Co ma wspólnego strzeżone osiedle z więzieniem? Więcej niż mogłoby się wydawać. Nie jest tam ani bezpiecznie, ani komfortowo, a i perspektyw na świetlaną przyszłość jakby brak. Ale więzienie więzieniu nierówne. Są przecież takie, w których nie ma ani krat, ani strażników, ani nawet płotów. I to wraz z likwidacją zasieków, zaczyna się prawdziwy proces głębokich zmian mentalnych. Od płotów odżegnują się miasta, deweloperzy i co najważniejsze, zwykli Kowalscy, którzy powoli wyrastają z manii odgradzania się od tego, co najbardziej wartościowe. Od ludzi.
Wraz z początkiem lipca w Krakowie zaczęła w pełni obowiązywać uchwała krajobrazowa. To oznacza zrobienie (w końcu) porządku z neonowymi, kiczowatymi szyldami, które zasłaniają wszystko i szpecą też wszystko.
Przy tej okazji przypomniano sobie również o innych "wątkach" uchwały krajobrazowej, które zgodnie zauważyły również takie miasta jak Warszawa czy Wrocław. Jednym z istotnych elementów jest kwestia wprowadzenia dużych ograniczeń w możliwości grodzenia osiedli mieszkalnych.
Skutki odgradzania się od społeczeństwa doprowadziły do szeregu tragicznych zdarzeń, tymczasem rezygnacja z ogrodzeń jest szansą na budowanie prawdziwych, obywatelskich społeczności.
Analogia zamkniętych osiedli do więzień, pokazuje realne mechanizmy zachodzące w psychice ludzi "za kratami", również tymi osiedlowymi.
Płot to tylko iluzja
Można pomyśleć, że o skutkach odgradzania osiedli powiedziano już wszystko. Badania na temat grodzenia inwestycji już kilkadziesiąt lat temu prowadzono zarówno w Europie jak i również poza nią. Wnioski na temat były zawsze dość jednoznaczne, że grodzenie nie służy niczemu dobremu.
Mimo to maniakalna wręcz obsesja na punkcie płotów, które przecież lada moment z polskich miast mają znikać, zdążyła przynieść pewne konsekwencje. No i efekty oczywiście, bo trudno mówić jedynie o negatywnych kwestiach w momencie, w którym płoty zaczynają padać niczym berliński mur, tworząc prawdziwe przemiany społeczne.
Życie utrudnione, na własne życzenie
Nie będzie żadną nowością, jeśli napiszę, że płoty utrudniają życie, bo wie to niemal każdy mieszkaniec dużego miasta. Żeby jednak nie być gołosłowną, podam przykład z własnego podwórka, czyli Wrocławia.
Słynny kompleks osiedlowy, na którym patodeweloper wybudował "pływające" bloki (klik), odcina z jednej strony możliwość dojścia do wałów. Płot jest tak skuteczny, że idąc pieszo, muszę (a wraz ze mną setki sąsiadów) nadrabiać ok. 600 metrów, żeby dostać się do pobliskiej pętli tramwajowej.
Zdarzają się też oczywiście widoki, jak z warszawskiego Tarchomina, zilustrowane na grupie Polskie Obozy Mieszkaniowe.
Ja zatem cieszę się, że zakaz grodzenia wejdzie (kiedyś) w życie we Wrocławiu, ale jest cała masa ludzi, zwłaszcza tych, którzy dopiero polują na swoje M., którzy nad tym ubolewają. Ciągle upatrują w osiedlach za płotem czegoś, czego absolutnie płot nie gwarantuje. Bezpieczeństwa.
Prywata w gospodarce, prywata w życiu
Moda na grodzenie osiedli powoli zaczęła się wkradać już w latach 90. Zaczęło się niewinnie, jak każda gigantyczna zmiana. Pojawiło się najpierw jedno, później kolejne. Wpatrzeni w serial "Dynastia" Polacy zaczęli upatrywać w płotach pewnej idylli, która niedostępna jest dla wszystkich.
Zdaniem Dominika Owczarka, dyrektora w Instytucie Spraw Publicznych i m.in. socjologa, który ma na koncie dużą publikację dotyczącą tego, co nam mają dać grodzone osiedla, to, co sprawiło, że płoty zaczęły się tak dobrze sprzedawać, to transformacja ustrojowa.
– Ludzie za wszelką cenę chcieli odciąć się od szarzyzny PRL-u. Chcieli żyć jak na Zachodzie, a jego obraz często tworzyli sobie w oparciu o obrazy z telewizji. Bo przecież jak coś było za płotem, to musiało być lepsze – mówi socjolog.
Tymczasem o kawałek wygrodzonego podwórka, było łatwiej zadbać i zrobić z niego ładny i użyteczny skwerek, niż czekać na poważne zmiany systemowe, które doprowadzą szaro-brunatną przestrzeń postkomunistyczną do ładu i składu.
Kiedy na rynku, zamiast spółdzielni mieszkaniowych zaczęli pojawiać się deweloperzy, argument elitarności był doskonałym narzędziem marketingowym. Ani się obejrzeliśmy, gdy w katalogach inwestycji z drugiej dekady lat dwutysięcznych, czytaliśmy o "zielonych enklawach" oraz "intymnych przestrzeniach w sercu miasta". W rzeczywistości znaczyło to "plus 800 metrów na przystanek", ale wówczas nikt nie zdawał się w ogóle o tym nie myśleć.
Nikomu w Polsce nie przyszło również do głowy, żeby pomysł wprowadzenia w życie nowego trendu zestawić z czymś innym niż utartymi komunałami mówiącymi, że zamknięte znaczy lepsze i bezpieczniejsze.
– Bezpieczeństwo zawsze dobrze się sprzedawało. Co prawda w tym przypadku była sprzedawana jedynie iluzja bezpieczeństwa, ale tego przecież nikt nie sprawdzał – tłumaczy Dominik Owczarek, choć badania na temat grodzenia osiedli prowadzone były na całym świecie już od lat 70. Wyniki jednoznacznie pokazywały, że oba założenia to fikcja.
Dominik Owczarek podaje tylko jeden przykład płotu, który przyniósł konkretny, oczekiwany efekt społeczny.
– To izraelskie badania, w których sprawdzano to, jak funkcjonuje obszar Strefy Gazy, po postawieniu muru między Izraelczykami a Palestyńczykami. Ten zaostrzony przez lata spór polityczny był tak trudny do opanowania, że dopiero fizyczna bariera sprawiła, że zmniejszyła się liczba kontaktów między zwaśnionymi społecznościami. A co za tym idzie, pojawiało się mniej pretekstów do wzajemnych ataków – tłumaczy socjolog.
Dodaje również, że sytuację można porównać do dwóch urwisów w klasie, którzy siedząc w ławce ciągle się biją. – W takiej sytuacji, najprostszym rozwiązaniem jest rozsadzenie ich do osobnych ławek. Nikt jednak profilaktycznie nie izoluje dzieci w osobnych salach, żeby się nie biły – ilustruje socjolog.
Dużo gadżetów, zero relacji
Oprócz wyjątkowego przykładu Izraela badania są zwykle dość jednoznaczne i mówią wprost, że płoty nie wnoszą niemal niczego pozytywnego, za to tworzą przestrzeń, w której można odnaleźć analogię do więzień.
W reportażu "Gorączka złota" (...) Tomek Michniewicz opisuje osiedle w RPA. Oczywiście mieszkają w nim sami biali. Są tam ładne, zadbane domy, w obejściu równo przystrzyżone trawniki, a w okolicy nawet nikt nie parkuje w niedozwolonych miejscach.
Gdyby nie to, że zamiast płotu domy otoczone są murem z drutem kolczastym z żyletek, który podłączony jest do prądu, a ochroniarze to nie przysypiający, grubawi emeryci, lecz wyszkoleni snajperzy, którzy strzelają bez ostrzeżenia, pewnie między południowoafrykańskim a polskim osiedlem, można byłoby dostrzec sporo analogii.
Podobieństwo jest także w kwestii dotyczącej poczucia bezpieczeństwa. Jak pokazuje scenariusz przedstawiony w reportażu, nawet tak zaawansowane zasieki, jak drut kolczasty pod napięciem i snajperzy, nie przekładają się na bezpieczeństwo. Do wtargnięć na teren posesji dochodzi regularnie, podobnie jak do kradzieży i włamań na ogrodzonych, polskich osiedlach.
Oczywiście adekwatna jest także skala i konsekwencje wtargnięć. Ci, którzy włamują się do willi białych z RPA, gwałcą i mordują, za co tracą życie. Włamywacze w Polsce zwykle "tylko" kradną auto, rower albo hulajnogę, za co dostają wyrok w zawiasach.
Jeśli oczywiście uda ich się złapać, na co zwykle nie ma co liczyć, bo obraz z kamery okazuje się bezużyteczny, a ochroniarz z orzeczeniem o niepełnosprawności uwierzył, że włamywacz jest dostawcą pizzy. Albo nawet jeśli nie uwierzył, to przecież nie będzie się narażał za najniższą krajową.
System osiedli, jak system więziennictwa
Grodzenie się ze strachu wiele ma wspólnego z systemem więziennictwa. Co prawda sytuacja jest trochę odwrotna, bo to mieszkańcy zamykają się za kratami przed "złym społeczeństwem", które może dopuścić się przestępstwa zabazgrania im ściany albo zbrodni zajęcia miejsca parkingowego, ale zasada jest podobna. Również mieszkańcy, podobnie jak podatnicy za więźniów, ponoszą koszty utrzymania, na przykład ochrony.
Gdyby jednak spojrzeć na więzienia w Norwegii? W Halden, więzieniu o zaostrzonym rygorze, osadzeni, w tym gwałciciele i mordercy, czują się jak na wakacjach. Oczywiście pracują, ale zamiast cierpieć katusze w kamieniołomie dbają o teren więzienia, gotują, ale też opalają się i oglądają telewizję, co w wielu osobach wzbudza wręcz obrzydzenie. Oczywiście w Halden nie ma też żadnych krat, ani płotów.
Bliźniaczy do norweskiego więzienia eksperyment przeprowadzono również w USA, w Dakocie. Śladem za Norwegami na pierwszym miejscu postawiono budowanie relacji między strażnikami i osadzonymi. Program telewizyjny, który to dokumentował, okazał się jedną z najnudniejszych tego typu produkcji, bo więźniowie, również ci z najsurowszymi wyrokami, zmienili się w pacyfistów.
Ludzie, nawet pozornie nienadający się do życia społecznego, za to traktowani w sposób normalny, empatyczny, funkcjonujący w społeczności, stają się normalnymi obywatelami, którzy o 50 proc. rzadziej wchodzą na ścieżkę recydywy niż osoby ukarane grzywną lub pracami społecznymi.
Brak izolacji, poniżania, degradacji społecznej, a w zamian za to tworzenie otwartej wspólnotowości, doprowadziły do sytuacji, w której tylko 16-20 proc. norweskich więźniów wraca na przestępczą ścieżkę – w porównaniu do 60 proc. w USA.
Również zdaniem Dominika Owczarka, relacje społeczne zawsze wygrają nad "gadżetami" w postaci płotów, kamer i ochroniarzy. – Znacznie cenniejszy jest sąsiad, który da nam znać, że coś niepokojącego dzieje się w naszym domu czy mieszkaniu, niż kamera, na której nic nie widać, czy system zamykania, który i tak da się obejść – mówi socjolog.
A i przestrzeń publiczna, przez te kilkanaście lat, zmieniła się tak, że w zasadzie nie ma się od czego odgradzać. Niejeden miejski park, skwer czy plac zabaw wygląda znacznie lepiej niż obejście "luksusowego osiedla", za szlabanem, z rachitycznymi drzewkami w doniczkach i placem zabaw z jedną zabawką.
Poza tym daleko nie trzeba szukać. Nawet w najbliższej nam historii, więcej pozytywnych efektów przynosiło nie wznoszenie murów, lecz ich burzenie. Może i tym razem warto wziąć przykład z zachodu.