnie, które uczestniczą w protestach, są wywożone przez policję na dołek poza miasto. To skandaliczne metody. Ale Kaczyński dopieścił policjantów, zwłaszcza finansowo, a teraz wymaga.
Policjanci dostali solidne podwyżki, PiS zwiększył ich przywileje, a teraz mają się wykazać zgodnie z wolą partii rządzącej. Z kolei PiS gwarantuje im nietykalność. Dlatego cokolwiek się stanie minister Kamiński nigdy nie przyzna, że funkcjonariusz przekroczył uprawnienia czy popełnił błąd.
PiS z kolei powtarza – także z okazji zatrzymania dziennikarki – że prawo stosuje się wobec wszystkich. Można rozwinąć tę myśl – ani czyjaś płeć, ani wiek nie powinny powstrzymywać funkcjonariuszy od wykonywania obowiązków służbowych.
Policja ma też obowiązek do stosowania proporcjonalnych działań. Przecież nikt tu nikogo nie okradł, nikt nie zabił, a funkcjonariusze wrzucają ludzi do radiowozu i wywożą w nieznane miejsce. Wystarczyłoby spisać.
Opozycja uliczna nazywa funkcjonariuszy pislicją. Czy pańskim zdaniem to określenie ma podstawy?
Unikam etykietowania, bo nie w porządku jest posądzanie wszystkich funkcjonariuszy o zaangażowanie partyjne. Inaczej trzeba oceniać nadinsp. Pawła Dobrodzieja, który jest gotowy na wiele by zostać awansowanym na komendanta głównego, albo rzecznika Mariusza Ciarkę, a inaczej szeregowego policjanta, który został ściągnięty do Warszawy z okazji protestów i wykonuje rozkazy. Winę ponosi kierownictwo.
Zwykły funkcjonariusz naprawdę ma małe pole do manewru. Są tacy policjanci, którzy nie zdają sobie sprawy z tego, do czego są wykorzystywani, inni muszą zacisnąć zęby, choć nie chcą zaogniać sytuacji albo światopoglądowo bliżej by im było do protestujących…
”Ja tylko wykonywałem rozkazy” to bardzo wygodne wytłumaczenie. Jak policjanci dostaną rozkaz, że mają strzelać, to będą strzelać?
Ostrą amunicją? Wierzę w elementarny zdrowy rozsądek władzy i uważam, że nie ma takiego ryzyka. Nie ma nikogo, kto wydałby taki rozkaz. Władza, która by się na to poważyła, byłaby skończona.
A może po prostu część policjantów lubi bić ludzi? Nadużywać swojej władzy? Upokarzać?
Myślę, że policjanci nie mają poczucia, że przekroczyli granicę. To jest widoczne dla osób z zewnątrz albo funkcjonariuszy, którzy odeszli ze służby. Mówimy o policjantach z prewencji, przywykłych do rozprawiania się z bandytami. Dla nich brutalne metody to codzienność.
Chcę jednak podkreślić, że rozmawiamy tu głównie o policji stołecznej. W Krakowie dziennikarze nie obrywają pałkami. Upolityczniona warszawska policja to nie jest policja w całym kraju.
Są sygnały o tym, że policja ściga 14–latki ze Strajku Kobiet w Olsztynie i Krapkowicach. Poza tym świadomość, że nie wszyscy policjanci są upartyjnieni, niewiele pomoże komuś, kto stał się ofiarą policyjnej przemocy. Strajk Kobiet zdecydował się na ujawnienie nazwisk i adresów tajniaków, którzy zaatakowali ludzi pałkami. Ta metoda jest stosowana na Białorusi.
Uważam, że takich rzeczy robić nie należy. To sprowadza systemowy problem formacji do indywidualnych historii funkcjonariuszy, którzy pałują. Sytuacja w Warszawie i Mińsku jest jednak inna – tam OMON nie cofa się przed zabiciem protestujących.
Zrozumiałbym może jeszcze ujawnianie nazwisk – ale adresów? Przecież wiadomo, że nie są puszczone w obieg po to, by ktoś przyniósł bukiet róż. Dlaczego rodzina tych funkcjonariuszy ma cierpieć? Kto weźmie odpowiedzialność za to, jeśli dojdzie do ataku na jego żonę, dzieci, czy inne osoby z rodziny, którzy mogą zresztą się nie zgadzać z postępowaniem policjanta?
Ujawnianie adresów funkcjonariuszy tylko konsoliduje policyjne środowisko, skłania do solidarności także tych policjantów, którzy nie są zwolennikami pałowania. Strategia aktywistek to ponadmiarowa odpowiedź na nieprofesjonalne, polityczne działania policji.
Czy policjanci liczą się z tym, że tak jak PiS przeprowadził tzw. dezubekizację, dotyczącą także policjantów, który w PRL mieli choć 1 dzień służby, to następna władza może im zrobić depisyzacaję? Czy biorą pod uwagę, że mogą odpowiedzieć za swoje czyny?
Z moich rozmów z policjantami wynika, że nie ma takiej refleksji, a przynajmniej nie na szerszą skalę. Przede wszystkim funkcjonariusze są przekonani, że nie robią nic złego. Zawsze znajdą jakieś usprawiedliwienie dla swojego działania: a to flesz, a to kaptur.
Policjanci mają gwarancję, że trudno ich będzie rozliczyć, a odpowiedzialność za to, co się dzieje, jest rozmyta. Gdy dojdzie do zmiany władzy pewnie będą jakieś punktowe postępowania dyscyplinarne wobec niektórych policjantów, o ile ci wcześniej nie uciekną na emeryturę. Policyjni emeryci nie mogą mieć bowiem postępowania dyscyplinarnego. Nowa władza pewnie wymieni komendantów. I tyle.