"Śniadanie u Tiffany'ego" będące adaptacją noweli Trumana Capote'a o tym samym tytule jako film wciąż robi ogromne wrażenie, jednak na tym obrazie jest pewna rysa. Mowa tu o postaci Pana Yunioshiego, w którego wcielał się Mickey Rooney. Problematyczne jest nie tylko to, że w Azjatę wcielał się ucharakteryzowany biały aktor, ale też skrajnie stereotypowe przedstawienie tej mniejszości.
Może byłam już za stara, jak po raz pierwszy odpaliłam "Titanica", ale ten film nie podobał mi się już od pierwszych minut pomimo mojej miłości do Leonardo DiCaprio i sympatii do Kate Winslet. Przesadny melodramatyzm, sztucznie wyglądająca scenografia i efekty specjalne sprawiają, że trzygodzinny seans romansidła wszech czasów dla niejednej osoby może być prawdziwą katorgą.
Kiedyś przełomowy, dzisiaj lepiej oglądać go przez palce. W "Matrixie" zestarzały się przede wszystkim efekty specjalnie, a w szczególności te sceny nakręcone w zwolnionym tempie. Chociaż w tamtym czasie wyglądało to cool, a inni filmowcy na potęgę kopiowali pomysł sióstr Wachowskich, dzisiaj przyprawia to o ciarki żenady. Trudno nie odnieść też wrażenia, że choć fabuła naszpikowana jest symbolami, sama w sobie jest dość pretekstowa.
Z brzydkiego kaczątka w pięknego łabędzia – wszyscy doskonale znamy tę historię, która wspiera obecny w naszej kulturze mit piękna, a "Cała ona" to "doskonały" przykład jego realizacji w wyjątkowo toksycznym wydaniu (choć sam film jest dość uroczy). Popularny Zack zakłada się z kolegami, że zrobi z mało przebojowej Laney królową balu. Na czym polega brzydota dziewczyny? Nosi okulary i ogrodniczki zamiast kusych sukienek, które podobają się chłopakowi. Przekaz z tego filmu jest taki – jak przeistoczysz się w męską fantazję, to poznasz miłość.
"Barbarella" to film, którego esencją jest kicz i zupełnie się tego nie wstydzi. W takiej konwencji kręcona jest też tytułowa bohaterka, w którą wciela się Jane Fonda, jednak z dzisiejszego punktu widzenia ciężko to oglądać. Kamera w ordynarny sposób podąża za kształtami międzygwiezdnej agentki i trudno patrzeć na to jedynie jako na wybór estetyczny, a nie na przymilanie się męskiej części publiczności.
Jeśli nie widzieliście "Gorączki sobotniej nocy" możecie mieć wyobrażenie, że to milusi film o erze disco – nic bardziej mylnego. Pomimo wybrzmiewającej w ścieżce dźwiękowej skocznej muzyki Bee Gees to dość mroczny dramat społeczny. Główny bohater grany przez Johna Travoltę z dzisiejszej perspektywy jest uosobieniem toksycznej męskości, choć ma to swoje uzasadnienie fabularne. Nie zmienia to jednak faktu, że ciężko ogląda się scenę, w której kobieta zostaje zgwałcona przez kilku mężczyzn, a będący świadkiem tego Tony Manero (postać grana przez Travoltę) udaje, że nic się nie stało.
Film oparty na historii faceta w kryzysie wieku średniego, który napala się na koleżankę swojej nastoletniej córki? Dzisiaj nikt nie miałby śmiałości zaproponować czegoś takiego, ale najwidoczniej pod koniec ubiegłego millenium Sam Mendes uznał, że to fabuła warta pokazania. "American Beauty" współcześnie nie pomaga też fakt, że na wcielającym się w głównego bohatera Kevinie Spacey ciążą zarzuty przemocy seksualnej.
Może Cię zainteresować również: