"Breaking Bad" to król seriali, jak Heisenberg jest król niebieskiej mety. Czy można w ogóle dogonić, a nawet prześcignąć ideał? Saul Goodman mówi: potrzymaj mi kawę, a twórca całego zamieszania Vince Gilligan przerasta Vince'a Gilligana. "Zadzwoń po Saula" to jeden z najlepszy seriali naszych czasów, a zakończony właśnie ostatni sezon tylko to potwierdza. Czy faktycznie jest lepszy niż słynny poprzednik? Zaraz wam to spróbuję udowodnić.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
"Zadzwoń po Saula" (lub jak kto woli "Better Call Saul") to spin-off "Breaking Bad". Twórcą obu seriali stacji AMC jest Vince Gilligan
Głównym bohaterem (ale nie jedynym) jest Jimmy McGill aka Saul Goodman (Bob Odenkirk), którego poznaliśmy w "Breaking Bad". Prawnik, cwaniak, oportunista z własnym system wartości i przedziwnej moralności
Serial ma 6. sezonów, które możemy obejrzeć online na Netfliksie. W tym tygodniu mogliśmy obejrzeć finałowy odcinek
Dlaczego uważam, że "Zadzwoń po Saula" jest lepszy niż "Breaking Bad"? Z kilku powodów.
To ryzykowna teza, ale nie jest napisana dla klików. Autentycznie uważam, że "Zadzwoń po Saula" jest lepszy niż "Breaking Bad". Wiadomo, że bez nieprawdopodobnych przygód Walthera White'a i Jessego Pinkmana nie byłoby serialu o przebiegłym prawniku. Oryginał jest wręcz świętością, której nie wypada krytykować, ale Vince Gilligan dopiero przy spin-offie rozwinął skrzydła. Zawarł też najważniejsze elementy, za które pokochaliśmy "Breaking Bad", podkręcił je i puścił wodze fantazji. Bo może.
"Zadzwoń po Saula" z sezonu na sezon jest coraz lepszy. "Breaking Bad" odwrotnie.
Od "Breaking Bad" nie da się oderwać. Przynajmniej na początku. Potem serial traci impet, czasem akcja wręcz siada i nuży, a zakończenie może rozczarować (uważam, że akcja z karabinem z bagażnika jest "nieklimatyczna" i nie pasuje do stylu działania Heisenberga). Z "Zadzwoń po Saula" jest odwrotnie.
Dwa pierwsze sezony potrafią zmęczyć, ale dalej jest tylko lepiej, o czym już pisałem przy okazji czwartego sezonu. Nie spodziewałem się, że poprzeczka zostanie podniesiona jeszcze wyżej. To fenomen, unikat, cud, ale przez początkowe wolno rozkręcające się odcinki nie jest to serial idealny. Podobnie jak poprzednik... wbrew ogólnie przyjętego konsensu społecznego.
Serial kończy się w niepisanym punkcie granicznym, po którym zwykle w telewizyjnych produkcjach jest tylko gorzej, czyli na 6. sezonie ("Breaking Bad" ma o jeden mniej), a do tego ostatnia seria jest najlepsza ze wszystkich pod każdym możliwym względem.
Od scenariusza, przez rozwój bohaterów i dopinanie wątków, przez samą realizację, grę aktorską i kapitalne zdjęcia. Co tydzień z niecierpliwością czekałem na kolejny odcinek, zamiast modlić się, by stacja AMC powiedziała "dość!" (jak w przypadku "The Walking Dead").
"Better Call Saul" ma więcej doskonałych, rozbudowanych i rozwijających się postaci, które nie są tylko pionkami.
W "Zadzwoń po Saula" pojawia się galeria osobliwości, którą w większości znamy z "Breaking Bad", ale cały serial nie kręci się tylko wokół dwóch kucharzy jak oryginał. Rdzeniem produkcji jest rzecz jasna Jimmy / Saul, którego początkowo podziwiamy za zaradność, współczujemy za to, jak jest traktowany przez brata, by następnie patrzeć na to, jak się stacza i wplątuje w mafijne porachunki, by na końcu budzić w nas odrazę. Bob Odenkirk tak wrósł w rolę, że trudno mi uwierzyć, że taki człowiek jak Saul Goodman nie istnieje naprawdę.
"Zadzwoń po Saula" to nie tylko Saul, bo niemal każda drugoplanowa postać ma tu sporo do powiedzenia. Nawet małomówny Mike Ehrmantraut (Jonathan Banks): największy profesjonalista-ogarniator, jakiego znał świat (lepszy fachowiec niż Wolf z "Pulp Fiction" grany przez Harveya Keitela).
Dostajemy tu też więcej wątków bandziorów, w tym starego ulubieńca Gusa Fringa (granego przez Giancarlo Esposito, który, podobnie jak Odenkirk, wydaje się być scalony z tą postacią) czy nowego złola: Lalo Salamanca, który potrafił przyćmić pozostałych swoim sprytem, diabelskim urokiem i bezwzględem okrucieństwem. Tony Dalton także jakby został stworzony do grania tego urwisa.
Po drugiej stronie mamy świat prawników i równie kapitalne postacie oraz kreacje: wspomnianego brata, foliarza (dosłownie!) Chucka McGilla (Michael McKean) czy Howarda Hamlina (Patrick Fabian), którego wcześniej nie znosiliśmy, ale na koniec było nam go po prostu po ludzku żal. Jest też i Kim Wexler, drugi najważniejszy trzon serialu, zagraną przegenialnie przez Rheę Seehorn. Aktorka doskonale poprowadziła i rozbudowała swoją postać przez wszystkie sezony i zasługuje na takie samo uznanie i nagrody, co jej ekranowy (eks)partner.
Dramaturgicznie Vince Gilligan pozamiatał. Każdy twórca seriali powinien się od niego uczyć.
Jeżeli miałbym stworzyć jakiś serial, czerpałbym pełnymi garściami z "Zadzwoń po Saula". Oglądając wcześniej "Breaking Bad" wiedzieliśmy przecież, w którą stronę to wszystko zmierza, kto przeżyje, a kto nie będzie miał tyle szczęścia. A jednak w ostatnich sezonach i tak utrzymywało się niesamowite napięcie (którego, jak wcześniej pisałem, siadało w "BB") i zdarzały się niespodzianki.
Tak jak na przykład podziemna walka Gusa i Lalo w ostatnim sezonie "BCS". Wyjść z tego cało mógł tylko jeden z nich, więc dlaczego moje serce łopotało jak szalone? Składało się na to wiele elementów jak perfekcyjne dialogi, budowanie suspensu i gra aktorska. Jednak wyzwolić takie emocje, kiedy znamy "spoilery", to dopiero sztuka.
"Breaking Bad" miał na koncie wiele pamiętnych, totalnie niespodziewanych plot twistów (Walther "pomagający" wymiotującej Jane) czy groteskowych akcji (wybuchowy Gus się kłania). Tutaj też jest ich od groma, a jednym z moich ulubionych jest misterny plan wrobienia Howarda w bycie ćpunem z 6. sezonu.
Podglądaliśmy Kim i Saula przy pracy, widzieliśmy, co kombinują, a i tak samo wykonanie akcji nas finalnie położyło na łopatki, bo Vince Gilligan pogrywał również z nami, widzami. Tymczasem wszystkie elementy mieliśmy wcześniej podane na tacy i wytłumaczone jak dziecku.
Związek Kim i Saula to też coś, co wryje się w naszych sercach na zawsze. Od kumpelstwa i wzajemnej fascynacji, przez małżeństwo i partnerską współpracę niczym Bonnie i Clyde, po drastyczny, ale nieoczywisty koniec. Wiedzieliśmy, że to małżeństwo się posypie, a fani obawiali się, że ukochana bohaterka umrze, bo przecież nie ma jej w "Breaking Bad". To byłoby najprostsze rozwiązanie, ale heloł, to serial Vince'a Gilligana.
Zamiast tego dał nam jedną z najbardziej poruszających scen rozstania, które widziałem w ostatnim czasie (nawet "Historia małżeńska" nie łamała tak serca). Wyszło jeszcze bardziej tragicznie, niż jakby po prostu zginęła. Nawet Szekspir tak nie potrafił opowiadać o nieszczęśliwej miłości. A przecież finał finałów był owszem, sprawiedliwy (w końcu Temida zadziałała w tym świecie!), ale także dołujący, choć pozostawił nas z minimalnym optymizmem.
"Zadzwoń do Saula" jeszcze bardziej bawi się narracją i kamerą.
"Breaking Bad" po mistrzowsku operowało narzędziem co się zowie foreshadowing, czyli subtelnymi zapowiedziami przyszłych wydarzeń. Pojawiały się często na początku odcinków, wprowadzały nas w konsternację, bo nie wiedzieliśmy, o co chodzi, by potem dać nam olśniewające rozwiązanie, któremu towarzyszyło w myślach głośne "ano taaaaa". Twórcy eksperymentowali też z nienaturalnymi ustawieniami kamery, które potęgowały w nas niepokój i uczucie odrealnienia.
W "Zadzwoń po Saula" też rzecz jasna te rzeczy są, ale mam wrażenie, że jest ich jeszcze więcej, bo Vince Gilligan mógł sobie na więcej pozwolić po wcześniejszym sukcesie jego serialu. Nie przeszarżował tak jak David Lynch w 3. sezonie "Twin Peaks" (choć chyba jestem jednym z nielicznych, którym się to podobało), ale i tak razem z operatorem (szefem był Arthur Albert) umieszczali kamerę w środku pracującego dystrybutora kawy czy na zamykających się drzwiach od garażu. Nie wiem, kto miał z tego większą radochę: oni czy widzowie, ale ja jeszcze nie patrzyłem na świat z takiej zwariowanej perspektywy.
Jednym z najciekawszych i ryjących beret zabiegów było jednak kręcenie przyszłych wydarzeń w czerni i bieli. Zawsze tak się przecież robi w przypadku retrospekcji. Tymczasem tutaj jest na odwrót. Twórcy byli też zmuszeni do zrobienia czegoś z obrazem, bo narracja jest prowadzona na trzech planach czasowych i wybrali paradoksalnie najbardziej naturalne rozwiązanie.
Wprowadza to zamieszanie, ale ma sens, bo to przecież przeszłość Saula rysowała się w wielu barwach. Nasze wspomnienia o tym, że "kiedyś to było", też są podkoloryzowane, a im człowiek starszy, tym wszystko jest takie bledsze, czasem wręcz bezbarwne.
Nawet nie wspomnę, ile zostawił otwartych furtek w "Breaking Bad", do których przechodzi w "Saulu". To wszystko sprawia, że mam ochotę raz jeszcze powrócić na pustynię w Albuquerque i do kuchennego kampera.
Oglądanie tego serialu, po znajomości "Zadzwoń do Saula", będzie z pewnością zupełnie innym doświadczeniem i pozwoli odkryć jeszcze więcej smaczków i znajdziek, które twórcy przemycili w scenariuszu i kadrach. I jeszcze bardziej docenić kunszt "Zadzwoń do Saula".
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.