– Papież Jan Paweł II wiedział, że z racji wieku i ogólnych rokowań każde działanie byłoby tylko przedłużaniem procesu umierania. Zrobił dokładnie to, co zawarł w deklaracji z samych początków swojego pontyfikatu. Parafrazując: samo obumieranie ma swoją własną dynamikę i nam jako ludziom nie wolno go powstrzymywać, gdy już się zacznie – mówi nam jezuita ojciec Krzysztof Mądel.
Abp. Gądecki uważa, że pan Sławek został "skazany na śmierć". "Mówmy odważnie "NIE" barbarzyńskiej cywilizacji śmierci" – napisał na TT. Zgodzi się ojciec?
Zastanawiam się, na jakiej podstawie biskup tak powiedział. W przestrzeni publicznej pojawiły się setki komentarzy, w tym specjalistów. Wysłuchałem np. fragmentów rozmowy z profesorem Maksymowiczem.
Poseł PiS i wiceminister nauki i szkolnictwa wyższego powiedział: "To, z czym mieliśmy do czynienia, to niedanie szansy pacjentowi, niedanie możliwości pomocy temu pacjentowi nam, w gotowości będących cały czas, tak jak dla innych pacjentów będących w podobnej sytuacji w Polsce".
Tak, on też dosyć precyzyjnie opisał stan chorego, sugerując, że jest to pacjent, który kwalifikuje się do kliniki "Budzik" i on dobrze rokuje. Co więcej dodał, że podawane były mu podskórne płyny, które miały tłumić pracę mózgu.
Ale i profesor nie powiedział, skąd ma te dane. Wydaje mi się, że nikt nie ma dostępu do tych najbardziej aktualnych informacji o stanie zdrowia pacjenta w ostatnich dniach. A przez takie komentarze później powstaje wrażenie, że doszło do mordu.
I myślę, że w tej atmosferze arcybiskup Gądecki też pozwolił sobie na opinię, która nie musi korespondować z rzeczywistością.
Jakie jest stanowisko Kościoła katolickiego w kwestii nie samej eutanazji, którą potępia, ale "uporczywej terapii".
To stanowisko zostało wyrażone w dwóch dokumentach: deklaracji Kongregacja Nauki Wiary Ira et bona o eutanazji z 1980 roku i encyklice Jana Pawła II Evangelium Vitae z 1995 roku. Oba nawiązują do wielu wypowiedzi papieża Piusa XII, które dotyczyły dość szczegółowych zagadnień medycznych.
To są źródła, obok Katechizmu Kościoła Katolickiego z 1992 roku, na podstawie których etyka katolicka formułuje dość precyzyjne stanowisko. Generalnie rzecz ujmując, Kościół mówi, że życie należy zawsze ratować, ale śmierci, gdy już się zacznie, nie należy przeszkadzać.
Czyli Kościół katolicki mówi tak: od eutanazji należy odróżnić decyzję o rezygnacji z tzw. "uporczywej terapii"?
Tak. "Uporczywa terapia" to zresztą termin, który pojawia się w etyce katolickiej, deontologii lekarskiej, ale ciągle go nie ma w polskim prawie. W związku z tym polscy lekarze anestezjolodzy muszą ustosunkować się do sytuacji na podstawie tego, co każe im etyka zawodowa.
Uczestniczyłem w dyskusji, podczas której lekarze-anestezjolodzy próbowali doprecyzować, kiedy mamy do czynienia z "uporczywą terapią”.
Kiedy z punktu widzenia Kościoła katolickiego należy przerwać "uporczywą terapię" i czym ona właściwie jest? Błażej Kmieciak, przewodniczący Komisji ds. Pedofilii w Kościele i bioetyk, pisze: "Im dłużej zajmuję się bioetyką, tym trudniej jest mi stwierdzić, czym jest, a czym nie jest uporczywa terapia. Wiem jednak jedno: Każdy pacjent ma prawo do śmierci godnie przeżytej, w której nikt nie odmówił mu pokarmu, płynu, tlenu i obecności bliskich".
Nie zgodziłbym się z tą opinią. W jednych przypadkach jest słuszna, w innych nie, bo diagnostyka medyczna postępuje bardzo szybko i pozwala coraz lepiej poznać faktyczny stan organizmu.
Pamiętam przypadki, kiedy trudno było zdiagnozować stan mózgu, ponieważ główna choroba dotyczyła problemów infekcyjnych centralnego ośrodka nerwowego. Ale większości przypadków zmian, które źle rokują albo wprost oznaczają proces umierania np. kory mózgowej czy pnia, mózgu można łatwo zdiagnozować.
Jeśli kontrast podany do tętnicy szyjnej nie wędruje w naczyniach, co widzimy na ekranie tomografu, to wiemy, że nie ma gazowej wymiany w mózgu. W zwyczajnych warunkach jego śmierć nastąpiła już po kilku minutach od ustania tej wymiany. Z takimi przypadkami lekarze mają do czynienia najczęściej.
Nie można jednak stawiać tezy, że ustalenie granic życia i śmierci jest trudniejsze, wręcz przeciwnie. A zwłaszcza w tych sytuacjach, gdzie jest ono wyjątkowo ważne, czyli przy kwalifikowaniu do pobrań narządów, jest łatwiejsze i precyzyjniejsze niż kiedyś. Bo to zazwyczaj są osoby po wypadkach komunikacyjnych ze śmiertelnymi urazami centralnego układu nerwowego, np. śmiertelnym obrzękiem lub innym uszkodzeniem mózgu i pnia.
Nasze polskie standardy zdrowia – łącznie z paroma niedomówieniami i brakiem definicji uporczywej terapii – powodują, że lekarze starym zwyczajem wykonują wiele badań i czekają.
W Wielkiej Brytanii, która nie jest krajem katolickim, a której system prawny ma charakter precedensowy, te standardy definiują sądy. I katolik jest zmuszony zaakceptować ten standard publiczny na każdym etapie.
A to dlatego że tego wymaga dobro wspólne, aczkolwiek ma pełne prawo starać się go zmienić, wpływać na decyzję lekarzy, no i nie powinien go akceptować, gdy sam opiekuje się chorym.
Jeśli jednak w tym brytyjskim standardzie po decyzji sądu dostarczanie pokarmu, nawadniania organizmu uznane zostały za pomoc nadzwyczajną, to katolik leczony w publicznym szpitalu, musi się z tym pogodzić.
Jak długo – według nauki Kościoła – należy podtrzymywać przy życiu pacjenta w stanie wegetatywnym?
Tu zdajemy się na decyzje lekarzy. Punktem zwrotnym jest pojawienie się oznak obumierania organizmu, a takich markerów jest wiele. Jeśli lekarze dojdą do wniosku na podstawie wielu przesłanek, że poszczególne organy lub tkanki obumierają, a ten proces od pewnego momentu staje się lawinowy, widzą te zmiany choćby w morfologii krwi, to najpierw zaprzestają leczenia pacjenta, tzn. nie obciążają już organizmu żadnymi lekami, którymi próbowali pokonać najważniejsze jego choroby, a podtrzymują tylko funkcje życiowe.
A jeśli proces jest już nieodwracalny, mogą odłączyć pacjenta od środków wspomagających funkcje organizmu. Jeśli chodzi o tzw. środki nadzwyczajne, bardzo ważna jest ostatnia wola pacjenta lub jego rodziny.
Kto w takiej sytuacji powinien podjąć decyzję?
Jedna z chorych na stwardnienie zanikowe boczne wiedząc o tym, co ją czeka – za poradą lekarza – postarała się o deklarację woli podpisaną u notariusza, że prosi o niewłączanie jej w jakąkolwiek procedurę intensywnej opieki.
Nie było to potrzebne – wola męża by wystarczyła. Ale ona nie chciała go obciążać podejmowaniem decyzji w chwili, w której nie będzie już mogła mu nic powiedzieć.
To do rodziny należy decyzja o tym, kiedy ich bliski w stanie wegetatywnym może odejść. Tak było w przypadku pana Sławka, który mimo że był katolikiem, to jak mówiła jego żona "nie chciał być sztucznie podtrzymywany przy życiu". To nie jest dla Kościoła argument?
Najbliższa rodzina to żona, która w tym konkretnym przypadku ma pełne prawo wyrazić wolę terminalnie chorego. To ona pozostaje w kontakcie z zespołem lekarzy, ma dostęp do dokumentacji medycznej i ma prawo go ograniczyć, kiedy np. uzna, że dalsza rodzina – w jej opinii – działa na szkodę pacjenta.
Nam nie wolno kwestionować tych kompetencji. Pozostała rodzina może nie mieć nawet pełnej wiedzy, co ustaleń medycznych.
Często precyzujemy, że np. przed śmiercią chcielibyśmy by nas skremowano, czy w coś konkretnego ubrano. Czy nie należałoby jakoś systemowo i tego rozwiązać, byśmy mogli złożyć deklarację na temat tego, co z nami zrobić w razie podobnej sytuacji?
Tak, można by to zrobić. Kiedy procesy obumierania organizmu następują szybko, a pacjent jest anonimowy i nie można ustalić, gdzie jest jego rodzina, to jeśli ma on jakikolwiek symbol świadczący o tym, że jest katolikiem, to można go tak potraktować.
Czyli?
Katolik nie akceptuje nadmiernej i uporczywej terapii. Co więcej, akceptuje przeszczepy organów.
Natomiast lekarze są w wielkim problemie, kiedy wiedzą, że pacjent jest katolikiem, bo sam to zadeklarował w kwestionariuszu, albo trafił do szpitala nieprzytomny po wypadku, ale z krzyżykiem na piersi czy z różańcem, ale nie udało się go uratować, ale rodzina – również katolicy – widząc, że klatka piersiowa się podnosi, ciało jest wciąż różowe, nie wierzy lekarzom.
Nie wierzy, że ich bliski już dawno umarł, zaczyna dość stanowczo domagać się "żeby go ratować", przedłużyć czas opieki intensywnej na specjalistycznym stanowisku, no i w ogóle nie chce rozmawiać o pobraniu organów.
Wtedy lekarze mogą na usilne prośby przez jakiś czas podtrzymać tę terapię, ale znowu informując rodzinę, że nie mogą zachować się wbrew zasadom etyki i lekarskiej, i katolickiej.
Czy dla katolika argumentem nie powinna być postawa Jana Pawła II, który tuż przed śmiercią, gdy usłyszał, że lekarze nie mogą go uratować, odmówił uporczywej terapii?
Podobnie było z jednym z polskich kardynałów. Doznał poważnego urazu, który nie oznaczał śmierci mózgu, ale śpiączkę i rokował jak najgorzej. Ustabilizowano więc kręgosłup, wmontowano zewnętrzny rozrusznik serca, siostry zakonne czekały na jakieś objawy ozdrowienia, choć nie było na to najmniejszych szans z medycznego punktu widzenia.
Później zaczęły się pojawiać markety mówiące o obumieraniu organizmu. Serce okazało się zbyt słabe. Nikt jednak, ani lekarze, którzy kardynała znali, ani biskupi, którzy go odwiedzali, ani siostry pielęgniarki, nie żądali od lekarzy cudu, bo dobrze wiedzieli, jak ciężki jest stan pacjenta.
Papież wiedział, że z racji wieku i ogólnych rokowań każde działanie byłoby tylko przedłużaniem procesu umierania. Zrobił dokładnie to, co zawarł w deklaracji z samych początków swojego pontyfikatu. Parafrazując: samo obumieranie ma swoją własną dynamikę i nam jako ludziom nie wolno go powstrzymywać, gdy już się zacznie.
Obrona życia musi mieć swoje granice i musimy pozwolić takiemu człowiekowi na godną śmierć?
Tak, co więcej Jana Pawła II i wcześniejsi papieże przypominali, że człowiek ma prawo do tego, żeby samodzielnie podjąć wszystkie decyzje dotyczącego tego, w jaki sposób będzie umierał, jak się pożegna z najbliższymi i z Bogiem.
Człowiek nie może być traktowany jako obiekt czy problem medyczny, tylko jako osoba, która podejmuje decyzje. Jak organizm zaczyna proces umierania, to człowiek ma prawo, żeby tego nie powstrzymywać. Ma też prawo, by walczyć z bólem, mieć komfort odchodzenia i kontakt z rodziną.
Wróćmy do sprawy pana SR. "Zabili człowieka”; "zagłodzili go” – grzmią dziś polskie media i o tym samym mówi Episkopat. Jak ksiądz odczytuje takie zarzuty?
Apelowałbym o umiar i każdego, kto wydaje ogólne i kategoryczne sądy, prosiłbym o podanie ich podstaw. A są one bardzo wątłe.
Bowiem część rodziny pana SR wykonując kroki administracyjne i prosząc innych o pomoc, chyba tylko ustnie omówiła stan chorego i pokazała nagranie, które nie wiadomo, kiedy zostało wykonane. I wiadomo, że brytyjski sąd nie dał mu wiary.
Dlatego najpierw spodziewałbym się, że jakakolwiek osoba pełniąca w Polsce funkcje publiczne jak np. pan Krzysztof Szczerski (w imieniu prezydenta odwiedził w tej sprawie brytyjską ambasador – red.), która podejmuje kroki w tej sprawie, zakomunikuje, na podstawie jakich danych medycznych działa. Jeśli ich nie ma, a kieruje się tylko opinią rodziny, to o tym też powinna powiedzieć.
Dla mnie pewne jest, że lekarze mieli wyraźne dane mówiące o tym, że pacjent już nie żyje. A my mamy dostęp wyłącznie do informacji przekazanych przez laików medycznych i rodzinę, która mogła reagować emocjonalnie. A później pojawiają się takie komentarze jak doktora Maksymowicza czy innych polityków.
Każdy dziennikarz, osoba relacjonująca sprawę powinna najpierw zapytać pana wiceministra, jak wyglądała dokumentacja medyczna mówiąca o aktualnym stanie pacjenta.
A czy polski Kościół powinien aż tak bardzo angażować się w tę sprawę?
Myślę, że mógłby się angażować, gdyby został o to poproszony przez rodzinę. Ale kiedy mamy mało danych – to raczej nie. Mogliby natomiast przypomnieć o ogólnych zasadach nauczania bioetycznego Kościoła i nie odnosić się do konkretnych danych.
To nauczanie zdaje się być sprzeczne z tym, co pisał arcybiskup Gądecki?
Mogę tylko powiedzieć, że takich słów jak arcybiskup bym nie użył. Raczej zapewniłbym o modlitwie.
O czym wszyscy w całej tej dyskusji zapominamy? Trwa pyskówka, polityczna histeria. Jaka powinna być konkluzja?
Jak osoby postronne powinniśmy umieć towarzyszyć choremu i jego najbliższej rodzinie. Widzimy, że oni w różny sposób przeżywają śmierć męża, brata, syna. Więc jako obywatele, politycy powinniśmy umieć towarzyszyć każdej z tych osób i nigdy nie zdobywać się na kategoryczne sądy.
Jeśli już zabieramy głos – zwłaszcza publicznie – powinniśmy tak się wypowiedzieć, by towarzyszyć choremu, który być może już od dawna nie żyje, ale i jego najbliższej małżonce i rodzinie.
Dopiero po uzyskaniu dostępu do dokumentacji medycznej, możemy oceniać. Modlimy się, towarzyszymy. Ufamy lekarzom, a także w dobrym duchu i wierze przyjmujemy decyzje sądu.