W środę 27 kwietnie na Netflixie zadebiutowało kolejne "wiekopomne dzieło" na podstawie książki Blanki Lipińskiej. "365 dni: Ten dzień" to film jeszcze gorszy od swojego poprzednika, ale to nie powód, żeby wieszać psy na jego widzach.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Nawstępie wyjaśnijmy sobie jedno: książki Blanki Lipińskiej są słabe i nie ma tu żadnego pola do dyskusji, a wymachiwanie słynną sentencją "o gustach się nie dyskutuje" tego nie zmieni.
Nie odbieram nikomu prawa do czerpania przyjemności z lektury Lipińskiej, ale jakieś obiektywne kryteria istnieją: powieści kobiety o zastanawiającej przeszłości pod względem literackim, językowym, konstrukcyjnym czy fabularnym (nie wspominając o problematycznych wątkach przemocy seksualnej) to twory książkopodobne, które trudno nazwać pełnoprawnymi książkami.
Nie przeszkodziło im to jednak w staniu się bestesellerami – widocznie "polski Grey" odpowiedział na jakieś niezaspokojone potrzeby czy fantazje żeńskiej części narodu, ale to nie miejsce, by w to wnikać. Producenci filmowi nie mogli przepuścić takiej okazji, więc wykorzystali popularność trylogii i już na początku 2020 roku (niecałe dwa lata po premierze pierwszego tomu) pokazali rozpoczynający serię film.
Zdarzało się już tak, że utalentowani twórcy potrafili wykrzesać z pierwowzoru literackiego więcej, niż w nim naprawdę było. Tak stało się w przypadku serialu "Czysta krew", który co prawda w późniejszych sezonach skręcał w dziwne rewiry, ale i tak był dużo lepszy niż cykl książek Charlaine Harris.
No cóż, "365 dni" to nie jest ta historia. Trudno go nawet zaliczyć do kategorii "filmów tak złych, że aż dobrych", bo jest po prostu nudny i nijaki. Nie przeszkodziło mu to jednak w staniu się hitem Netflixa nie tylko w Polsce, ale i na całym świecie.
Dwa lata później pokazał się kolejny koszmarek. Chociaż wydawało się to niemal niemożliwe, "365 dni: Ten Dzień" okazało się jeszcze gorsze od swojego poprzednika.
"Sequel '365 dni' trudno zresztą nazwać w ogóle filmem. To tani i efekciarski teledysk, w którym nie zgadza się nic: ani akcja, ani fabuła, ani montaż, ani aktorstwo. Myśleliście, że pierwsza część była złym filmem? Przy "Tym dniu" to rasowa produkcja, a to mówi już wiele" – recenzowała dla naTemat Ola Gersz.
Karolina Korwin-Piotrowska: Większość populacji to analfabeci
Wyrażenie swojego niezadowolenia seansem (czy samym faktem powstania filmu) niektórym jednak nie wystarczy. Niewyżyte "grażyny", "karyny", "płaskomózgowie" to tylko część inwektyw, jakimi nazywa się zadowolone widzki (nie ukrywajmy, panie stanowią większość widowni) najnowszego filmu na podstawie grafomanii Lipińskiej.
Swoim zdaniem na temat "Tego dnia" postanowiły też podzielić się osoby publiczne, a wśród nich znana z ciętego języka dziennikarka Karolina Korwin-Piotrowska, która pokusiła się o krótkie podsumowanie filmu w swoim poście na Instagramie.
I o ile na temat samej jakości produkcji padło sporo trafnych stwierdzeń, a jego aktorzy zasłużenie zostali bezlitośnie wyśmiani, Korwin-Piotrowska mogła podarować sobie słowa, jakie padły pod koniec wpisała. "To będzie jednak hit. Ludzkość wykończy się sama. Wszak większość populacji to analfabeci" – napisała.
Co ma na celu obrażanie widzów? Czy dzięki niemu zaczną oglądać lepsze filmy? A może takie komentarze sprawią, że twórcy przestaną robić gnioty?
Obawiam się, że na żadną z tych odpowiedzi nie można odpowiedzieć twierdząco. We wpisie Korwin-Piotrowskiej jest emocja i chwytliwie cytaty idealne do nagłówków, o czym była prowadząca "Magla towarzyskiego" doskonale wie.
Jest w tym jednak coś jeszcze. Korwin-Piotrowska celowo pozycjonuje się w kontrze do tych "analfabetów", jako kulturowo obyta inteligencja. Pytanie tylko... po co? Nikt jej przecież kompetencji nie odmawia. Żeby przez chwilę poczuć się lepiej? Naprawdę trudno mi sobie wyobrazić inne wytłumaczenie, chociaż też dziwi mnie, że osoba, która osiągnęła sukces w swojej dziedzinie, potrzebuje jeszcze takiego dowartościowania.
I tak, wiem, że z takiego stylu wypowiedzi Korwin-Piotrowska zrobiła swój znak rozpoznawczy, nie oznacza to jednak, że nie można tego oceniać, a poza tym nie ona jedyna stosuje klasistowską narrację My-wykształceni kontra Nieoświecony plebs.
Może jednak bardziej konstruktywne byłoby zastanowienie się, dlaczego Polacy przedkładają "365 dni" nad chociażby rewelacyjnego "Wikinga"? Zapytajcie w szkołach o edukację filmową – w większości przypadków usłyszycie świerszcze. Przy niektórych placówkach działają kółka filmowe czy zdarzają się jakieś prelekcje, ale uczniowie z reguły mogą jedynie liczyć na puszczenie filmu Wajdy na języku polskim i na tym koniec.
Sporo osób nie ma więc szansy na nauczenie się, czym dobre kino jest, a czym nie jest. Niektórym pomogą rodzice, a ci zainteresowani kinematografią dowiedzą się sami. Reszta pozostaje na łasce tego, co podsuną im specjaliści od marketingu.
Zresztą, czy publiczność faktycznie łyka tylko słabe kino? Zerknijmy na obecną topkę Netflixa, w której faktycznie jest sporo wątpliwych jakością produkcji, ale znajduje się w niej też naprawdę sprawny sensacyjniak, jakim jest "Furioza" (co ciekawe, scenariusz do filmu napisał nagrodzony Złotą Maliną za "365 dni" Klimala), oryginalny brytyjski serial dla młodzieży "Heartstopper" czy generalnie doceniany "Outlander".
W przeszłości na liście Top 10 Netflixa też gościły inne ciekawe tytuły, jak choćby nominowane do Oscara "Nie patrz w górę", koreańskie "Squid game" czy przyzwoity blockbuster z Ryanem Reynoldsem "Projekt Adam".
Czy zresztą pierwsze "365 dni" aż tak spodobało się widzom? Na Filmwebie osiągnęło zawrotną średnią ocen na poziomie 3,7, a na zagranicznym IMDb jest ona jeszcze niższa i zatrzymała się na wartości 3,3.
Można się kłócić, jaki typ widzów wchodzi na portale filmowe, ale mimo wszystko daje to pewną perspektywę. Nie mam też wątpliwości, że wyświetlenia żenującemu erotykowi nabiły także osoby oglądające go dla "beki" oraz zobligowani do seansu krytycy i recenzenci.
Skoro da się zrobić film czy serial niezabijający szarych komórek i niewypalający oczu, który przypadnie do gustu szerszej publiczności, to może nie na widzach powinniśmy wieszać psy?
Pomyje należą się Białowąs i Mandesowi, nie widzom
Jeśli więc ktoś zasłużył na wylanie na niego pomyj (rozumianych jako uzasadniona krytyka, a nie hejt), to tymi osobami są twórcy filmu.
Na kogo więc powinniśmy się wściekać? Za kamerą obu części stali Barbara Białowąs oraz Tomasz Mandes. Białowąs wcześniej wyreżyserowała nieszczególnie dobre, ale nie tak tragiczne jak jej późniejsze dzieła "Big Love", chociaż w niektórych kręgach bardziej znana jest z konfrontacji z obecnym redaktorem naczelnym Filmwebu i krytykiem filmowym Michałem Walkiewiczem.
Z kolei Mandes, pracując przy pierwszej części adaptacji Lipińskiej, debiutował jako reżyser, a pomiędzy wyreżyserowaniem jej kontynuacji spróbował jeszcze swych sił przy komedii "The End", która (co za zaskoczenie) nominowana była do dwóch Węży, czyli polskiego odpowiednika Złotych Malin.
To zresztą właśnie Mandes odpowiada również za jeszcze gorszy niż w poprzedniej części scenariusz, który wraz z nim napisał enigmatyczny Mojca Tirs (w swojej filmografii ma jeszcze tylko krótkometrażowy film "Grabarze") oraz sama Lipińska.
Tym osobom możemy podziękować za "365 dni: Ten Dzień". Krytykujmy ich – twórców, którzy nie stanęli na wysokości zadania przez brak talentu lub lekceważący stosunek do projektu i w rezultacie wcisnęli publiczności kit. Wytykajmy wytwórnie czy studia filmowe, które rzuciły groszem nie tam, gdzie trzeba. Ale widzów zostawmy w spokoju.
Może Cię zainteresować również:
Jestem psycholożką, a obecnie również studentką kulturoznawstwa. Pisanie towarzyszyło mi od zawsze w różnych formach, ale dopiero kilka lat temu podjęłam decyzję, by związać się z nim zawodowo. Zajmowałam się copywritingiem, ale największą frajdę zawsze sprawiało mi pisanie o kulturze. Interesuje się głównie literaturą i kinem we wszystkich ich odmianach – nie lubię podziału na niskie i wysokie, tylko na dobre i złe. Mój gust obejmuje zarówno Bergmana, jak i kiczowate filmy klasy B. Po godzinach piszę artykuły naukowe o horrorach, które czasem nawet ktoś czyta.